Łodzią do Szamana

Łodzią do Szamana

Człowiek obyty z tajgą nie zginie, nawet kiedy niedźwiedź zje mu wszystkie suchary

To miejsce Szamana – Aleksander, strażnik rezerwatu Bajkalsko-Leńskiego, wkłada palec do kubka z wódką. Krople alkoholu strząsa w cztery strony świata, by podziękować duchom za opiekę w trakcie włóczęgi po tajdze. – Jedni wierzą, drudzy nie. Ja tam wolę wierzyć! – mówi, zagryzając wódkę ogórkiem.
Nasza łódź, która przypomina pirogę, popychana jest siedmioma końmi mechanicznymi w górę rzeki. Silnik walczy z nurtem. Pokład obity jest aluminium. – Jest lekka, ale wywrotna – ostrzega mnie Aleksander.
150-litrowa beczka z benzyną stoi na środku łodzi. Sieroża, który towarzyszy ojcu w podróży, oznajmia, że prawdziwa dzika przyroda zacznie się od Czanczuru. Ja już teraz nie mogę się nasycić klimatem miejsca. Wysokie na 300 m brzegi porośnięte są tajgą – lasami iglastymi, które wchodzą w rzekę. Woda płynie zakolami koryta. Trzeba uważać, gdyż z wody wystają konary porwane przez silny nurt. Na obu brzegach kształtne sosny i świerki uczepione urwiska. Ostre bryły skalne zwisają nad rzeką. Wszystko to tworzy kompozycję dzikiej syberyjskiej przyrody.
Jedną z pierwszych wypraw badawczych w rejon Przybajkala była podjęta z inicjatywy Piotra Wielkiego ekspedycja niemieckiego uczonego Daniela Gottlieba Messerschmidta. Powierzono mu prowadzenie prac kartograficznych. W końcu lata 1723 r. dotarł drogą Pendy do Leny. Stąd ruszył w górę rzeki, do Kaczugu, a następnie saniami i pieszo do Bajkału. Notatki z wyprawy opublikowane zostały w 1786 r. przez P.S. Pallasa. Jeszcze do 1979 r. niektóre z nich spoczywały w archiwach Rosyjskiej Akademii Nauk.
Zrywa się silny wiatr. Zaczyna padać deszcz. Przykrywam się kufajką. Na rzece tworzą się fale. Przemoczeni, ale szczęśliwi docieramy do Czanczuru. Osada zamieszkała przez

kilku myśliwych

i pracowników parku Bajkalsko-Leńskiego położona jest nad brzegiem Leny. Skupia kilka rosyjskich chatek na wykarczowanej polanie. Widok wszędzie ten sam. Drewniane syberyjskie domki z ozdobnymi balustradami. Pozbijane zardzewiałymi gwoździami płoty. Z kominów wydobywa się dym. Psy szczekają na widok nowych gości. Dookoła osady znajduje się podmokły las, przez to dość nieprzystępny. Niesamowitego wyglądu nadają tajdze brodaczki – pajęczynowate porosty zawieszające się z gałęzi modrzewi. To tutaj zaczyna się rezerwat dzikiej przyrody bajkalsko-leńskiej. Powierzchnia rezerwatu obejmuje 120 km bajkalskiego wybrzeża, południową część pasma Gór Bajkalskich oraz rozległe, obszary tajgi w górnym biegu Leny. Powstanie na tym terenie obszaru ściśle chronionego związane było z postulatem zachowania unikalnych kompleksów przyrodniczych północno-zachodniego brzegu Bajkału. Żegnam się z Aleksandrem. Podróż będę kontynuował z innym bradiagą.
– Zdrastwujcie – uśmiecha się syberyjski traper. Ściska moją dłoń niczym niedźwiedź zdobycz. Czuję w niej olbrzymią siłę. Mój przewodnik, Władimir Pietrowicz Trapieznikow jest typowym człowiekiem tajgi. Jak na lubiącego syberyjską głuszę gadatliwy. Ręce ma podrapane od ciągłego rąbania drwa, twarz osmaganą górskim wiatrem.
Mieszkańcy tajgi mają pogardliwy stosunek do cywilizowanego świata. Często podkreślają, że otwarte przestrzenie są ich domem, a miasto więzieniem bez krat. Twierdzą, że ludzie odcięci od przyrody potępiają tych, którzy żyją według ich reguł. Tak samo uważa mój nowo poznany drug.
Zajadamy się sałatką z białej kapusty i rybami z Leny, zaprawionymi zsiadłym mlekiem. Do tego mięso z łosia. Wszystko to popijamy wódką, która bez wątpienia jest wizytówką Syberii. Wieczorem przy aplauzie mieszkańców osady Alosza, przyjaciel Aleksandra, syna Władimira, gra na gitarze kilka znanych standardów rosyjskich Okudżawy i Wysockiego. Jeden z nich opowiada o życiu w Rosji. W Irkucku dyrekcja rezerwatu Bajkalsko-Leńskiego reklamowała Władimira jako wychowanka tajgi. 57-letni mężczyzna ma coś z Jacka Londona. Na rozkładzie ma kilka niedźwiedzi syberyjskich. Jednego z nich dobił własnymi rękoma.
– Dzierżyj, dzierżyj! – krzyczy ochrypniętym głosem Władimir. Przywiązuję łódź do wystającego z wody olbrzymiego konara. Linka napina się jak struna wiolonczeli. Krypa utknęła w górnym biegu rzeki. Naniesione przez wodę pnie

zagradzają wąskie koryto.

Razem z Władimirem rąbię toporem olbrzymie drwa. Pomagamy sobie niewielką piłą. Drzewo spławiamy, by ułatwić żeglugę. Manewrowanie łódką na wartkim nurcie, omijanie pieriekatów – mielizn i nagromadzonych w zakolach rzeki pni wymaga dużej sprawności. W zależności od sytuacji przemieszczam się po pokładzie, by na zmianę dociążyć to dziób, to tył łodzi. Panujący na rzece półmrok rozświetlam czołówką. Dostrzegam w syberyjskiej kniei łosia. Wystraszone głośnym warkotem silnika kaczki wzbijają się do lotu. Podpływamy do zimowia – traperskiej chaty położonej w sercu podmokłej tajgi. Olbrzymie połacie lasu, bagna i torfowiska budzą we mnie lęk. Na pobliskim drzewie wiszą sieci na ryby. Dom zbudowany jest z olbrzymich świerków. Drwa ułożone są w kształcie kwadratu. Chałupę uszczelnia mech, który zatyka wszystkie szpary. Na wieszaku z poroża łosia wisi karabin. W środkowej części chaty króluje piecyk na drewno. W kącie leży zardzewiała, blaszana apteczka, cukier i sól. W domu unosi się upajająca woń młodych, świeżo ściętych gałązek sosnowych. Spod łóżka Władimir wyjmuje zapałki w szczelnym woreczku. Do pieca wsadza suche szczapy. Zawsze przed opuszczeniem zimowia trzeba narąbać drwa i zostawić je w chacie w celu osuszenia.
– Nigdy nie wiadomo, kto będzie potrzebował ciepłego, bezpiecznego schronienia przed zimnem – wyjaśnia. – Suche drzewo i zapałki to podstawowy element przetrwania w tajdze – dodaje.
Chata szybko się nagrzewa. Po 15 minutach przypomina rosyjską banię. Powietrze suche. Z trudem można oddychać. Syberyjscy traperzy mają wiele zwyczajów, od których nigdy nie odstępują. Jednym z nich jest nagrzewanie na noc zimowia do trudnych do wytrzymania temperatur, dla ochrony przed komarami.
Łódź zostaje na brzegu nieżeglownej Leny. Nie musimy się obawiać, że ktoś ją ukradnie. W promieniu 400 km nie ma żywej duszy. Idziemy wolno. Pokonujemy stopniowo kolejne kilometry. Woda chlupocze w butach. Przedzieram się ze 100-litrowym plecakiem przez podmokłe łąki i bagna. Zgarbieni docieramy do potoku Sachar. Początkowo sądzono, że jedynym bogactwem Syberii są skóry zwierząt futerkowych. Później okazało się, że to kraina nieprzebranych bogactw naturalnych, chronionych przez surowy klimat i brak dróg. Jednak najbardziej Syberia zasłynęła ze stalinowskiego terroru. Fale deportacji doprowadziły do powstania setek łagrów zwanych gułagami. Przez prawie 50 lat rządów Stalina i jego następców miliony zesłańców ginęły tu z głodu, zimna, chorób i wycieńczenia. Polscy zesłańcy mimo trudnych warunków życia zjednali sobie w tej części Syberii wielu przyjaciół.
Dolny odcinek trasy wiedzie przez wzgórza porośnięte tajgą. Później przez rozległe łąki pokryte krzaczastymi brzozami. Trekking robi się coraz trudniejszy. Codziennie przemierzamy 15-25 km. Forsujemy Mały Anaj – rzekę dość głęboką, z silnym nurtem ze względu na intensywne opady. Władimir trzyma nad głową mój plecak ze sprzętem fotograficznym.

Nie zdejmujemy odzieży

ani butów. Znacznie bezpieczniej. Woda ma zaledwie parę stopni. Zanurzeni po pas ostrożnie stawiamy kroki po śliskim gruncie. W przejrzystej wodzie dostrzegam lipienie. Pływają leniwie przy kamiennym dnie.
Kolejny dzień mozolnej wędrówki niczym się nie rożni od poprzedniego. Przedzieramy się przez las zabłoconą jelenią ścieżką. Klnę na swój ciężki plecak. Oczy mam opuchnięte ze zmęczenia. Twarz od ukąszeń komarów i bąków. Preparaty odstraszające moskity dawno się skończyły. Zajadamy się kaszą gryczaną. Szum tajgi uspokaja nasze zmęczone ciała. Księżyc rozświetla las. Władimir zdradza tajemnice swego życiorysu.
– Młodzieńcze lata spędziłem w Irkucku. Wstąpiłem do partii, aby zrobić karierę.
– Ty uwidział wsio – zagaduje Władimir.
– Wszystkie chaty postawiłem własnymi rukami. W Czanczurze wykopałem studnię na 7,5 m głębokości. Nie tylko dla mnie, ale również dla innych ludzi, którzy będą chcieli odpoczywać w syberyjskiej głuszy – dodaje traper. – Tutaj jest mój dom – tłumaczy Władimir, kładąc się na świerkowe łóżko.
Droga pod górę jest długa i męcząca. Prowadzi wzdłuż potoku, który trzeba często przekraczać lub iść jego korytem. Przed nami rozpływają się kamieniste wododziały. Dodatkowym utrudnieniem są powalone drzewa. Po przejściu przez zarośla karłowatej limby docieramy na przełęcz. Z jednej strony rozciąga się widok na Płaskowyż Leńsko-Argański, z drugiej na kamienisty grzbiet Gór Bajkalskich. Stąd już niedaleko do źródeł Leny. W pobliżu położone jest górskie jezioro. Z przełęczy schodzimy po kamienistym urwisku. Władimir szturcha mnie w bok.
– Zobacz, stok Leny – w niewielkiej dolinie dostrzegam kapliczkę. Zbudowana przez Władimira budka informuje, że źródła Leny znajdują się właśnie tutaj.
– Krasiwa priroda – spoglądając na mnie, uśmiecha się Władimir. Zapominamy o zmęczeniu towarzyszącym nam jeszcze parę minut temu. Ogarnia mnie szczęście. Lena, trzecia pod względem długości rzeka Rosji, płynie malutkim strumykiem koło mojego buta. Wypływa z niewielkiego jeziora, położonego na wysokości 930 m, na grzbiecie Gór Bajkalskich. Przepływa przez całą Syberię, ma łączną długość 4,5 tys. km. Uchodzi do Morza Łapietów, będącego częścią Morza Arktycznego. W syberyjskiej tundrze rozdziela się na 150 odnóg. Powierzchnia delty Leny ustępuje jedynie Missisipi. Stąd już tylko 20 km do zachodniego brzegu Bajkału, jeden dzień drogi.
Droga do Bajkału ma być prostsza. Ale mam wrażenie, że błądzimy. Olbrzymie mgły, które przyszły znad Bajkału, utrudniają wędrówkę. Wspinamy się w gęstej mgle wysoko w góry. Po siedmiu godzinach morderczej wędrówki Władimir, wytrawny traper, oznajmia, że stracił orientację w terenie. Mgła ogranicza widoczność do 2 m. Silny wiatr przenika nasze ciała. Uniemożliwia dalszą przeprawę przez góry. Podejmujemy decyzję o zejściu w dół.
– Tu, wysoko w górach, czyha na nas śmierć! – krzyczy Władimir. – W tajdze przetrwamy, tutaj zginiemy – dodaje. Człowiek obyty z tajgą nie zginie, nawet kiedy niedźwiedź zje mu wszystkie suchary. Asortyment tajgi jest duży. Jagody, grzyby, borówki czarna i czerwona porzeczka. Można przeżyć, pod warunkiem że jest to odpowiedni miesiąc. Traper zdrapuje z drzewa żywicę. Rozniecamy ognisko, by ogrzać zmarznięte nogi i ręce.

Błądzimy po tajdze

i dzikich górach od trzech dni. Wyciskam wodę ze skarpet.
– Po co to robisz? – pyta mnie zdenerwowany Rosjanin. – Zaraz znowu będziesz miał mokro w butach. W krótkich przerwach na odpoczynek zajadam się resztkami kakao. Ponowna wspinaczka w góry nie przynosi wyjścia z opresji. Władimir nie ma pojęcia, gdzie się znajdujemy. GPS nie może złapać od paru dni satelity. Mgła, deszcz, silny wiatr tworzy mieszankę pogody nie do pokonania. Po raz pierwszy widzę w oczach syberyjskiego rengera zwątpienie. Chowamy się przed wiatrem za dużą skałę.
– Pogibli – załamanym głosem wyznaje Władimir. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Nie mam sił dalej forsować gór.
– Stawaj, dasz radę! – krzyczy. Podnosi ręce do góry. – Słońca, Boże daj nam słońca. Bóg chyba zesłał na nas nieszczęście – modląc się, patrzy w zamglone niebo.
– Widzisz, to Syberia – uspokaja się na parę minut. – Nawet Władimir Trapieznikow Pietrowicz może się zgubić – dodaje. Mobilizujemy resztki sił wspomnieniami o wyprawie Magellana. On się nie poddał, my się też nie poddamy. Poklepujemy się po plecach. – Damy radę – mówię. Schodzimy w puszczę. Przed nami wije się kolejna rzeka bez nazwy. Przewodnik jest daleko na przedzie. Szukam brodu. Nagle osuwam się po kamieniach i wpadam do wody. Odzież z polartecu nasiąka i robi się tak ciężka, że z trudem mogę podnieść rękę. Na szczęście cały plecak mam opakowany w szczelny wór, a dokumenty w prezerwatywy, najlepszy środek wodoszczelny. Drżę z zimna. Dopada mnie myśl zagrożenia hipotermią. Rozrywam podkoszulek. Robię sobie suche skarpety. Mimo kilkunastu minut spędzonych w lodowatej wodzie wieczorem nie mam nawet kataru. Władimir pociesza mnie, że jestem pierwszym podróżnikiem, który dotarł w te dzikie, nieznane nikomu rejony Przybajkala.
Rzeki, do której wpadłem, nie ma na żadnej mapie. Władimir też pierwszy raz ją widzi. Przy skromnej kolacji rosyjski wagabunda chrzci rzekę moim nazwiskiem. Wyprawa przemienia się walkę o przetrwanie. Moja kurtka spaliła się podczas suszenia. Jedzenie się kończy. Wieczorem zbieram do menażki jagody. Władimir każe mi zostawić ciężki sprzęt fotograficzny. Zdecydowanie się sprzeciwiam. Tajga już drugi raz próbuje mnie zatrzymać. Pierwszy był kilka lat temu w Mongolii, kiedy tonąłem wraz z końmi w czeluściach ciemnego lasu.
I staje się cud. Słońce wzbiło się ponad chmury i oświetla dolinę pokrytą białym szronem. Mgła się podniosła. Widoczność doskonała. Władimir rozpoznaje dzikie góry. – Pójdziemy przez tę przełęcz – pokazuje palcem. Idziemy tropem odchodów niedźwiedzia. Wreszcie po kilku dniach włóczęgi trafiamy na kolejne ślady. Ścięte pod ukos drzewa informują nas o bliskości człowieka.
– To Wołodia, mój pracownik – oznajmia szczęśliwym głosem Władimir. Po chwili dodaje: – Jego śladami dojdziemy do brzegów Bajkału. Przypomina mi się stara pieśń, którą śpiewał Czesław Niemen: „Do brzegów Bajkału wędrował zgarbiony włóczęga, wspomina swój dom”. Z zadumy wyrywa mnie głos towarzysza: – Patrz, Bajkał. W oddali widać majestatyczne jezioro. Wygląda jak diament oprawiony w wysokie góry. Upojony szczęściem strażnik rezerwatu pyta mnie, czy czytałem książki Marka Twaina i Jacka Londona. – Oczywiście, wychowałem się na nich – odpowiadam.
– Właśnie przeżyliśmy przygodę w stylu ich powieści. Brakowało nam tylko złota – śmieje się Władimir Trapieznikow Pietrowicz.
Wraca rzeczywistość. Smrodek benzyny i oleju napędowego to dla nas

najwspanialsze perfumy,

oznajmiające jedno – ludzkie siedliska. Wszystko to miesza się z rześkim powietrzem znad Bajkału.
Na brzegu syberyjskiego morza zlokalizowana jest stacja metrologiczna Słoniecznaja. W kilku drewnianych chatkach mieszkają pracownicy naukowi parku. Miejsce nazywane Pokojniki znajduje się na terenie leśnictwa Brzeg Burych Niedźwiedzi. Nazwa ta nie jest bezpodstawna. Spotkanie z tym zwierzęciem nie należy tu do rzadkości.
Bajkał, niezwykłe, ogromne jezioro, zamknięty jest w pierścieniu dzikich gór. Ewenkowie mówią o nim Łama, czyli „morze”. Mongołowie – Dataj-nor, „Wielkie Jezioro”. Rdzenni mieszkańcy Przybajkala, Buriaci, mówią, że to Święte Morze, którego brzegi zamieszkiwały duchy. Tym syberyjskim morzem zachwycał się Antoni Czechow, który pisał, że woda tutaj jest niezwykle przejrzysta, kolor zaś ma turkusowy. To samo odnotowuję w swoim dzienniku w trakcie bajkalskiego etapu syberyjskiej ekspedycji.
Czwarty dzień płyniemy zdezelowanym kutrem rybackim po przejrzystej tafli Świętego Morza. Andriej, 24-letni rybak, częstuje mnie samogonem. Mało co się nie zadławiłam regionalnym trunkiem o zapachu nafty.
– Co, nie smakuje ci „rosyjski drink”? – śmieje się Andriej. Szybko zagryzam jabłkiem. Sasza podaje mi kubek z bajkalską wodą.
– Widzisz, tutaj, na Bajkale, taka demokracja, z rana pijemy, wieczorem pijemy – śmieją się członkowie załogi.
Kapitanem jednostki jest Chamar-Daban, zwany Olegiem, 54-letni Buriat. Komandir uważnie wypatruje przez lornetkę ptaków, które tak samo jak my szukają ryb. Kierujemy w stronę pływających mew. Oleg w odróżnieniu od innych członków załogi nie pije ani nie pali. Ma śniadą twarz, nos mały, spłaszczony, oczy wąskie, czarne. W uśmiechu błyszczą złote zęby. Po Bajkale pływa od 27 lat. Łowił w zimie, jak również podczas jesiennych sztormów. Płyniemy wolno. Bajkał jest bardzo spokojny. Tylko w październiku i listopadzie zdarzaja się potężne sztormy, wtedy wysokość fali może sięgać 5 m. Kilka lat temu jednego dnia zatonęły aż trzy kutry – mówi ktoś z załogi.
Szyper wrzuca do wody termometr, sprawdza temperaturę Bajkału. Średnia temperatura wody w Bajkale wynosi 4 stopnie. W niższych warstwach nie przekracza 3 stopni. Latem powierzchnia nagrzewa się pod wpływem cieplejszych wód rzecznych. Wtedy Bajkał osiąga temperaturę 10 stopni. Oleg wyjmuje termometr, kręci głową. Rybacy twierdzą, że kiedy woda jest zimna, połów nie będzie obfity. Woda ma zaledwie 6 stopni.
Pochodzenie nazwy Bajkał wiąże się z tureckim słowem baj-kul oznaczającymi „bogate jezioro”. Stanowiący 20% zasobów słodkiej wody w świecie Bajkał wyżywia znaczną część Syberii Wschodniej. Najcenniejszą rybą Bajkału jest endemiczny omul. Stanowi on dwie trzecie rocznych odłowów. Inną ważną rybą jest haris, a następnie lipień łosiowaty.
Jesteśmy niedaleko wyspy Olchon. To właśnie tutaj znajduje się największa głębia jeziora – 1637 m. Druga pod względem głębokość znajduje się w jeziorze Tanganika w Afryce. Płytsza od bajkalskiej o 213 m.
Wyjmujemy z jeziora zardzewiałe, żelazne części kutra, które służą jako balast i nie pozwalają dryfować sieciom. Sieci długości 1 km zanurzone są w wodzie na głębokości 15 m. Silnik kutra zwalnia obroty. Wszyscy członkowie załogi zakładają kombinezony rybackie. Oleg wydaje rozkaz wybierania linek, do których przywiązane są sieci. Znajdują się w nich omule i harisy. Andriej steruje kutrem. Chamar-Daban wraz z Saszą wybierają szamoczące się ryby. Z każdym wybranym metrem sieci jest ich coraz więcej. Twarze załogi rozjaśniają się. Ręce rybaków oblepiają łuski. Na pokładzie unosi się smród ryb. Andriej każe mi przejąć ster kutra. On sam musi pomagać kolegom. Każdy nerwowo zaciąga się papierosem. Ich kolega Wania odchorowuje upojną noc. Ryby wkładamy do plastikowych skrzynek. W Irkucku trafią do przetwórni rybnych. Na bazarach sprzedają się jako delikatesowy przysmak. Kilogram kosztuje 20 rubli, czyli nieco więcej niż 2 zł. Po trwającym sześć godzin odłowie zmierzamy na upragniony ląd. Cel – wyspa Olchon. Towarzyszy nam w tej podroży mgła. Mając nie najlepsze wspomnienia z poprzedniego etapu wyprawy, obawiam się najgorszego. Widoczność bliska zeru. Oleg cały czas powtarza „Sybir, Sybir!”. Zagaduje mnie, czy w Polsce też są takie mgły. Płyniemy na oślep. Nagle wyłania się

olbrzymia bryła skalna.

Jest bardzo blisko, jakieś 17 m od kutra.
– To Skała Szamana! – krzyczy Oleg. Wysoka na 50 m błyskawicznie stawia wszystkich na nogi, łącznie ze schorowanym Wanią. Skała często we mgle jest przeszkodą nie do pokonania dla rybaków. Wiele kutrów zatonęło, rozbijając się o nią. Andriej sterujący kliprem robi szybki manewr. Oddala kuter od olbrzymiej skały zaledwie o 2 m. Na Bajkale, w cieśninie zwanej Małe Morze, znajduje się kilka mniejszych skał, które powodują wypadki. Dobra znajomość jeziora w tym rejonie jest niezbędna. Częste mgły stwarzają duże zagrożenie dla rybaków i ich kutrów. Wyspa Olchon położona w środkowej części Bajkału przyciąga licznych turystów. Na piaszczystym wybrzeżu można spotkać mieszkańców Irkucka i Moskwy. Jest to jedyne miejsce na Syberii Wschodniej, gdzie można poleżeć na ciepłym, złocistym piasku. Wyspę od lądu oddziela Małe Morze oraz przesmyk Olchońskie Wrota na jej południowo-zachodnim brzegu.
Wędruję klifowym brzegiem wyspy od dwóch dni. Spoglądam na pobliski Zamagoj, drugą co do wielkości wyspę Małego Morza. Licznie rozsiane po Bajkale skały tworzą skalisty archipelag. Siedzę na stromym brzegu cypla Szebieckij. Obserwuję Bajkał. Jest spokojny. Zbliża się wieczór. Kutry wypływają w morze. To ostatnie dni syberyjskie wyprawy. Jeszcze nie opuściłem tego tajemniczego jeziora, a już zaczynam tęsknić. Za aromatem tajgi, ludźmi, którzy zawsze są życzliwi, i krystalicznym powietrzem, dziewiczymi górami, gdzie łatwiej spotkać niedźwiedzia niż człowieka. W autobusie relacji Chużyr-Irkuck przypominam sobie, że miałem zabrać kamyk ze Skały Szamana. Zapomniałem. Jest dobry powód, aby tu jeszcze powrócić.

Autor dziękuje firmie Sprint www.sprint.pl za pomoc w przygotowaniu wyprawy.

Wydanie: 02/2008, 2008

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy