Jeżeli zdołasz…

Jeżeli zdołasz…

Przychodzą tu, bo pili, a przede wszystkim dlatego, że nie piją

– Mam cholernie długi piciorys – mówi Rysiek. – Pamiętam w szkole podstawowej, na kolonii, wypiłem kilka piw i film mi się urwał. Już by­łem chory, tylko wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Od kiedy wiem? Od połowy lat 80. Żona ode mnie ode­szła, chyba przez alkohol. Do końca nie wiem: Bo wiesz, jak tylko ją po­znałem; to właściwie ciągle byłem pijany. Nic nie mówiła. Dopiero po ślubie zaczęły się awantury. W okre­sie abstynencji wróciła, miałem swo­ją firmę, Urodziło się drugie dziecko. Było nieźle. Do czasu, Firma padała, a ja ją dopiłem. Teraz od sześciu, lat jesteśmy oddzielnie. Bo wiesz, wszystko, co robisz. nienormalnie, ma jakieś swoje konsekwencje. Można się uzależnić od picia kawy, leków, papierosów; tylko że po tym wszystkim zachowujesz się normal­nie, a po alkoholu nie.

Kiedyś piłem z taką kobietą, Basieńką. Przestała pić. Wszyscy mówili o niej: nawiedzona, ja chyba też. To ona mi powiedziała: – Chło­pie, masz problem, idź na Hożą: Tam jest punkt i dyżury alkoholików.

Byłem na wielu terapiach. Sporo już wiem o sobie. Miałem, różne okresy abstynencji. Najdłuższy – 26 miesięcy. Ciężko jest na początku. Najważniejsze to omijać te miejsca, gdzie się piło. Pamiętam, jak nakła­dałem drogi,: żeby tylko nie spotkać kumpli. W książkach piszą, że naj­gorsza jest trzecia i szósta doba, Po­tem, jak się kończy pierwszy mie­siąc. Człowiek jest w euforii, a po­tem następuje totalny dół. To może trwać i trzy miesiące. Jest taka zasa­da, żeby przez pierwsze 90 dni zali­czyć 90 mityngów. Ja zaliczyłem 118. Spotyka mnie kumpel i mówi: – Chłopie, świetnie wyglądasz, mo­żesz pić. 

Z mityngu poszedłem do delikatesów.

Gały czas się trzeba kontrolować. Najgorsze są nowe sytuacje, wtedy psychika nie wyrabia.

Miałem dziewczynę, śliczną dużo młodszą ode mnie, mieszkaliśmy ra­zem kilka miesięcy.

Pierwszy raz byłem z ko­bietą na trzeźwo. Dobry układ z rodziną finanso­wo nie najgorzej i wtedy nagle coś się zepsuło. Ona poszła pić. Ja nie chcia­łem. Jeszcze pięć minut przed wypiciem pierw­szego piwa w ogóle o tym nie myślałem. Drugiego już nie pamiętam.

Sobota, niedziela to najgorsze dni, bo z reguły wtedy się chlało.

…zachować spokój

Przyzwyczajeni do kawiarnianej atmosfery, gwara, bycia. wśród in­nych, przychodzą tutaj. Tutaj, czyli „U Pima“, to jedyna nie tylko w Warszawie, ale i w Polsce kawiarnia- klub dla niepijących alkoholików. Jej założyciel, Marek, od dziewięciu lat jest we wspólnocie AA.

– Wcześniej po mityngach rozma­wialiśmy, że właściwie nie ma gdzie pójść. Wszędzie jest alkohol. Wpadłem więc na pomysł tej kawiarni. To właściwie dwa w jednym, bo nie tylko kawiarnia, ale i klub Warszaw­skiego Stowarzyszenia Abstynenc­kiego. Taki nieformalny. Bo normal­nie musi być iluś członków, składki, a tu po prostu ludzie przychodzą bo chcą. Tu jest inaczej.

Mała salka wyłożona kamienną mozaiką. Kilka stolików pod ściana­ mi. Środek wolny. W zależności od potrzeb, miejsce do tańca albo słu­chania odbywających się tu systema­tycznie wykładów. Przy wejściu bar z kilkoma stołkami. Tyle że koloro­we napoje na półkach i w szklankach to sok z jabłek, marchwi, czarnej po­rzeczki. Patery z ciastami. Semik z grubą, lukrową polewą, w-zetka z bi­tą śmietaną. – Jak cię nosi, ssie, to najlepiej zjeść coś słodkiego. Pomaga. Zawsze jak widzę, że kogoś tele­pie, to proponuję ciastko – mówi Ma­rek, barman i właściciel kawiarni.

Najpierw było szukanie lokalu, że­by był w śródmieściu, na uboczu i ta­nio. Potem trzeba go było wyremonto­wać. To właściwie taki mały bunkier, wchodzący pod skarpę przy moście Śląsko-Dąbrowskim. Remont trwał kilka miesięcy. – Jak były pieniądze, to się robiło, jak zabrakło, to wszystko stało. Czasem już wątpiłem, że to się uda, ale kumple z mojej grupy na Kol­skiej mnie wspierali Materialnie i duchowo To drugie zresztą było ważniejsze Początkowo było nas dwóch. Ja i Piotr, dlatego „U Pima”, od pierwszych liter naszych imion. To nie jest interes przynoszący zyski. Kumpel zrezygnował. Musiałem wziąć kredyt, żeby go spłacić i wyjść z długów,

Marek starał się o dotację na działalność klubową. Chodził po urzędach. Zwrócił się między inny­mi do dzielnicowego oddziału Pań­stwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. – Nie ma pieniędzy na działalność klubo­wą niech pan wykupi koncesję na piwo. Obroty wzrosną będą pienią­dze – usłyszał.

…potrafisz przegrać

Sylwester ubiegłego roku to było oficjalne otwarcie. Przyszli przyjaciele i ci, którzy się dowiedzieli pocztą pan­toflową. Początkowo było mało by­walców. Potem jakoś się rozkręciło. Rozkładali ulotki na mityngach, w po­radniach. Były zrywane, niszczone. Patrzono na to nieufnie. Potem rozpo­częły się odczyty, wykłady. Znani tera­peuci, lekarze, min, dr Bohdan Woro­nowicz z Instytutu Psychiatrii i Neuro­logii na Sobieskiego, przychodzili i, przychodzą tu społecznie. Coraz czę­ściej mówiono o kawiarni na mityn­gach, terapiach. Zniknęła nieufność:

– Kiedy przestałem pić, okazało się, że właściwie nie mam o czym rozmawiać z moimi kumplami – mówi Wiesiek. – Łączył nas jedynie alkohol. Na mityngach spotykałem takich jak ja, chcieliśmy pogadać, nie było gdzie. Głównie spotykali­śmy się w domach, ale nie każdy współmałżonek chce. Niby wie, że wspólnota wyrwała męża czy żonę ż picia, ale nie chce w domu mieć ta­kiego przedłużania mityngów. Gdzie iść? Do baru mlecznego? Właściwie nie ma takich miejsc. W lecie można do parku, na spacer, na lody, ale jesienią zimą? Tu jest taka oaza. Wiem, że nie spotkam tu ludzi pija­nych. Nie poczuję, nie zobaczę alko­holu. Tu jest bezpiecznie.

Wiesiek nie pije prawie sześć lat. Tu urządza swoje rocznice niepicia, imieniny, przychodzi na sylwestra, dyskoteki. – Wpadam tu niemal co­dziennie. Czasem na dłużej, czasem na parę minut.

…i zacząć wszystko od początku

Dwa razy w tygodniu są dyskote­ki. Na początku przychodzili głów­nie mężczyźni; teraz coraz więcej kobiet. Są już pary. – W przyszłym roku chyba będziemy mieli ślub – chwali się Marek.

– Nam Jest trudniej . Mężczyźni pi­ją inaczej. Najczęściej w grupie, bar­dziej jawnie i w naszej kulturze, oby­czaju jest jakby większe społeczne pozwolenie na to. Pijąca, pijana ko­bieta budzi większy sprzeciw, wręcz odrazę. My też więcej tracimy pijąc, bo przecież jesteśmy także matkami. W tym roku będą moje pierwsze od 16 lat święta bez alkoholu. – uśmie­cha się Joanna.

Młoda ładna plastyczka, projek­tantka wnętrz. Ma niewiele ponad trzydziestkę i gdzieś daleko małego synka, z którym musi teraz .od nowa . zbudować więzi.

– To był impuls. Zadzwoniłam do telefonu zaufania wsiadłam w pociąg i przyjechałam. Po dwóch miesiącach kolega z mityngu przyprowadził mnie tutaj. „U Pima” poznałam wiele osób. Nikt mi niczego nie obiecywał, ale wiedzieli, w jakiej jestem sytuacji. Teraz mam dobrze płatną pracę i nie piję. Już 11 miesięcy. Sądzę, że gdy­bym tu nie trafiła… Kobiecie nie jest łatwo przyznać się do tego, że jest alkoholiczką. Tu wszyscy widzą. Ni­czego nie muszę tłumaczyć, tu się ro­zumiemy. Tutaj nauczyłam się bawić, tańczyć i być na luzie bez alkoholu. Nauczyłam się, że nie trzeba wypić, by przełamać nieśmiałość. Tutaj mam prawdziwych przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć.

Będziesz człowiekiem

Wielu z nich alkohol zabrał rodzi­ny. Więzi się zerwały. Wracają z pra­cy do pustych mieszkań, gdzie czeka telewizor. Z nim nie pogadasz. Wolą tutaj. Też gapią się w ekran, ale przy­najmniej nie sami. Lubią dobranoc­kę. Rozmowy milkną wszyscy pa­trzą i słuchają. Powrót do dzieciń­stwa, wspomnienie o rodzinie, której już nie ma? Własna niedojrzałość emocjonalna, o której wiedzą do której się przyznają?

– Dziecko powinno się czuć w do­mu najważniejsze. Słuchałem kie­dyś na mityngu takiej dziewczyny. Opowiadała, że jak była mała, któregoś dnia jej mama gotowała kartofle. Tymczasem ona koniecz­nie chciała, by się z nią pobawiła. Matka powiedziała jej, żeby nie przeszkadzała, bo gotuje kartofle. Ona wbiła sobie do głowy, że karto­fle są ważniejsze od niej. To w niej tkwiło. Nie czuła się kochana, ale z tego powodu miała poczucie winy, mniejszej, wartości. Każdy, ma ja­kieś swoje kartofle – mówi stały by­walec „Pima“, jak bywalcy nazywa­ją ten lokal. – To jest taki syndrom braku miłości, odrzucenia i jedno­cześnie poczucia winy: Prawie każ­dy alkoholik to ma. Niekoniecznie rodzice musieli pić, wystarczy, że w domu nie było ciepła, miłości.

„U Pima“ nie jest przytulnie. Wnętrze raczej surowe. Proste stoły, twarde krzesła, kilka obrazków na ścianach. Chłodno, jedyne ogrzewanie to mały, stojący na środku sali, piecyk. Ale jest coś nieu­chwytnego w atmosferze i tego miejsca. Może fakt, że zawsze ktoś jest tak jakby czekał właśnie na ciebie. Wiesz, że nie będziesz sam, że ktoś cię i – wysłucha, albo chociaż, pomilczy razem z tobą i nad szklanką herbaty, i – Jak jesteś parę lat we wspólnocie, to nie można i odejść. Brak tego. Tak, to i chyba też jest jakiś rodzaj uzależnienia. Zdałem sobie sprawę, że ja się nie nadaję do życia towarzyskiego z normalnymi ludźmi. Wiesz, jak to jest na jakimś przyjęciu. Sie­dzi się przy stole, rozmo­wy się krzyżują ludzie sobie przerywają prze­krzykują się na wzajem. Już tak nie potrafię. Przy­zwyczaiłem się do tego, że jak mówię, to mnie słu­chają i odwrotnie.

Tu zawsze będzie ktoś, kto wysłu­cha. Rad się nie udziela z zasady. Naj­wyżej ktoś opowie o swoich doświad­czeniach w podobnej sytuacji. Można z tego wyciągnąć wnioski, można spróbować tak samo, można nic nie robić. Decyzja należy do ciebie.

Godziny otwarcia „U Pima“ są czysto teoretyczne, zamyka się, kie­dy wyjdzie ostatni klient. Bywa, że nad ranem. Wprawdzie codziennie są mityngi i spotkania klubów, ale tutaj jest po prostu inaczej.

Właściwie kawiarnia jak wiele in­nych. – Standard nie najwyższy – ubolewa Marek – ale to się pewnie z czasem zmieni. Ktoś, kto wejdzie tu przypadkiem, może być jedynie zdziwiony brakiem alkoholu i tym, że na jego widok na chwilę umilkną rozmowy. Wielbłąd przy wejściu nie zwróci pewnie uwagi. Dlaczego wielbłąd? Potrafi bez picia wytrzy­mać 24 godziny. Jest ich symbolem.   

Wydanie: 01/1999, 1999

Kategorie: Reportaż
Tagi: Ewa Kowalska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy