Doktor Marek

Doktor Marek

Marek Minda, lekarz z Łomży, codziennie po pracy objeżdża okoliczne gminy, lecząc za darmo całe wioski Nie, nie leczę ich, bo chcę być dobry – mówi mało, niechętnie, nie lubi słowa Judym. Po prostu, jak w 1993 r. wybrali go na senatora, powiedział tym ludziom, że ich nie zostawi. Kadencja się skończyła, ale prawdziwe obietnice nie są czteroletnie. W Łomży jedni pytają: po co, drudzy kpią albo przywykli, że dziwak. Czasem lekarze mają już dość tych porównań, mówią: „Minda psuje nam rynek”. Od 1998 r. Marek Minda, najlepszy chirurg ortopeda w okolicy, codziennie po pracy jedzie do jednej z siedmiu gmin leczyć za darmo prostych rolników. W przychodniach, oficjalnych statystykach, z limitami, kolejkami, urzędnikami, nie mają pojęcia, jak żyją ci ludzie. – Zna pani tę fraszkę: „Postanowiłem dać anons do dziennika odpowiednio duży, żeby uwagę skupiał, o treści: chciałbym zostać uczciwym człowiekiem. Poszukuję wspólnika, sam się tak nie będę wygłupiał”. Statystycznie żyje się raz O godz. 13 kończy dyżur w szpitalu. Pracuje tylko na pół etatu. Inaczej nie starczyłoby dnia na charytatywność. Dziś czwartek. W Stawiskach już od godz. 10 zbierają się ludzie. Kto pierwszy przyjdzie, ten pierwszy wyjdzie. Co dwa tygodnie doktor robi koło i wraca do tej samej gminy. Wiedzą, kiedy i gdzie ma dyżury. Przez osiem lat tylko kilka razy nie przyjechał: jak córka odbierała dyplom za granicą, potem brała ślub… Zawsze wtedy powiadamia. Z szacunku dla ludzkiego czasu. Zwykłe mieszkanie na łomżyńskim osiedlu. Takie jak wiele tych, w których jest wnuk – rozrzucone po kątach zabawki, dziecięce gryzmoły na kuchennych szafkach. Żadnych luksusów. Doktor dopija herbatę. Jest trochę rozdrażniony tymi pytaniami o wewnętrzny imperatyw. To bardziej pułapka, w którą wpadł i teraz nie można tego zostawić. – Nie mam siły, nie chce mi się po prostu, nawet nie lubię tych wyjazdów. Ale ciągle ktoś tam czeka. Nie, ja nie ratuję służby zdrowia. To żaden sposób. Zdrowie już się skomercjalizowało i tego się nie zatrzyma… Lekarz rodzinny to przedsiębiorca. Dostaje kwotę na „głowę” i musi ją tak rozdysponować, żeby zapłacić za prąd, pielęgniarkę, druki i jeszcze siebie wynagrodzić. A żeby hojnie, musi oszczędzać. Najłatwiej na człowieku. Sześć lat byłem dyrektorem szpitala. Gdy wchodziłem na zebranie załogi, nikt nie skakał, nie leciał z krzesłem, jak nie było krzesła, przynosiłem sobie sam. Liczyły się zadania, nie dyrektor. Dziś jest szklana góra organizacji z nieformalnym właścicielem szpitala na czubku i biznesplanem. Nie chciał być żadnym Judymem. Jeździł, bo ośrodki i gminne władze zapraszały, żeby przyjechał, kogoś zbadał, skonsultował. Widział tych ludzi, którzy czekają na korytarzach ośrodków. Szarzy, nijacy, niecierpliwi. Tak się zaczęło. Na ścianie zdjęcia córek. – Gdy z domu odlatują dzieci, jeden wybiera telewizor, drugi wędkowanie, ja tak wybrałem… Minda nie chce być dla kogoś przykładem, bo w tym wcale nie ma patosu. – Po prostu niczego już nie potrzebuję. Moi koledzy też mają dzieci po studiach i jak im załatwią robotę za 1000 zł, są szczęśliwi, potem dorabiają w prywatnych gabinetach i odkładają, żeby dziecku dać. Ja nie muszę, córki skończyły zagraniczne uczelnie, rozjechały się po świecie, jedna pracuje w Genewie, druga w Ameryce. Dlaczego to robię? Statystycznie żyje się raz. Trzeba życie dobrze przeżyć. Jak zdawał maturę w Skarżysku, był najbardziej wykształcony w historii rodu. Potem składał oprawki do okularów, spróbował w szkole wojskowej i na politechnice świętokrzyskiej. Ortopedia była na końcu. – Mówi się, że najlepsi ortopedzi są po politechnice – wrzuca do torby stertę kart z chorobami pacjentów. – Moje pokolenie jeszcze na koszt tego kraju robiło specjalizacje. Gdy odejdziemy na emerytury, dopiero się zacznie wynaturzony system. Dziś żeby zostać np. ortopedą, trzeba opuścić miejsce pracy na półtora roku i spędzić go w jakimś szpitalu specjalistycznym w drugim końcu kraju. Kto tam utrzyma lekarza z Łomży, który ma rodzinę? Za kilka lat specjaliści będą tylko dla bogatych. Zamiast naturalnej będzie selekcja komercyjna – Minda odpala starego nissana primerę. Byłem w stadzie baranów Z Łomży do Stawisk jedzie się wzdłuż pól. Od głównej szosy odchodzą zamarznięte drogi, którymi chodzą do doktora na piechotę ludzie z wiosek pozaszywanych gdzieś za horyzontem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2006, 2006

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka