Archiwum

Powrót na stronę główną
Świat

Wiwaty i protesty

Zawieszenie broni między Hamasem a Izraelem nie zwiastuje trwałego pokoju w regionie

Po 15 miesiącach konfliktu i wielu rundach negocjacji rząd Izraela porozumiał się z Hamasem. 19 stycznia weszło w życie zawieszenie broni, choć nie obyło się bez napięć między walczącymi stronami ani w samym środowisku władz izraelskich. Dzisiaj jednak mieszkańcy Gazy żyją obietnicą tego, że nie będzie ona miejscem walk przynajmniej przez kilka tygodni. Mocno już podzielone izraelskie społeczeństwo dostało natomiast kolejne powody do pogłębienia polaryzacji.

Sytuacja wcale się nie uspokoiła – wciąż wrze na Zachodnim Brzegu. Jedynie bliscy zakładników wracających z Gazy do domu i Palestyńczyków zwolnionych z izraelskich więzień mogą odetchnąć z ulgą, co media uwieczniły na licznych fotografiach i nagraniach przedstawiających ich wzruszone twarze. Jednak nawet oni stają się przedmiotem sporów, zwłaszcza że podczas ostatnich kilkunastu miesięcy osią podziału w izraelskim społeczeństwie były oczekiwania co do realizacji przez rząd głównego deklarowanego celu wojny – uwolnienia zakładników uprowadzonych 7 października przez bojowników Hamasu do Strefy Gazy.

Choć krótko po brutalnym ataku zdawało się, że tragedia izraelskich cywilów będzie czynnikiem jednoczącym podzielone społeczeństwo, na ulicach miast szybko pojawiły się demonstracje. Forum Rodzin Zakładników i Zaginionych naciskało na rząd Beniamina Netanjahu, by ich bliskich wyciągnął z Gazy metodami dyplomatycznymi, nawet kosztem porozumienia się z Hamasem i przełknięcia porażki izraelskiej strategii bezpieczeństwa. Nie wszyscy w kraju zgadzali się z takim podejściem – na ulice wyszli też członkowie Forum Gewura (hebr. bohaterstwo), którzy naciskali na wykorzystanie siły militarnej do odzyskania zakładników, a także na całkowite zniszczenie Hamasu, zgodnie z deklarowanymi przez Beniamina Netanjahu celami trwającej wojny.

Wojskowa operacja w Gazie wcale jednak nie przynosiła spektakularnych sukcesów w kwestii uwalniania porwanych – w przeciwieństwie do starań dyplomatycznych. Jeszcze w listopadzie 2023 r., gdy udało się wypracować tygodniowe zawieszenie broni, do Izraela wróciło 105 osób, w tym 24 obcokrajowców, którzy również zostali porwani 7 października. Kolejny taki sukces już się nie powtórzył. W grudniu 2023 r. żołnierze Sił Obronnych Izraela podczas bitwy o dzielnicę Szudżajja „omyłkowo za zagrożenie” uznali trzech zakładników i zabili ich na miejscu. Posypały się oskarżenia o to, że rządowi Netanjahu tak naprawdę wcale nie zależy na zakładnikach, a wyłącznie na eksterminacji mieszkańców Gazy. Sytuacji nie poprawia fakt, że do dzisiaj izraelskiemu wojsku udało się odbić jedynie ośmiu zakładników, a w Gazie pozostaje ich niemal setka.

W tej chwili pojawiły się jednak widoki na uwolnienie reszty, choć etapowo i za cenę zwolnienia także palestyńskich więźniów. Już 19 stycznia do Izraela wróciły trzy kobiety, a z izraelskich więzień wypuszczono 90 Palestyńczyków, w tym od 61 do 69 kobiet (w zależności od źródeł). Zwolnienia Palestyńczyków, których docelowo z więzień ma wyjść prawie 2 tys., wywołują liczne kontrowersje i protesty środowiska Forum Gewura oraz izraelskiej prawicy. Wśród uwolnionych znalazły się bowiem nie tylko osoby przetrzymywane na mocy tzw. aresztów administracyjnych, czyli bez wyroków i zarzutów. Wolność mają odzyskać też osoby skazane na dożywocie, w tym Zakaria Zubeidi, były dowódca Brygad Męczenników Al-Aksa z Dżaninu, palestyńskiej milicji powiązanej do 2007 r. z nominalnie władającym Autonomią Palestyńską Fatahem.

Władze Izraela przekonują jednak, że wśród zwolnionych nie będzie osób skazanych za zabójstwo. Jest to o tyle istotne, że zarówno Hamas, jak i mediatorzy z Egiptu i Kataru naciskają na zwolnienie Marwana Bargutiego. Barguti, podczas drugiej intifady

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Popłoch amerykańskiej Polonii

Kto będzie przyjmował Polaków wyrzucanych przez Trumpa z USA? Prezydent Duda w Pałacu Prezydenckim? Prezes Kaczyński na Srebrnej? Morawiecki w jednej ze swoich posiadłości? Obajtek – wiadomo gdzie. Kto jeszcze? Wśród 11 mln imigrantów bez prawa pobytu w USA są też Polacy. Szczególnie wielu mieszka w Chicago i w stanie Illinois. Szacujemy że nielegałów wśród Polonii jest między 15 a 30 tys. No cóż. To takie trumpowskie. Wybrali go, więc mogą spadać.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Pechowy wizjoner

Czy historia oceni Bidena lepiej niż jego współcześni?

Korespondencja z USA

Teraźniejszość jest dla Joego Bidena wyjątkowa niełaskawa, by nie rzec okrutna. Odchodzi z Białego Domu bez oklasków, a większość Amerykanów uważa go za przegrywa. Jeżeli dopisze mu szczęście, doczeka się bardziej sprawiedliwej oceny swoich rządów, ale tylko jeśli kolejna prezydentura Trumpa okaże się katastrofą.

W szkolnych latach moich córek udzielałam się czasami jako rodzic pomocnik podczas lekcji, nadzorując pracę dzieci w mniejszych grupach. W Stanach Zjednoczonych to powszechna praktyka, tego typu odwiedziny rodziców uważane są za dodatkową motywację dla dziecka do nauki, a w realiach przepełnionych klas (efekt od lat niedoinwestowanej edukacji publicznej) za działania o realnym przełożeniu na jakość edukacji. Bywało, że przerabiałam z dziećmi historię. W młodszych klasach ogranicza się ona naturalnie do podstawowych faktów z dziejów kraju, a Biały Dom i urząd prezydenta odgrywają w niej główne role. Gdy po lekturze książeczek lub czytanek słyszałam od dzieci, że same planują zostać prezydentem lub prezydentką Ameryki, biłam im brawo i chwaliłam, że mierzą tak wysoko, aspirując do tego, co najlepsze. Niekiedy do pracy w Gabinecie Owalnym szykowała się cała klasa bez wyjątku.

Od tamtych lat minęło już trochę czasu, ale przypomniałam sobie te lekcje, oglądając transmisję z zaprzysiężenia Donalda Trumpa na 47. prezydenta USA. Czy któreś z tych dzieci wciąż pielęgnuje w sobie marzenie o prezydenturze? Moich córek od dawna w tym gronie nie ma i nie znam żadnego 20-latka, który do urzędu prezydenta odnosiłby się z tą samą fascynacją i rewerencją jak na początku szkolnej kariery. Od znajomych nauczycieli i rodziców młodszych dzieci wiem za to, że do takich rozmów, jakie prowadziłam w szkołach, dziś już nie dochodzi, bo są niczym pole minowe, nawet w najmłodszych klasach. Polityka dla większości dzisiejszych uczniów stała się częścią ich dzieciństwa, tematem domowych rozmów, w których uczestniczą lub przynajmniej są ich świadkami.

Nie chciałabym być na miejscu nauczyciela czy rodzica, który staje przed zadaniem wyjaśnienia dziecku, dlaczego do Białego Domu, symbolu tego, co najlepsze, już po raz drugi wprowadza się oszust i kryminalista, osoba, której w żadnym wypadku nie powinny naśladować – rozmyślałam wpatrzona w ekran telewizora.

Ale nie chciałabym też być w skórze tych młodych, którym marzenie o prezydenturze wciąż nie wywietrzało z głowy – uznałam, patrząc na scenę po prostu skandaliczną. Tym, którzy nie oglądali transmisji z zaprzysiężenia, wyjaśniam, że Trump zamienił swoją mowę inauguracyjną w kolejną wyborczą agitkę, w której upokarzał stojącego ledwie kilka kroków od niego Bidena, powtarzając kłamstwa o stanie państwa. Zerwał tym samym z uświęconą tradycją – choć zrobił to także osiem lat temu – że przejmujący władzę prezydent wychodzi do narodu z pozytywnym przesłaniem o jedności i przyszłości kraju.

Po ceremonii na Kapitolu naszła mnie jeszcze jedna myśl. Podsumowując kadencję Bidena, aspirujący do stanowiska prezydenta musieli się zmierzyć z dodatkową refleksją: jak przewrotny i niesprawiedliwy bywa los osoby piastującej ten urząd, nawet jeśli ma najwyższe kompetencje i jest skuteczna w działaniu. Mimo półwiecza kariery w polityce i statusu męża stanu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Świat pachnie prochem

Zaskoczę czytelników. Bliski jest mi pogląd amerykańskiego generała Marka Milleya, który stwierdził, że „Trump jest faszystą do szpiku kości”. Ten ważny i wpływowy generał nie jest już przewodniczącym Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Zadbał o to Trump, konsekwentny w eliminowaniu takich ludzi. I tu akurat bardzo przewidywalny.

Wspominam o tym, bo widać, że amerykańscy wojskowi, a przynajmniej wielu z nich, nie będą na każdy gwizdek Trumpa. Nie ruszą na Grenlandię czy Kanadę. I nie sądzę, by byli zadowoleni z obsadzania ich w roli policjantów wyrzucających imigrantów.

Mija 80 lat od najstraszniejszej wojny w historii, zaciera się pamięć o milionach ofiar i ogromnych zniszczeniach. Do głosu zaczynają dochodzić ludzie, którzy chcą rozwalić powojenne porozumienia. Świat znowu zaczyna pachnieć prochem. A to przybliża koniec globalnego pokoju. Lokalnych wojen i konfliktów w tym czasie nie brakowało, ale to, co mamy teraz, może prowadzić do konfliktów na wielką skalę. Wojna w Ukrainie jest już przecież, biorąc pod uwagę liczbę państw w nią zaangażowanych, konfliktem o wymiarze światowym. A jedyne, czego brakuje tam do pełnego kataklizmu, to użycie broni atomowej.

Jest więc czego się bać. Tym bardziej że format liderów politycznych we wszystkich krajach biorących bezpośrednio lub pośrednio udział w tej wojnie jest mierny. Słabo radzą sobie nawet w czasie pokoju. Gdy oceniamy ich po czynach, trudno o optymizm. I o wiarę w kolejne szczęśliwe lata pokoju.

Historia uczy nas, że ilekroć państwa zbroiły się na potęgę, tylekroć wybuchały wojny. Trzeba było przecież opróżniać magazyny na nowe rodzaje broni. Większość ludzi na świecie nie wierzy, że może paść ofiarą kolejnej wielkiej wojny. Mamy więc ogromny problem. Bo ci, którzy machają szabelkami i zbroją się intensywnie, rosną w siłę. Swój punkt widzenia narzucają przez globalne media, które w komplecie zameldowały się u Trumpa. I bez żenady zjadają własny ogon. Wygrał interes, czyli zysk.

Choć tort do podziału jest ogromny, Musk chciałby go tylko dla siebie. I trudno go będzie zatrzymać. Idzie jak burza. Bo może. A może, bo rywale nie dorastają. Może nie mają genu walki z kimś takim jak Musk? A może wolą jechać w jego karawanie? Nawet jeśli wiedzą, że ten złowieszczy imperator prowadzi świat do katastrofy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Imperator

Elon Musk ma dzisiaj władzę, której przed nim nie miał nikt

Choć w poniedziałek 20 stycznia w Waszyngtonie wydarzyło się bardzo dużo rzeczy i podjęto wiele decyzji o poważnych skutkach politycznych i gospodarczych, relacje z tego dnia zdominował 10-sekundowy fragment jednego przemówienia. W dodatku nie było to przemówienie głównego bohatera inauguracji prezydentury, ale kogoś, kto w tradycyjnym rozumieniu władzy i polityki jest aktorem co najwyżej drugoplanowym. Elon Musk, najbogatszy człowiek na świecie, właściciel ważnej platformy medialnej i międzynarodowy lobbysta we własnej sprawie, wyszedł na scenę, żeby podziękować wyborcom za ponowne wydźwignięcie Donalda Trumpa do władzy. Zrobił to w typowy dla siebie sposób, wolny od społecznych konwencji. Na scenie skakał, krzyczał, wymachiwał pięściami niczym zakochany w swoich idolach fan zespołu rockowego.

To samo w sobie nie było dziwne, Musk dokładnie w taki sposób zachowywał się na każdym kampanijnym wiecu Trumpa, w którym brał udział. Poza polityką też bywa społecznie krępujący, w wywiadach często nie wyraża się płynnie, nie umie jasno sformułować myśli. Co jest o tyle ważne, że stanowi cenny kontekst dla wydarzeń z Waszyngtonu. Słowem, Elon Musk w wielu dziedzinach jest wybitny, ale wystąpienia publiczne do tej kategorii się nie zaliczają.

Tym razem jednak zrobił na scenie coś, co trudno uznać za rezultat nieprzemyślanego zachowania. Mówiąc do zebranego tłumu: „Oddaję wam moje serce”, podniósł prawą rękę, uderzył się energicznie w klatkę piersiową, po czym ową rękę szybko wyprostował w górę. Gest powtórzył zaraz w identyczny sposób wobec tych, którzy siedzieli za nim. Dwa razy w ciągu kilku sekund machał przed całym światem wyprostowaną prawą ręką.

I cały świat stracił nad sobą panowanie.

Spór o gest

Internet zawrzał, momentalnie dzieląc się na tych, dla których był to oczywisty salut rzymski, i na tych, którzy zobaczyli w geście Muska kolejny przykład jego skrajnego trefnisiostwa.

Miliarder jest znanym prowokatorem internetowym, nie uznaje żadnych granic społecznych, wszystkie idee, którym hołduje – np. opacznie rozumiana przez niego wolność słowa – interpretuje w sposób radykalny. Wszystko albo nic. Każda próba ingerencji w treści, zwłaszcza internetowe, jest formą cenzury. Napisać i powiedzieć można wszystko, oczywiście dopóki pasuje to samemu Muskowi, bo ma on bogatą historię dosłownego niszczenia ludzi, którzy z nim się nie zgadzają. O tym, jak miliarder ucisza swoich krytyków, jeszcze w tym tekście będzie. Na razie skupmy się na wydarzeniach bieżących.

Dawno, może nawet nigdy, nic nie wywołało tak błyskawicznej i silnej polaryzacji, jak jego uniesiona prawa ręka. Zrobił to czy tego nie zrobił? Chciał czy nie chciał? Wyszło przypadkiem czy to celowy gest wymierzony właśnie w przeczulone liberalne elity? Jest faszystą czy nie? O co tak naprawdę chodziło w tym geście? To tylko niektóre pytania, które dręczą komentatorów, ale i zwykłych internautów.

Odpowiedzi na nie zna jedynie sam Elon Musk

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Przypadek pewnej Agencji

Krajowa Administracja Skarbowa i prokuratura szukają 4,5 miliarda zł. Podpowiadamy, gdzie i jak upłynniono 222 mln zł w Agencji Badań Medycznych

W połowie stycznia Krajowa Administracja Skarbowa, która jest częścią Ministerstwa Finansów, przeprowadziła audyt obejmujący 110 podmiotów, w tym ministerstwa, fundacje, stowarzyszenia, urzędy, organy centralne, instytuty kultury, instytuty badawcze i inne podmioty, które w latach 2020-2023 korzystały z publicznych pieniędzy. Wykryte nieprawidłowości opiewały na kwotę 4,5 mld zł. Kontrolę nadzorował podsekretarz stanu w resorcie finansów Zbigniew Stawicki, zajmujący się kontrolą skarbową od ponad 30 lat.

Na specjalnie zorganizowanej konferencji prasowej poinformowano, że złożone zostały doniesienia do prokuratury dotyczące byłych ministrów, urzędników oraz władz fundacji i podmiotów prywatnych. Zbyt wielu pikantnych szczegółów nie podano. Właściwie mówiono o deliktach, które wcześniej były opisywane, także na łamach „Przeglądu”.

W ocenie kontrolerów do największych nieprawidłowości doszło w Głównym Inspektoracie Transportu Drogowego, którego kierownictwo aktywnie przyczyniło się do wygenerowania 1,163 mld zł dodatkowych kosztów poniesionych przez skarb państwa. Poinformowana została o tym prokuratura. W latach 2016-2024 na czele inspektoratu stał Alvin Gajadhur, dziś społeczny doradca prezydenta Andrzeja Dudy.

Na drugim miejscu pod względem nieprawidłowości znalazła się Agencja Badań Medycznych. Tu kwota sięgnęła 222 mln zł. Zarzuty dotyczyły przyznawania dotacji i grantów na badania firmom powiązanym personalnie z kierownictwem agencji, na czele której stał Radosław Sierpiński, przez złych ludzi nazywany pupilem Szumowskiego (Łukasz Szumowski był ministrem zdrowia w latach 2018-2020 – przyp. GR).

Kto ma pieniądze, ten ma władzę

Przywykliśmy, że za wszystkie nieprawidłowości i plagi dręczące polską służbę zdrowia odpowiada minister zdrowia. Tyle że dysponując budżetem na poziomie ok. 28 mld zł w roku 2024 i 37 mld zł w roku 2025, jest on ubogim krewnym prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia, który w 2025 r. będzie miał do dyspozycji 197,8 mld zł.

By poprawić swoją pozycję w wyższych kręgach medycznych, w 2018 r. minister Szumowski wpadł na pomysł utworzenia Agencji Badań Medycznych, która początkowo dysponowałaby budżetem w kwocie 500 mln zł. Jako jeden z nielicznych ministrów w rządzie Mateusza Morawieckiego miał on poważne doświadczenie biznesowe i lepiej niż inni rozumiał siłę pieniądza.

Nim zasiadł w gabinecie w pałacyku przy ulicy Miodowej 15, był wspólnikiem w co najmniej dziewięciu spółkach z ograniczoną odpowiedzialnością. Dobrze wiedział, że możliwość dzielenia środków umocni jego autorytet i wpływy.

Nie bez znaczenia był także fakt, że prezesem OncoArendi Therapeutics SA, innowacyjnej firmy biotechnologicznej specjalizującej się w poszukiwaniu, rozwoju i komercjalizacji nowych leków, był jego brat Marcin Szumowski. W naszym kraju takie firmy żyją głównie z grantów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Było skromnie

Było skromnie, wręcz kameralnie. No i można było odnieść wrażenie, że to uroczystość mocno improwizowana. Otwarcie ambasady w Berlinie świętowała niewielka grupa zaproszonych, toteż każdy, kto pamiętał choćby otwarcie ambasady przy Unii Europejskiej – i tej pierwszej, i tej w budynku kupionym od dyrekcji poczty belgijskiej, może się czuć zawiedziony.

W Berlinie nie było premiera, najwyższy rangą był Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych. Niemcy reprezentował Thomas Bagger, wiceminister spraw zagranicznych. Tak, tak, ten sam Thomas Bagger, który w latach 2022-2023 był ambasadorem Niemiec w Polsce i prosto z Warszawy wskoczył na fotel ministerialny. I niech ktoś powie, że Niemcy nie przysyłają do nas swoich najlepszych dyplomatów.

Bagger miał ciekawe wystąpienie, krótkie i treściwe. „Polska wróciła do serca Berlina. Herzlich willkommen!”, zaczął, zaraz dodając, że z przejęciem prezydencji wróciła również do serca Europy. Mówił też, że na te powroty niecierpliwie w Europie czekano, że jedność europejska poddawana jest próbie i że życzy sobie, by ambasada pomogła rozwinąć tak potrzebny wspólny język między Polakami i Niemcami.

A teraz dwa zdania o improwizacji. Najpierw usadzono zaproszonych gości na krzesłach, potem wszedł minister. A potem wyszedł. Żeby wciągnąć na maszt flagi Polski i Unii Europejskiej, później zaś – żeby odsłonić tablicę upamiętniającą ów dzień. Że minister Sikorski ambasadę otworzył, budynek zaprojektowała pracownia JEMS, a wykonawcą był Strabag. Minister wciągał flagę, ściągał szarfę z tablicy, co zajęło sporo czasu, a goście w innym pomieszczeniu czekali.

I zaraz wszystkim przypomniały się otwarcia polskich ambasad w Brukseli, tych unijnych. To były wielkie imprezy, z tłumami gości. Z ministrami, ambasadorami itp. Zarówno w roku 1998, jak i w maju 2011 r.

Wydarzenia z roku 1998 mało kto już pamięta

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Wariacki styczeń Wojciecha Szczęsnego

Wybitni bramkarze bywają niesforni, mają wielki potencjał, ale równie duży jest ich niepoczytał. Wojciech Szczęsny wrócił do gry i w kilka dni zdążył już tak narozrabiać, że nawet najbardziej wyrozumiali fani jego talentu tracą cierpliwość. Całą jesień wyczekiwaliśmy na jego debiut w barwach Barcelony, ale Iñaki Peña ani myślał dawać powód do zmiany obsady bramki. Od kiedy Polak pojawił się na treningach Blaugrany, młody Hiszpan z meczu na mecz zaczął rosnąć, aż urósł do rozmiaru pewniaka w pierwszym składzie, znakomicie czującego się z wysoko ustawioną linią obrony Katalończyków, bezbłędnego także na linii i kolekcjonującego efektowne parady ratunkowe. Szczęsny już chyba pogodził się z tym, że do czasu wyzdrowienia Marca-André ter Stegena pozostanie tylko mentorem Peñi, wspierającym go doświadczeniem, ale sezon przesiedzi na ławce w roli luksusowego rezerwowego. Być może szansę dostanie w jakimś meczu mniejszej rangi lub wtedy, gdy i tak wszystko już będzie pozamiatane – podobnie jak to miało miejsce w przypadku Jerzego Dudka kończącego karierę w Realu Madryt.

Tymczasem Hansi Flick musiał przegrać jakiś tajny zakład albo spisał sobie postanowienia noworoczne na sylwestrowym gazie, bo decyzja o wprowadzeniu Szczęsnego do pierwszego składu z początkiem stycznia była ze wszech miar zaskakująca i sportowo nieuzasadniona. Jeśli masz młodego bramkarza, który wytrzymuje presję, jest w formie, a drużyna czuje się z nim bezpiecznie, najgorsze, co możesz zrobić, to podciąć mu skrzydła i odesłać na ławkę. Powód był błahy, natury dyscyplinarnej (Peña spóźnił się trochę na odprawę przedmeczową) i po prawdzie dość pretekstowy, bo z czasem okazało się, że kara nie kończy się na jednym meczu. Oto więc Szczęsny zaczął grać i w pierwszych dwóch meczach robił to na tyle szczęśliwie, że można było wierzyć, iż właśnie rozpoczyna kolejny piękny rozdział swojej kariery. Po tym, co wydarzyło się w meczach z Realem i Benficą, można jednak przyjąć, że to nie rozdział, ale dość frywolne posłowie czy wręcz parodystyczny przypis do księgi sukcesów najbardziej utytułowanego bramkarza w historii polskiej piłki.

O wyjeździe na mecz Pucharu Króla z czwartoligowym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Auschwitz wyzwoliła Armia Czerwona

Zamiast słowa wyzwolenie obecnie w mediach, a nawet już w publikacjach naukowych, używa się określenia zajęcie przez Armię Czerwoną lub przez Sowietów

27 stycznia 1945 r. żołnierze Armii Czerwonej przekroczyli bramę z napisem „Arbeit macht frei” prowadzącą do Konzentrationslager Auschwitz i przynieśli wolność 7 tys. więźniów, głównie chorych, którzy nie zostali ewakuowani przez Niemców w marszu śmierci. Tak dobiegła końca historia KL Auschwitz, rozpoczęta ponad cztery i pół roku wcześniej, kiedy na polecenie Himmlera w pobliżu wcielonego do Rzeszy polskiego miasta Oświęcim utworzony został nowy obóz koncentracyjny. 14 czerwca 1940 r. z więzienia w Tarnowie przywieziono do niego pierwszy transport 728 więźniów politycznych. Byli to w większości młodzi Polacy zmierzający do wojska polskiego we Francji, ujęci podczas próby przejścia na Słowację. Do KL Auschwitz przywieziono ich akurat w dniu kapitulacji Paryża, który Francuzi poddali bez walki, a o który Polacy chcieli walczyć.

Polscy więźniowie polityczni – głównie żołnierze podziemia i ofiary terroru niemieckiego – byli kierowani do Auschwitz prawie przez cały czas jego istnienia. Ostatnie duże transporty Polaków przybyły tu w sierpniu i we wrześniu 1944 r., z objętej powstaniem Warszawy. Ponadto Auschwitz stało się miejscem zagłady kolejno: radzieckich jeńców wojennych, Żydów kierowanych z wielu krajów Europy i Romów. Ogółem życie w obozie i ośrodku zagłady straciło 1,1 mln ofiar, głównie Żydów, ale także ok. 70 tys. Polaków, 21 tys. Romów, 15 tys. jeńców radzieckich i tysiące więźniów innych narodowości (Białorusinów, Czechów, Francuzów, Jugosłowian, Niemców, Rosjan, Ukraińców i innych). Już podczas II wojny światowej słowo Auschwitz stało się najbardziej rozpoznawalnym symbolem niemiecko-nazistowskiego barbarzyństwa.

Ostatnim aktem dramatu KL Auschwitz była jego ewakuacja i likwidacja. Pierwsza faza tych działań rozpoczęła się w połowie 1944 r. w związku z letnią ofensywą Armii Czerwonej, która przesunęła linię frontu na odległość ok. 200 km od Oświęcimia. W ramach wstępnej ewakuacji, trwającej od końca czerwca 1944 r. do połowy stycznia 1945 r., przeniesiono ok. 65 tys. więźniów do obozów koncentracyjnych w głębi Rzeszy. Były to: Buchenwald, Dachau, Flossenbürg, Gross-Rosen, Mauthausen, Mittelbau-Dora, Natzweiler-Struthof, Neuengamme, Ravensbrück i Sachsenhausen. Wielu więźniów tam zginęło, zwłaszcza podczas ewakuacyjnych marszów śmierci. Ostatnich ok. 400 więźniów Auschwitz (przeniesionych lub ewakuowanych do innych obozów) zginęło 3 maja 1945 r. w wyniku omyłkowego ataku brytyjskiego lotnictwa na statki „Cap Arcona” i „Thielbek” w Zatoce Lubeckiej. Esesmani zgromadzili na nich ok. 7 tys. więźniów ewakuowanych głównie z KL Neuengamme i uniemożliwili ich kapitanom wywieszenie białych flag, co sprowokowało atak brytyjski.

Ostateczna ewakuacja

W połowie stycznia 1945 r. w KL Auschwitz przebywało jeszcze 67 tys. więźniów – ponad 31 tys. w obozie macierzystym KL Auschwitz I oraz w obozie KL Auschwitz II-Birkenau, ponad 35 tys. w podobozach znajdujących się w prowincji górnośląskiej, a ok. 600 w trzech podobozach funkcjonujących na Morawach.

12 stycznia 1945 r. rozpoczęła się zimowa ofensywa Armii Czerwonej. Jej szybkie postępy spowodowały, że wyższy dowódca SS i policji we Wrocławiu, SS-Obergruppenführer Ernst-Heinrich Schmauser, wydał rozkaz ostatecznej ewakuacji KL Auschwitz. Ogółem w dniach 17-23 stycznia objęto ewakuacją, głównie pieszą, ponad 58 tys. więźniów z obozu macierzystego KL Auschwitz I, obozu Birkenau i 29 podobozów. W dwóch głównych obozach oświęcimskich i kilku podobozach pozostało niecałe 9 tys. więźniów, przeważnie krańcowo wyczerpanych fizycznie oraz ciężko chorych, a także członków więźniarskiego personelu szpitali obozowych.

Ostateczna ewakuacja więźniów stanowiła jeden z najtragiczniejszych rozdziałów historii KL Auschwitz. Przemarsze kolumn ewakuacyjnych przez Górny i Dolny Śląsk nazwano marszami śmierci. Zaśnieżone i oblodzone drogi zostały usłane zwłokami zmarłych z wyczerpania i na skutek przemarznięcia, a w jeszcze większej liczbie zastrzelonych przez esesmanów konwojujących więźniów. Większość pędzonych ludzi skierowano dwiema głównymi trasami. Pierwsza, 63-kilometrowa, wiodła z Oświęcimia do Wodzisławia Śląskiego. Ewakuowano nią ok. 25 tys. więźniów. Druga – o długości 55 km – prowadziła z Oświęcimia przez Mikołów do Gliwic. Przeszło nią co najmniej 17 tys. więźniów. Ci, którzy dotarli do Wodzisławia Śląskiego i Gliwic, zostali odprawieni transportami kolejowymi do obozów koncentracyjnych w głębi Rzeszy. Jedną z najdłuższych tras, 250-kilometrową, przebyło 3,2 tys. więźniów z podobozu oświęcimskiego Neu-Dachs w Jaworznie, których przeprowadzono w pieszym marszu do KL Gross-Rosen na Dolnym Śląsku. Ogółem ewakuacja KL Auschwitz w styczniu 1945 r. pochłonęła życie od 9 tys. do 15 tys. więźniów.

20 stycznia 1945 r. esesmani wysadzili

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Dlaczego Polak klnie jak szewc?

Dr Małgorzata Kłos,
językoznawczyni, USWPS

Dlaczego dużo przeklinamy? Powodów jest wiele i mogą one być natury zarówno psychologicznej (daje się upust emocjom, dodatkowo przeklinanie działa nieco jak „nawyk” mózgu), jak i społeczno-kulturowej (język to wyraz tożsamości grupowej). Pamiętajmy też, że w ostatnich latach język mediów i dyskursu publicznego zdemokratyzował się, stał bardziej kolokwialny i spontaniczny. Im więcej przekleństw w przestrzeni medialnej, tym bardziej nam powszednieją, przez co tracą moc. Warto jednak pamiętać, że ich siła kryje się przede wszystkim w intencji, nie zaś w samym słowie. Od częstotliwości przekleństw ważniejsze jest więc użycie języka z zachowaniem szacunku dla innych.

Mirosław Pawłowski,
dyrektor sieci bibliotek Ursynoteka

Kto nie przeklina, niech pierwszy rzuci kamieniem. Klną nie tylko Polacy, robią to wszystkie nacje. Przeklinaliśmy zawsze, bo przekleństwa istnieją tak długo jak sam język. Brzydkie słowa, których używamy na co dzień, miały początek w kulturze ludowej – w klątwach i urokach. Zawsze były powszechnie uważane za objaw prymitywizmu i braku kultury, a przecież stand-up, współczesna artystyczna forma komediowa, opiera się głównie na umiejętnym i adekwatnym do opowiadanej historii przeklinaniu. Czasami klniemy, bo musimy wyrazić emocje – te pozytywne i te negatywne, bo mamy mały zasób słów, bo internet jest pełen takich treści i tak wypada – wtedy jesteśmy tacy normalni, wyluzowani i podążamy za modą. Klniemy na potęgę, bo po prostu mamy małą świadomość językową i tym samym obniżamy swoje kompetencje komunikacyjne, co w konsekwencji zaprowadzi nas do prapoczątków. I to jest smutne w przeklinaniu, a wydaje się nam, że jest super.

Henryk Martenka,
felietonista tygodnika „Angora”

Widzę kilka powodów przeklinania. Klniemy, bo tylko tak umiemy okazać ekspresywność. Brakuje nam kindersztuby i tym maskujemy swoją słabość. Jesteśmy też sfrustrowani i niedowartościowani. Klniemy, nie zważając na negatywne nacechowanie języka. Klniemy, wypierając interpunkcję, a nawet wymarły dawno temu iloczas. Bluzgiem wypełniamy pauzy oddechowe. Klniemy często mimowiednie, bez gniewu czy agresji. Dla popisu. Przekleństwa zleksykalizowały się do tego stopnia, że co drugi Polak klnie, nie wiedząc o tym. Szokuje, gdy dziecko puszcza wiązankę, nie podejrzewając nawet, że kimś może to wstrząsnąć. Klniemy również, dbając o soczystość języka. Przekleństwa w ustach Kaliny Jędrusik były środkami stylu, a nie wynikały z braku wychowania. Dodawały emocjonalnej pikanterii tam, gdzie w innych wypadkach pojawia się słowna brutalność.

 

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.