Archiwum

Powrót na stronę główną
Felietony Wojciech Kuczok

Kobiety samotne

Antek skończył dziewięć lat, z rodzicami już więc zasypiać nie powinien. Jednak jako fan piłki nożnej nie odpuszcza meczów na szczycie także w środku tygodnia, a te, jak wiadomo, zwykle kończą się późnym wieczorem/wczesną nocą. Tymczasem nazajutrz do szkoły trzeba wstać, dziecko musi być wypoczęte. Mam na to niezawodną metodę – oglądam z nim pierwsze połowy w łóżku, najczęściej przy nich zasypia, a jeśli mecz jest wyjątkowo żwawy, w przerwie podstępnie proponuję zestaw muzyczny, przy którym zasypia już niezawodnie. Ostatnio odgrzebałem po latach utwór genialny, „Senną kołysankę” Tadeusza Woźniaka wyśpiewaną przez Krystynę Prońko, piosenkę z gatunku tych, co to, gdy raz się do uszu przykleją, nuci się je potem od rana do nocy. W dodatku jej moc usypiankowa jest zaiste magiczna – syn już po pierwszej zwrotce mówi: „Obudź mnie na drugą połowę” i za chwilę mogę się już zbierać z jego pokoju.

No i z tą kołysanką na smutną melodię polazłem do kina. I aż mi mózg rozsadziło, bo w „Dziewczynie z igłą” noworodki i niemowlęta pozostają, by tak rzec, niedokołysane.

Początek roku to dobry czas dla kinowych premier. W grudniu dystrybutorzy wstrzymują się z filmami, które mogłyby zakłócić przedświąteczny nastrój, letnie wakacje to czas rzeczy lekkich, gum do żucia dla oczu, więc druga połowa roku to tak naprawdę tylko trzy miesiące, w których można poupychać w repertuarze coś sensownego. Teraz zaś czeka nas zimowy wysyp filmów, które rozbiły bank nagród na najważniejszych europejskich festiwalach i lada chwila podzielą między siebie Oscary. Życzyłbym sobie, aby wśród nich znalazło się dzieło wybitne, duńska kandydatura oscarowa, zrealizowana przez polsko-szwedzkiego reżysera Magnusa von Horna. Jest to opowieść usytuowana na antypodach nieznośnie glamourowej historii o pięknej śmierci w luksusowych wnętrzach, którą wysmażył signor Almodóvar, za co został haniebnie przeceniony na festiwalu weneckim. („W pokoju obok”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Dobrowolny rozbitek

50 lat temu Jacek Pałkiewicz wpisał się w annały dziejów żeglugi, po raz pierwszy pokonując ocean niepokaźną szalupą ratunkową, bez sekstantu i łączności ze światem

Nie ma wyczynu bez ryzyka. Nie ma osiągnięć bez poświęcenia. Nawet dzisiejsi niby-wyczynowcy, walczący z cyfrowymi przeciwnościami losu, muszą poświęcić siedzeniu nad klawiaturą tysiące godzin, by robić to lepiej od innych.

Moja survivalowa gra o przetrwanie zaczęła się na światową skalę dokładnie przed 50 laty. I nie było w niej nigdy dróg na skróty. A rezygnacja często oznaczałaby po prostu wieczny spoczynek. 6 stycznia 1975 r. odbiłem pięciometrową szalupą z żaglem od mola portu w afrykańskim Dakarze. Pozostawiałem za sobą całą cywilizację, zdobycze techniki, kulturę, spory i nadzieje ludzkości. Wydałem się na pastwę Posejdona, aby bez radiostacji, sekstantu, zapasów i zabezpieczeń przepłynąć Atlantyk w charakterze dobrowolnego rozbitka.

Jako oficer pokładowy, nie mając za sobą szkoły morskiej, przez dwa lata pływałem na statkach panamskich i liberyjskich, miałem wtedy możliwość wysłuchać w wielu językach mrożących krew w żyłach opowieści o katastrofach i ich ofiarach. Chciałem dowieść, że umiejętności poparte hartem ducha pozwalają zwielokrotnić szanse przetrwania nawet w najkoszmarniejszych warunkach.

Na co dobrowolnie się skazałem? Na 40 dni dzikich fal, wichrów, wilgoci i słonej skorupy zasychającej na całym ciele. Na rozmyślania o nadziei i sile, na modlitwę o kolejny sprzyjający dzień.

Ale los prócz osamotnienia i dyskomfortu szykował mi jeszcze odcinki specjalne, jak nazwaliby to ścigający się rajdowcy. Wielka, czarna chmura przesłoniła horyzont, dzień zamienił się w wietrzną noc. Zygzaki szklistych piorunów przecięły nieboskłon, a sztorm postawił kilkumetrowe fale i dał im zadanie zatopienia drewnianej łupiny, na której zuchwały żeglarz postanowił wygrać z żywiołem.

Dziś, kiedy wspominam tamte trzy dni i noce, jawią mi się trochę jak z opowieści o Robinsonie. Były jednak do bólu prawdziwe. Przez 70 godzin niemal bez przerwy, jak zapomniany robot przy taśmie fabrycznej, pochylałem się, nabierałem wody z dna łodzi, by zawartość wiadra wylać za burtę. I znów, i jeszcze raz. A wszystko ze świadomością, że za chwilę następna fala poczęstuje mnie setkami litrów słonej wody, zimnej jak pocałunek Królowej Śniegu.

Odpocząć? Zasnąć? Zamknąć piekące od soli oczy? Tak, organizm tego właśnie się domagał. Wiedziałem jednak, że chwila słabości będzie podpisaniem aktu kapitulacji. Wyrokiem do natychmiastowego wykonania. Nie spałem więc, nie jadłem, piłem wodę z niewielkiego baniaka i pracowałem, pracowałem…

Trzy dni mogą się wydać wiecznością. Ale wygrałem swoją batalię. Wyczerpany, lecz zwycięski, zobaczyłem na horyzoncie kubański statek badawczy. Hura! Wygodna koja, ciepłe jedzenie, gwarancja powrotu do domu. Bo i oni mnie dostrzegli. Ale zaraz, zaraz… Jak ja będę patrzył sobie w oczy przez resztę życia? Rano przy goleniu? Dzień dobry, Jacku, który stchórzyłeś wobec wyzwania? Zdziwionych marynarzy i badaczy poprosiłem jedynie o podanie szerokości i długości geograficznej – i popłynąłem dalej.

Tę decyzję dziś, z perspektywy półwiecza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

IPN nigdy nie był apolityczny

Czy istnienie IPN przyniosło Polsce jakąkolwiek korzyść?

Czy kogoś może dziwić, że urzędujący prezes Instytutu Pamięci Narodowej został kandydatem największej partii prawicowej w wyborach prezydenckich? Przecież to nie tylko naturalny awans dla kogoś, kto od lat wykazuje się gorliwością (czy wręcz nadgorliwością) w realizowaniu prawicowej polityki historycznej. To także ostateczne zdarcie z IPN maski apolitycznej instytucji. Bo IPN nigdy nie był apolityczny. Co więcej, nigdy nie był prawdziwą placówką naukową, a jego nazwa od początku była oszustwem – to nie jest żaden instytut, to po prostu państwowy urząd do narzucania „jedynie słusznej” wersji historii. Takie Orwellowskie „ministerstwo prawdy”, w którym liczy się nie dorobek naukowy pracowników ani ich rzetelny warsztat historyczny, ale właśnie gorliwość w tworzeniu i upowszechnianiu „właściwej” wersji najnowszych dziejów Polski.

O tym, jaka ma być ta „właściwa” wersja dziejów, mówiła już ustawa o IPN, uchwalona w grudniu 1998 r. W jej preambule wskazuje się „patriotyczne tradycje zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem”, a w art. 1 zapisano definicję: „Zbrodniami komunistycznymi, w rozumieniu ustawy, są czyny popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego w okresie od dnia 8 listopada 1917 r. do dnia 31 lipca 1990 r. polegające na stosowaniu represji lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności bądź w związku z ich stosowaniem, stanowiące przestępstwa według polskiej ustawy karnej obowiązującej w czasie ich popełnienia”. I dalej: „Funkcjonariuszem państwa komunistycznego, w rozumieniu ustawy, jest funkcjonariusz publiczny, a także osoba, która podlegała ochronie równej ochronie funkcjonariusza publicznego, w szczególności funkcjonariusz państwowy oraz osoba pełniąca funkcję kierowniczą w organie statutowym partii komunistycznych”.

Pomińmy już zupełnie arbitralny dobór dat – bo cóż mogą mieć ze sobą wspólnego takie wydarzenia jak przejęcie władzy przez Lenina w Piotrogrodzie z rozwiązaniem Służby Bezpieczeństwa w pierwszym roku III RP? Ale z całej tej pompatycznej, pseudoprawniczej i pseudohistorycznej twórczości autorów ustawy wynika, że Polska po II wojnie światowej – aż po rok 1990 – to nic, tylko „komunizm”, czyli rządy „funkcjonariuszy państwa komunistycznego”, oczywiście popełniających „zbrodnie komunistyczne”.

Równia pochyła

A to oznacza, że ktoś, kto nie zgadza się z takim postrzeganiem najnowszej historii, nie ma szans zrobienia kariery w IPN. Dlatego od początku zatrudniano tam głównie ludzi, którzy nie mieli żadnych wątpliwości, że 45-lecie Polski powojennej było złem i tylko złem. „Obywatelski” kandydat na prezydenta Karol Nawrocki nie jest więc żadnym wyjątkiem. Wręcz przeciwnie, jest on typowym przedstawicielem młodej kadry IPN-owskich funkcjonariuszy, a wykrzykiwany przez niego publicznie slogan „Precz z komuną!” jemu i jego podwładnym zastępuje cały trud myślenia historycznego.

Swoim kandydowaniem – ewidentnie łamiącym nawet ustawę o IPN, która zakazuje prezesowi działalności partyjnej i sprawowania innych funkcji publicznych – Nawrocki w dość perwersyjny sposób „uczcił” 25 lat działalności instytutu. To właśnie w 2000 r. ówczesna większość sejmowa koalicji AWS-UW wybrała pierwszego prezesa IPN, wrocławskiego prawnika, prof. Leona Kieresa. Wprawdzie pierwszym kandydatem na tę funkcję był czołowy krakowski historyk, prof. Andrzej Chwalba, jednak został on zmuszony do rezygnacji z kandydowania, gdy okazało się, że w latach 1977-1981 – jako młody asystent na UJ – był członkiem PZPR. Ta „skaza na życiorysie” już wtedy okazała się barierą nie do pokonania, co tylko pokazuje, jak szybko skrajny antykomunizm stał się ideologią panującą w III RP (i nie miało absolutnie żadnego znaczenia, że prof. Chwalba w stanie wojennym działał w strukturach solidarnościowego podziemia).

Od tego czasu IPN konsekwentnie idzie wytyczoną drogą, de facto stacza się po równi pochyłej – prezesem tej instytucji nie ma szans zostać nikt wybitny, ze znaczącym dorobkiem naukowym czy tytułem profesorskim. Dlatego kariera Nawrockiego – specjalisty od „oporu społecznego wobec władzy komunistycznej w województwie elbląskim 1976-1989” (to tytuł jego doktoratu) – jest logiczną konsekwencją całej ideologiczno-personalnej konstrukcji IPN, której trwałości pilnuje Kolegium Instytutu, składające się z propisowskich profesorów, takich jak Andrzej Nowak, Wojciech Polak, Mieczysław Ryba, Tadeusz Wolsza i Jan Draus, ale też z janczarów antykomunizmu: Bronisława Wildsteina

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Radgoszcz szykuje się do wyborów

Gdyby Andrzej Duda startował po raz trzeci, pewnie znów w Radgoszczy miałby rekord poparcia. A tak ludzie trochę się wahają. Większość popiera PiS

– Dla mnie to jedyny człowiek, który godnie reprezentuje nasz kraj – mówi o prezydencie Andrzeju Dudzie jedna z mieszkanek gminy Radgoszcz w Małopolsce. Gdyby startował po raz trzeci, pewnie znowu osiągnąłby tu rekordowe poparcie. Ale nie startuje, więc radgoszczanki i radgoszczanie trochę się wahają. Większość od lat popiera Prawo i Sprawiedliwość, ale Karola Nawrockiego nie kojarzą. Może więc Sławomir Mentzen? A może w ogóle nie pójdą głosować, bo nie ma na kogo i mają już dość? Pojechałam do Radgoszczy, by porozmawiać o zbliżających się wyborach prezydenckich.

Nawrocki? „Nie kojarzę go za bardzo, ale z wypowiedzi nie jest taki najgorszy”

– Dlaczego ludzie tutaj głosują na PiS?

– Bo tutaj jest bardziej konserwatywny rejon – Tomek (imię zmienione) wzrusza ramionami. – Podkarpacie, Małopolska, tu ludzie zawsze bardziej na PiS.

Tomek ma około trzydziestki albo czterdziestki, ciemne spodnie, ciemną bluzę, ciemną kurtkę, włosy też ciemne, a do tego łagodny uśmiech. Stoimy przy głównej drodze we wsi Luszowice. Samochody nas mijają, deszcz na nas kropi, a Tomek tłumaczy:

– Idealny prezydent powinien troszczyć się o interesy Polski i Polaków. I mężczyzna raczej.

– Dlaczego nie kobieta? – pytam.

– Nie wiem, jakoś tak władcy zawsze byli…

– A caryca Katarzyna?

– To coś innego.

– A Kleopatra?

– To już inna część świata.

Tomek nie chce powiedzieć, na kogo głosował w poprzednich wyborach, ale domyślam się z rozmowy. I ze statystyk.

Luszowice to jedna z wsi gminy Radgoszcz, leżącej na północno-wschodnich krańcach województwa małopolskiego, w powiecie dąbrowskim. Z Krakowa jedzie się A4 na Tarnów i z Tarnowa jeszcze jakieś pół godziny, razem maksymalnie półtorej, gdy nie ma korków. W wyborach prezydenckich w 2020 r. w gminie Radgoszcz Andrzej Duda zdobył 80,07% głosów. Jeśli chodzi o gminy, był to jego najlepszy wynik w Małopolsce i 15. w kraju.

– Andrzejowi Dudzie nie mam nic do zarzucenia – ocenia Tomek. – Jest bardzo propolski.

– Gdyby startował po raz trzeci, głosowałby pan na niego?

– Tak.

– A jak się panu podoba obecny kandydat PiS Karol Nawrocki?

– Nie kojarzę go za bardzo, ale z wypowiedzi nie jest taki najgorszy.

– Byłby dobrym prezydentem?

– Myślę, że tak.

– Wystarczająco propolskim?

– Jak dla mnie – tak.

Jednak Tomek, podobnie jak wiele osób z Radgoszczy, wciąż nie jest pewien, na kogo odda głos 18 maja w pierwszej turze wyborów. Prócz Nawrockiego rozważa kandydaturę Sławomira Mentzena z Konfederacji i Marka Jakubiaka z Wolnych Republikanów. Na pewno będzie to kandydat ze środowiska konserwatywnego. Dla Tomka religia jest ważna. Katolicka. Mówi, że ta religia u nas dominuje, więc lepiej, by i prezydent był katolikiem.

– A zna pan w Radgoszczy kogoś, kto głosuje na PO?

– Nie – uśmiecha się. – Tu jest zagłębie PiS. Konserwatywne.

Mentzen? „Umie tak dołożyć, tak dowalić, że wow!”

„Unia Tarnów” na przystanku, traktor przy drodze, wjeżdżający z podporządkowanej polonez na jeszcze czarnych blachach TAO, bo kiedyś było tu województwo tarnowskie, siatkowe ogrodzenia i deszcz. Taką drogą jedzie się do gminy Radgoszcz, gdy już się zjedzie z A4. Momentami jest tak wąsko, że mijające się samochody muszą mocno zwolnić. Powietrze jest przejrzyste, ostre, a poglądy konserwatywne, jak mówi Tomek.

W wyborach parlamentarnych w 2019 r. PiS zgarnęło w Radgoszczy 80,28% głosów. Z pozostałych partii liczyło się tylko PSL (9,47%). PO poległa (3,09%). W 2023 r. PiS miało

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Bez przełomu

Kompromis z nacjonalizmem ukraińskim jest niemożliwy, ponieważ jest on chorobą nieuleczalną (Wiktor Poliszczuk)

W październiku 2024 r. media po raz pierwszy ogłosiły, że doszło do „przełomu” w kwestii ekshumacji „obywateli Polski zabitych w czasie II wojny światowej na terenach obecnej zachodniej Ukrainy”, czyli głównie ofiar ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w latach 1943-1944. Ukraiński IPN zapowiedział, że w 2025 r. planuje ekshumacje Polaków zabitych na terenie obecnego obwodu rówieńskiego. Jednakże deklaracji tej towarzyszyła wypowiedź szefa tej instytucji, Antona Drobowycza, który oświadczył: „UINP pozostaje otwarty na współpracę z polskimi instytucjami w zakresie poszukiwania, konserwacji i opieki nad miejscami pamięci Ukraińców w Polsce i Polaków na Ukrainie”[1].

Oznacza to, że strona ukraińska nadal wiąże sprawę ekshumacji i upamiętnienia Polaków zamordowanych na terenie obecnej Ukrainy z ekshumacją i upamiętnieniem członków UPA poległych na terenie Polski. Czyli nic się w tej sprawie nie zmieniło. Nadal warunkiem zgody strony ukraińskiej na ekshumację i upamiętnienie polskich ofiar OUN/UPA jest zgoda na upamiętnienie w Polsce ich katów. Takie stanowisko jest obliczone albo na przerwanie dalszego dialogu z Polską, albo na wymuszenie uznania po stronie polskiej heroizmu OUN/UPA, w oderwaniu od prawdy historycznej. To wpisuje się w uprawianą na Ukrainie negację odpowiedzialności OUN/UPA za ludobójstwo na Kresach Południowo-Wschodnich II RP, czyli w naczelną tezę ukraińskiej polityki historycznej o „tragedii wołyńskiej” jako symetrycznym konflikcie sąsiedzkim („wojnie chłopskiej”).

Jeszcze dobitniej swoje stanowisko Drobowycz wyraził w piśmie do polskiego IPN, gdzie stwierdził, że kluczowe dla strony ukraińskiej jest „wielokrotnie podnoszone” zapobieganie „aktom wandalizmu w miejscach pamięci i pochówków” Ukraińców (członków UPA) w Polsce, szczególnie zaś przywrócenie pierwotnego kształtu miejsca pamięci na górze Monasterz koło Werchraty, gdzie w 2015 r. został zniszczony pomnik upamiętniający UPA[2].

Rozczarowanie ministra

Na początku listopada 2024 r., minister Radosław Sikorski stwierdził w wypowiedzi dla TVN24: „Muszę powiedzieć, że jestem rozczarowany, bo minister spraw zagranicznych Ukrainy obiecywał mi postęp w tej sprawie [ekshumacji – BP] do Wszystkich Świętych (…). Wszystkich Świętych minęło, a postępu brak”[3].

Od tego czasu, mimo późniejszej deklaracji szefów MSZ Ukrainy i Polski w sprawie ekshumacji ofiar zbrodni wołyńskiej i deklaracji premiera Tuska z 10 stycznia br. o przełomie w tej kwestii, niewiele konkretnego wiadomo[4]. 11 stycznia, wiceminister kultury Ukrainy ds. integracji europejskiej, Andrij Nadżos oświadczył, że Polska i Ukraina wymieniły się listami miejsc do poszukiwań oraz ekshumacji szczątków ofiar „wzajemnych konfliktów historycznych”[5]. Ta wypowiedź potwierdza, że warunkiem ukraińskiej zgody na ekshumację i upamiętnienie polskich ofiar OUN/UPA jest polska zgoda na ekshumację i upamiętnienie poległych na terenie obecnej Polski członków UPA.

W grudniu ubiegłego roku „Newsweek” poinformował

Przypisy:

[1] Przełomowe oświadczenie ukraińskiego IPN. Chodzi o ekshumacje ofiar, www.wydarzenia.interia.pl, 2.10.2024 [dostęp: 8.01.2025].

[2] IPN Ukrainy zwrócił się do polskich władz. Chodzi o ekshumacje, www.polskieradio24.pl, 31.10.2024 [dostęp: 8.01.2025].

[3] Szef MSZ: obiecywano postęp w sprawie ekshumacji ofiar rzezi wołyńskiej, a postępu brak, www.pap.pl, 4.11.2024 [dostęp: 8.01.2025].

[4] Donald Tusk: jest decyzja o ekshumacjach polskich ofiar UPA, www.rp.pl, 10.01.2025 [dostęp: 10.01.2025].

[5] Ukraiński wiceminister: Ukraina i Polska wymieniły się listami miejsc do poszukiwań szczątków „wzajemnych konfliktów historycznych”, www.kresy.pl, 11.01.2025 [dostęp: 11.01.2025].

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Największy partner handlowy

W ostatnich latach polsko-niemiecka współpraca handlowa okazała się bardziej korzystna dla Warszawy niż dla Berlina

Liderzy Prawa i Sprawiedliwości od lat przekonują, że nasz kraj stał się rosyjsko-niemieckim kondominium, Koalicja Obywatelska reprezentuje nad Wisłą interesy Germanów, a premier Tusk to człowiek Angeli Merkel, który robi wszystko „dla Niemiec”, czyli „für Deutschland”.

Prawda jest inna. Nasza gospodarka rozwija się szybciej niż gospodarka niemiecka. Polskie firmy coraz śmielej inwestują nad Renem. Niemcy zaś wysoko cenią możliwości inwestycyjne w naszym kraju. Jeśli przez dekady bilans obrotów handlowych był dla Warszawy niekorzystny, to od kilku lat jest odwrotnie. Więcej towarów i usług sprzedajemy Niemcom, a mniej kupujemy.

Od stycznia do listopada 2024 r. nasz eksport do Niemiec wyniósł 87,6 mld euro, import z Niemiec do Polski zaś 56,3 mld euro i był o 3,5% niższy niż w roku poprzednim. Czy obecny rok będzie równie dobry? Wszak niemiecki przemysł chemiczny i motoryzacyjny znalazł się w kryzysie.

Niemcy nas wykupują

Gdy pod koniec listopada zeszłego roku okazało się, że ponad 90% udziałów w spółce Bulk Cargo-Port Szczecin, największym przedsiębiorstwie przeładunkowym w porcie szczecińskim, posiada firma Rhenus Beteiligungen International, część działającej na europejskim rynku logistycznym niemieckiej grupy Rhenus, posłowie PiS ruszyli z kampanią „Platforma rozpoczęła wyprzedaż Polski”.

Rzecz w tym, że jeszcze w grudniu 2022 r. spółka Rhenus dysponowała ponad 40% udziałów w Bulk Cargo-Port Szczecin i deklarowała chęć zakupu kolejnych. Ministrowie z rządu Mateusza Morawieckiego nie reagowali, mimo że skarb państwa miał prawo pierwokupu i mógł powstrzymać działania Niemców. Nie zrobił tego, gdyż pewnie nie chciał się mieszać w transakcję między dwoma prywatnymi podmiotami. Oskarżanie dziś rządu Tuska o wyprzedaż wydaje się hipokryzją, lecz straszenie Niemcami zawsze opłacało się politycznie.

Nie zmienia to faktu, że nasz kraj od lat jest atrakcyjnym miejscem do inwestowania dla niemieckich firm. Do największych inwestorów z branży motoryzacyjnej należą Grupa Volkswagen, posiadająca m.in. fabrykę w Poznaniu, oraz Mercedes-Benz, który pod koniec 2022 r. ogłosił plany budowy fabryki elektrycznych samochodów dostawczych za 1,3 mld euro. Symbolicznie jej budowę rozpoczęto w połowie grudnia 2024 r. w Jaworznie, na terenie Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej Invest Park. Ma tam znaleźć zatrudnienie 2,5 tys. osób. Pewnie dlatego rząd Mateusza Morawieckiego przyznał Niemcom dotację w kwocie ponad 89 mln zł.

W Dobromierzu na Dolnym Śląsku ma powstać nowy zakład firmy Bosch, produkujący pompy ciepła. Wartość inwestycji to ok. 1,2 mld zł. W nowej fabryce do 2027 r. zatrudnienie znajdzie 500 osób. Dotychczas niemiecki koncern zainwestował w naszym kraju ponad 1,4 mld zł.

Trochę skromniejsze są inwestycje koncernu chemicznego BASF, który w Środzie Śląskiej wybudował największą w Europie fabrykę katalizatorów samochodowych. Pracę w niej znalazło

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Ferfecki nie odpuszcza

Czy z Powązek Wojskowych da się żyć? To pytanie tylko z pozoru jest absurdalne. Bo da się nie tylko żyć, ale też zarabiać na nich. Choćby na pilnowaniu pochówków wojskowych ze starego portfela. Robota dla smakoszy. W „Rzeczpospolitej” taką misję wybrał sobie Wiktor Ferfecki. Młody, ale z ogromnym dorobkiem. Trudno zliczyć, ilu generałom i admirałom towarzyszył w ostatniej drodze. Gorliwie sprawdzał, czy pochówkowi nie towarzyszy asysta wojskowa. Ostatnio upolował gen. Bolesława Izydorczyka, byłego szefa WSI, któremu nie pomogło nawet to, że był dyrektorem w NATO. Oceniając generała,

Ferfecki oparł się na raporcie Macierewicza. Antoni jako wzór. I wszystko jasne.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Od czytelników

Listy od czytelników nr 4/2025

Dekomunizacja Kruczkowskiego

Przeklęty jest ten IPN! Prostacki, prymitywny i wredny. Starzy, prawdziwi weterani wojenni z różnych frontów nie byli wobec siebie tak zapiekli jak dzisiejsi „naukowcy ipeenowscy”. Kto choć trochę uważał na lekcjach w dawniejszych szkołach, mógł zrozumieć ukute przez Leona Kruczkowskiego pojęcie sonnenbruchizmu. Czasy są jakby znów podobne do rodzącego się wówczas nacjonalizmu czy faszyzmu. Nie możemy być jak prof. Sonnenbruch i stać niejako poza rzeczywistością. Ona nas porwie, zahaczy swoimi mackami i będziemy musieli dokonać wyboru, zająć stanowisko. Pretensje do mądrych ludzi, że stawali po stronie tzw. komunizmu, niosą pytanie, czy należało dbać o rozwój intelektualny społeczeństwa w rodzącej się po wojnie ojczyźnie, czy pozwolić na rządy prymitywnych prostaków. Leon Kruczkowski stanął po stronie mądrości i prawości. To jest jego wkład w nasz późniejszy rozwój intelektualny. Nie marnujmy tego.
Tadeusz Żyła

 

Nieznani zabójcy górników

Mateusz Cieślak pisze: „Jednego nikt nie kwestionował. W Wujku doszło do bitwy (…) górnicy się uzbroili. Mieli nie tylko kamienie i ciężkie śruby, lecz także łańcuchy czy wykonane z naostrzonych prętów piki”. Czy odpowiedzialne było iść na wojsko i milicję z takim „pokojowym sprzętem”? Czy trudno było przewidzieć, czym to się skończy? Czy „obiektywni” dziennikarze „Gazety Wyborczej”, TVN, TOK FM nie powinni zapytać o odpowiedzialność kierujących strajkiem?
Witold Pawłowski, Gdańsk

 

Romanowski, oddaj 100 milionów

Działania rządu ściśle według litery prawa pokazały na przykładzie postępowania „zorganizowanej grupy Romanowskiego”, że tam, gdzie istnieją „dwa systemy interpretacji prawa”, jest to droga niewłaściwa. Daje asumpt przeciwnikom do pokazywania „braku sprawczości rządu”. Działania Orbána uważam za napaść na rząd naszego państwa. Sądzę, że rząd ma dość sił i determinacji, żeby przywołać Orbána do porządku. Całej tej zadymie polityczno-dyplomatycznej towarzyszą polskie media, które przez pozorne pokazywanie całości problemu faktycznie go rozmywają, przytaczając setki najczęściej sprzecznych wypowiedzi polityków. Brak kompetentnych dziennikarzy w mediach (szczególnie w TV) powoduje, że prezentowane informacje to propaganda partyjna lub szum informacyjny, uniemożliwiający odbiorcom odszukanie prawdy. Podstawowa forma przekazywania informacji w postaci pseudowywiadu, a raczej przesłuchania, pokazuje upadek intelektualny czwartej władzy, ale też poddających się tym przesłuchaniom. Brak w mediach rzetelnej autorskiej informacji to powód rozwoju działalności „zorganizowanych grup” dążących tylko do uzyskania korzyści polityczno-materialnych. Troska o stan państwa jest dla nich przykrywką do działań w interesie „grupy”. Stąd wojna o media, a one patrzą, kto da więcej, i są w stanie wykreować najbardziej absurdalne problemy na żądanie zamawiającego. Dowodzi to potrzeby gruntownej naprawy polityki informacyjnej państwa.
Zbigniew Milewski

Kraj Publicystyka

Hukiem i groźbą

PiS zakrzykuje koalicję. A ta się cofa

Czy PiS kompletnie zakrzyczy koalicję? Jeśli będzie się działo tak jak do tej pory, uda mu się. Jeżeli będzie wygrywać opinia, że to tylko gadanie, że oni, pisowcy, tak mają, więc nie ma co zwracać na to uwagi – też im się uda.

Mamy bowiem sytuację niesłychaną, choć akurat dla dziennikarzy „Przeglądu” nie jest ona zaskakująca. PiS swoim krzykiem zaczyna zagłuszać resztę polskiej sceny politycznej – za chwilę nie tylko ją stłumi, ale wręcz zacznie nadawać jej ton. I to będzie koniec. Zerkam na informacje z ostatnich dni. Prokuratura zaprezentowała częściowy raport z audytu postępowań prowadzonych przez ten organ za czasów Zbigniewa Ziobry. 200 spośród 600 spraw. To m.in. postępowania dotyczące „dwóch wież”, wypadku Beaty Szydło, syna Jacka Kurskiego czy kilometrówek Ryszarda Czarneckiego. Prokuratura Krajowa wspomina o licznych nadużyciach i naciskach, o tym, że co do 112 spraw są poważne zastrzeżenia (tak to delikatnie nazwano), które powinny skutkować odpowiedzialnością karną i dyscyplinarną. – Tak naprawdę trzech prokuratorów stawiło opór swoim przełożonym i starali się postępować zgodnie z literą prawa i orzecznictwem – mówiła prokurator Katarzyna Kwiatkowska, szefowa zespołu, który przeprowadzał audyt. – Po drugiej stronie jest cała reszta prokuratorów, niektórzy się powtarzają. Dlatego te sprawy karne czy dyscyplinarne będą dotyczyły ok. 50-60 prokuratorów – dodała.

Na raport odpowiada Zbigniew Ziobro, który pisze: „Wielokrotny przestępca Bodnar, który regularnie łamie prawo i dopuszcza się licznych nadużyć, chce dziś udawać sprawiedliwego. (…) Dziś Bodnar oskarża z pozycji siły i przemocy. Wymyślił 200 politycznych spraw, ale jutro sam stanie przed sądem”.

Całe dziennikarskie życie przypominano mi, że przestępcą można nazwać tylko kogoś, kto jest skazany prawomocnym wyrokiem sądu. Do momentu uprawomocnienia się wyroku jest osobą niewinną. A Ziobro opowiada o Bodnarze rzeczy niestworzone, za które w normalnych czasach trafiłby pod sąd. I co? Cisza.

Czyli w Polsce tak można? Bo Ziobrę chroni immunitet poselski? Może zatem trzeba go uchylić? Bo immunitet nie może być tarczą, zza której rzuca się pomówienia. A milczenie rozzuchwala. Nie dziwmy się więc, że pisowcy poczynają sobie coraz bezczelniej. Regularnie, niemal w każdej audycji, w której biorą udział, grożą i zapowiadają odwet.

„Będziemy pamiętali o tych, którzy złamali porządek prawny. Odpowiedzą w wolnej Polsce karnie i majątkowo”, straszy Michał Wójcik, poseł PiS, oddany ziobrysta. Nawet wypowiadająca się zwykle w sposób wyważony Małgorzata Wassermann mówi o rządzących: „Kryminał. Rozliczymy karnie, cywilnie i finansowo”. A Mariusz Błaszczak, też przecież nie pistolet, biada: „Polska pod rządami koalicji 13 grudnia nie jest krajem demokratycznym. Polska jest krajem, w którym siłą zmieniany jest ustrój”.

Te wypowiedzi można mnożyć, politycy PiS wręcz ścigają się na groźby. I to jest ton, który oczywiście nadaje Jarosław Kaczyński. Prezes do wcześniejszych opinii, że Polska jest kondominium niemiecko-rosyjskim i w zasadzie znajduje się pod okupacją (stąd te opowieści Wójcika o „wolnej Polsce”, bo wolna jest tylko wtedy, kiedy jest rządzona przez PiS), dodaje nowe. Że prawo w Polsce nie istnieje, że sędziowie nie są sędziami, „w sądownictwie dochodzi do nowych zjawisk”. „Dokonuje się zmiany polegającej na tym, że grupę (…) tzw. neosędziów przesuwa się do wydziału, w którym nie podejmuje się żadnych istotnych decyzji, a w szczególności nie wydaje się wyroków”. A celem tego jest „przeprowadzenie procesów politycznych przeciwko PiS”. Faktycznie więc Kaczyński ogłasza stan okupacji. I wzywa do oporu przeciwko obecnej władzy, do nieposłuszeństwa.

To są niebezpieczne zabawy ludzi, którzy dla władzy zrobią wszystko. Kaczyński – bo musi rządzić. Ekipa skupiona wokół niego, ci wszyscy pożal się Boże politycy, dziennikarze, urzędnicy, różnej maści funkcjonariusze – bo nigdy w życiu tak dobrze nie mieli, bo opływali w miliony, a teraz mają mniej. Niektórzy boją się śledztw, co jeszcze bardziej ich radykalizuje. Wołają, że to koniec Polski, a to tylko koniec ich osobistej prosperity. Krzyczą zatem, rozkręcają emocje. Biorą na swoich zakładników miliony Polaków, którzy im kiedyś zaufali i którzy nie chcą się pogodzić z myślą, że zostali oszukani. I żeby sprawa była jasna –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Za drogi ten krzyk

360 tys. zł to dla każdego ogromna kasa. Żeby ją zarobić, bibliotekarka musi pracować od pięciu do siedmiu lat. Za Julię P. i Mariannę J., które rok temu 8 marca oblały i zniszczyły zabytkowy pomnik Syreny w Warszawie, te 360 tys. zł zapłaciło miasto. Czyli my. Sprawa trafiła do sądu. Wandalkom grozi kara pozbawienia wolności od ośmiu miesięcy do ośmiu lat. I nawiązka w wysokości ceny szkody na ochronę zabytków. Zobaczymy, czy sąd ulegnie grupce happenerów z Ostatniego Pokolenia i im odpuści. Bo co? „Bo był to protest wobec klasy politycznej, która napędza kryzys klimatyczny” (Martyna Leśniak). Albo, jak głosi Julia Keane, „to nie była dewastacja, tylko najgłębszy akt człowieczeństwa, krzyk rozpaczy”. Serio? Chcecie ratować planetę? To może pojedziecie tam, gdzie naprawdę ją niszczą? Są pomniki w Pekinie? I w Waszyngtonie? Wrócicie za parę lat i opowiecie, jak wam tam było.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.