Archiwum

Powrót na stronę główną
Kraj

Słownik pamięci narodowej

List otwarty do premiera Donalda Tuska

Szanowny Panie Premierze,

zwracam się do Pana z prośbą o ratunek dla Polskiego Słownika Biograficznego (PSB). Panu – historykowi z wykształcenia – nie trzeba tłumaczyć, czym jest to dzieło. Najkrócej mówiąc: to dobro narodowe, jeden z pomników polskiej humanistyki. Gdy 25 listopada 2010, w obliczu ówczesnych zagrożeń, Sejm Rzeczypospolitej objął PSB honorowym patronatem, głosowały za tym jednomyślnie wszystkie kluby i wszyscy posłowie.

I.

Spotykam się czasem z pytaniem: „po co PSB, przecież jest Wikipedia!”. A przecież Wikipedia gros swych haseł z historii i kultury polskiej opiera na biogramach PSB. W Wikipedii błędy są na porządku dziennym – w PSB minimalizuje je wieloszczeblowy system kontroli. Większość haseł w Wikipedii rodzi się z doraźnej potrzeby – biogramy PSB powstają systematycznie: w oparciu o przygotowaną wcześniej Listę haseł. A przy tym są w PSB setki biogramów, o których Wikipedia nawet nie wspomina.

Niemal każdy naród ma swój słownik biograficzny. Istnieją słowniki francuski, szwedzki, węgierski, belgijski, holenderski, czeski, słowacki, chorwacki, oczywiście także amerykański i kanadyjski, a również argentyński, południowoafrykański czy australijski. Słowniki biograficzne mają nawet państwa tak małe jak Luksemburg i narody tak mikroskopijne jak Łużyczanie.

Wydawanie słownika biograficznego trwa zawsze latami – np. słownik szwedzki zaczął się ukazywać w roku 1917 i dotąd nie został ukończony (doszedł do litery S). Wychodząca w latach 1953-2024 Neue Deutsche Biographie obejmuje 28 tomów, ale łącznie z jej poprzedniczką, Allgemeine Deutsche Biographie (1875-1912), liczy 84 tomy, a ukazywała się ogółem 108 lat. Również Brytyjczycy dokonali w latach 1992-2004 nowej redakcji Oxford Dictionary of National Biography i przy udziale 10 tys. współpracowników z całego świata wydali go w 60 tomach (dzieło to, łącznie z corocznymi suplementami, liczy dziś 60 tys. biogramów). Włosi w grudniu 2020 ukończyli, wydawany od roku 1960, Dizionario biografico degli Italiani; zawiera on w 100 tomach 40 tys. haseł. Słownik ten wydaje L’Istituto della Enciclopedia Treccani, którego dyrektora powołuje prezydent Republiki. Wszystkie narodowe słowniki biograficzne mają podobny prestiż. Wszystkie też korzystają ze stałego finansowania państwa.

A Polski Słownik Biograficzny? Wychodzi on w Krakowie od 90 lat: jego pierwszy zeszyt ukazał się 10 stycznia 1935. Liczy, jak dotąd, 55 tomów i 35 984 strony drobnego, dwuszpaltowego druku. Zawiera 28 785 biogramów ułożonych w jednolitym porządku alfabetycznym i aktualnie kończy literę T. Poziom naukowy tych biogramów, ich szczegółowość, ścisłość i dokładność, zbliżające się niekiedy do minimonografii, lokują nas w ścisłej czołówce światowej: wystarczy porównać PSB z Österreichisches Biographisches Lexikon, z jego krótkimi, syntetycznymi notami. PSB jest zaś tym więcej zadziwiający, że powstaje metodą nieledwie chałupniczą: robi go (na bazie artykułów nadsyłanych przez autorów) garstka wysoko wykwalifikowanych redaktorów pasjonatów, którzy za swą pracę otrzymują wynagrodzenie na ogół bliskie płacy minimalnej.

II.

Problemy Polskiego Słownika Biograficznego są znane opinii publicznej. Informowały o nich media (Andrzej Nowakowski w „Gazecie Wyborczej” 5-6 października 2024, Paweł Siergiejczyk w „Przeglądzie” 20-26 stycznia 2025). Na posiedzeniu plenarnym Sejmu 12 lipca 2024 posłanka Dorota Olko zaapelowała o ponadpartyjne porozumienie w sprawie zapewnienia Słownikowi stabilnego funkcjonowania. Wszystkie te głosy nie wywołały, jak dotąd, odzewu. Nie przyniosły też skutku moje, trwające już 18 lat, starania. Stąd mój list do Pana Premiera, który jest już tylko krzykiem rozpaczy.

Gdy z dniem 1 stycznia 2003 obejmowałem redakcję Polskiego Słownika Biograficznego, jego sytuacja finansowa była ustabilizowana. Wprawdzie zarobki były tu zawsze niskie, ale nie sytuowały się jeszcze w pobliżu płacy minimalnej. Honoraria autorskie i koszty druku pokrywała Fundacja na rzecz Nauki Polskiej. W dodatku w roku 2004 Fundacja wprowadziła premie motywacyjne dla redaktorów. I zapewniała, że Słownik będzie dotować do końca swego istnienia.

Niestety, w roku 2007 nowy Zarząd Fundacji nie podtrzymał tych zobowiązań: premie zostały zlikwidowane, a dotację obcięto o dwie trzecie (po czterech latach całkiem ją zniesiono). W tej sytuacji zatroszczył się o Słownik Pana rząd. W latach 2010-2011 zapewnił nam pomoc minister kultury Bogdan Zdrojewski. A w latach 2012-2016 żyliśmy z Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki (NPRH), stworzonego – z myślą zwłaszcza o PSB – przez minister nauki Barbarę Kudrycką.

Później było już tylko gorzej. W latach 2016 i 2017 nowa Rada NPRH dwukrotnie odmówiła nam dotacji. W roku 2019 przyznała nam ją, ale znacznie poniżej potrzeb. Ta dotacja kończy się 5 marca br. Gdyby nie przyznana dodatkowo w sierpniu 2024 dotacja celowa wiceministra nauki Macieja Gduli, PSB za miesiąc przestałby się ukazywać. Ale ta dotacja musi być rozliczona do 31 grudnia 2025, a jej kontynuacji nie widać.

Mówi się: trzeba korzystać z nowego grantu NPRH. Ale to droga donikąd. Zasadą NPRH jest niemożność aplikowania o nowy grant, dopóki nie rozliczy się grantu poprzedniego. Czekanie na nowy grant może przeciągnąć się do szeregu miesięcy, może i kilku lat. Gdybyśmy jednak nawet dostali grant wkrótce po 5 marca (co jest nierealne) i gdybyśmy natychmiast wysłali zamówienia do autorów, wówczas zaczyna bić następujący zegar: autor na napisanie biogramu potrzebuje około dziewięciu miesięcy, redaktor (który de facto jest zawsze ukrytym współautorem, tak wiele poprawek wprowadza) potrzebuje kolejnych dziewięciu miesięcy, a następne dziewięć miesięcy musi być poświęcone na autoryzacje, prace adiustacyjne i wydawnicze. A zatem, licząc nawet od połowy tego roku (co, powtarzam, nie jest realne), w wydawaniu Słownika musiałaby nastąpić przerwa co najmniej dwuletnia. W praktyce oznaczałoby to jego kres.

I oto sprawa, z którą zwracam się do Pana Premiera. Proszę umożliwić dalsze istnienie Polskiego Słownika Biograficznego! Proszę zapewnić mu stabilizację, a więc finansowanie stałe, corocznie odnawialne, zabezpieczone ustawowo! Potrzeba na to 2,5 mln zł rocznie. Czy jest to nie do udźwignięcia dla budżetu?

III.

Panie Premierze, nie poruszam tu kwestii II serii PSB. Ponieważ Słownik publikuje wyłącznie biogramy osób nieżyjących i ponieważ w trakcie jego wychodzenia umierali różni wielcy Polacy, nie mamy dotąd biogramów np. Władysława Andersa, Jana Pawła II, Tadeusza Mazowieckiego, Jacka Kuronia, Czesława Miłosza czy Wisławy Szymborskiej.

Kiedyś trzeba będzie to załatwić, ale dziś musimy ratować to, co jest. Już teraz ciąg wydawniczy PSB został zamrożony, bo z braku finansowania nie możemy zamawiać nowych haseł. A co będzie po 31 grudnia?

Unicestwienie Polskiego Słownika Biograficznego byłoby nie tylko zbrodnią na polskiej humanistyce. Byłoby czymś, co można by porównać tylko z jego dwukrotnym zamknięciem: w roku 1939 przez okupanta hitlerowskiego i w roku 1949 przez władze stalinowskie. Nie mieści mi się w głowie, by mogła do tego dopuścić Polska wolna i niepodległa.

 

Prof. zwycz. dr hab. Andrzej Romanowski
redaktor naczelny Polskiego Słownika Biograficznego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kto chce wysiedlić Gazę?

Nieprzemyślany plan Trumpa nie jest ani realny, ani legalny. Może jednak być strategią negocjacyjną

Wygląda na to, że Donald Trump ma nowy plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu. Nie po raz pierwszy, bo już w poprzedniej kadencji ogłosił tzw. umowę stulecia, która zakładała transfery terytorium i amerykańskie inwestycje, a zarazem cementowała izraelską dominację nad Palestyńczykami. Wówczas jednak zespół Trumpa publikował rozbudowane dokumenty informujące drobiazgowo, jak będzie przebiegało wdrażanie planu pokojowego. Palestyńczycy ów plan odrzucili jeszcze przed jego publikacją, także dlatego, że nie był z nimi wcześniej negocjowany ani nie odpowiadał na ich realne potrzeby co do bezpieczeństwa i ciągłości terytorium.

Obecny plan Trumpa to tylko zapowiedź, którą mogliśmy usłyszeć podczas wspólnego wystąpienia z izraelskim premierem Beniaminem Netanjahu. Jest mniej szczegółowy, za to o wiele bardziej przerażający. Również dlatego, że przywódca kraju mieniącego się liderem wolnego świata wskazuje łamanie międzynarodowego prawa humanitarnego jako remedium na konflikt izraelsko-palestyński i niestabilność w regionie.

Prawdopodobnie nie tego spodziewał się Beniamin Netanjahu, lecąc do Stanów Zjednoczonych. Wcześniej administracja Trumpa sugerowała, że jej priorytety w stosunku do Bliskiego Wschodu wyglądają inaczej. Mówiono zwłaszcza o zwiększeniu presji ekonomiczno-politycznej na Iran, wymierzonej nie tylko w program nuklearny Teheranu, ale także w eksport ropy naftowej, który sięgnął w 2024 r. 587 mln baryłek, a jego głównym odbiorcą byli Chińczycy. Trump zapowiadał też, że wyasygnuje 1 mld dol. na pomoc dla Izraela, w ramach której Amerykanie wyślą nie tylko bomby, ale i sprzęt burzący, w tym opancerzone buldożery.

Izraelskie media, szczególnie portal Times of Israel, jeszcze przed rozpoczęciem wizyty powoływały się na źródła w amerykańskiej administracji i snuły przypuszczenia, że Bibi będzie rozmawiał z Trumpem przede wszystkim o normalizacji stosunków z Arabią Saudyjską. To zresztą byłaby kontynuacja pomysłów z czasów pierwszej kadencji Trumpa, których nie udało się sformalizować i dodać do listy sukcesów tzw. porozumień abrahamowych.

Rodziny izraelskich zakładników przebywających wciąż w Strefie Gazy liczyły zapewne, że głównym tematem rozmów będzie pomoc Amerykanów w uwolnieniu ich bliskich. Jednak jeszcze przed spotkaniem z Netanjahu Donald Trump zapowiedział plan wysiedlenia Palestyńczyków ze Strefy Gazy i relokowania ich do Egiptu i Jordanii. Podczas wspólnego przemówienia z Bibim amerykański przywódca potwierdził swoje słowa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Prawa ucznia między bajki

Rozstrzygnięto konkurs pokazujący, jak łamane są prawa ucznia – wygrał zapis, który łamie i polską konstytucję, i prawo międzynarodowe

Stowarzyszenie Umarłych Statutów jest pierwszą i największą w Polsce organizacją bezpośrednio broniącą interesów uczniów. Przyświeca mu cel rozpowszechniania wśród polskich uczniów wiedzy o ich prawach i sposobach ich ochrony, pomocy w indywidualnych przypadkach oraz lobbowania za zmianami czyniącymi polską szkołę wolną od bezprawia i skutecznie przygotowującą do życia w XXI w.

Pod koniec stycznia Stowarzyszenie Umarłych Statutów ogłosiło wyniki IV edycji plebiscytu na Statutowy Absurd Roku. To forma happeningu, poprzez którą największa organizacja zajmująca się ochroną interesów uczniów zwraca uwagę na problem nagminnego nieprzestrzegania praw uczniowskich w polskich szkołach. Dyrektorzy, nauczyciele, pedagodzy i sami uczniowie często nie wiedzą, jak powinien wyglądać prawidłowo skonstruowany statut szkoły.

Dyrektor ważniejszy niż Konstytucja RP

Plebiscyt organizowany przez SUS odbywa się czwarty rok. Stowarzyszenie tropi najbardziej niedorzeczne przepisy obowiązujące w szkołach na terenie całej Polski. W tym roku wygrała Szkoła Podstawowa nr 2 z Wodzisławia Śląskiego. Zwycięski zapis był parafrazą art. 31 Konstytucji RP, mówiącego, że ograniczenie praw i wolności obywatelskich jest możliwe tylko na mocy ustawy. W wodzisławskiej podstawówce natomiast ustanowiono, że takie uprawnienie będzie przysługiwało dyrektorowi. – Wśród praw, które mogły być ograniczone, znalazły się Konwencja o prawach dziecka, Powszechna deklaracja praw człowieka czy niektóre prawa wynikające wprost z konstytucji. Taka sytuacja w Polsce jest możliwa w zasadzie tylko w ramach stanu wyjątkowego wprowadzonego przez prezydenta na wniosek rządu. A statut wodzisławskiej szkoły przyznawał tę kompetencję dyrektorowi placówki – wyjaśnia Damian Zdancewicz z SUS.

Przypadek jest skrajny, ale nie odosobniony. Co więcej, art. 31 Konstytucji RP jest w statutach szkół chyba najczęściej łamanym zapisem ustawy zasadniczej. SUS opublikowało w 2023 r. raport „Prawa ucznia w Polsce”, w którym ponad 80% ankietowanych mówiło o poczuciu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Kowboj nie przyjedzie

Jim Mazurkiewicz miał być ambasadorem w Polsce. Tymczasem będzie nim Thomas Rose. Zamiast Polonusa w kowbojskim kapeluszu Donald Trump przysyła nam ortodoksyjnego Żyda w jarmułce. Znanego ze skrajnie proizraelskich poglądów.

Mazurkiewicz wołał: „Czuję się Polakiem! Jestem z tego dumny!”. Rose jest zupełnie inny. „Zadba o to, aby nasze interesy były reprezentowane w Polsce, i zawsze stawiał Amerykę na pierwszym miejscu”, napisał Trump w swoim portalu społecznościowym Truth Social. Bardzo ciekawe, jak na nowego ambasadora zareaguje polska prawica…

Z zapowiedzi Trumpa wynika, że nowy ambasador przyjedzie do Polski z krótkim przesłaniem – by pilnować spraw amerykańskich. I stawiać je na pierwszym miejscu. Mazurkiewicz, jakkolwiek by patrzeć, tego nie gwarantował.

A Rose? Obserwując jego aktywność, można być pewnym, że w promowaniu swojej wizji świata nie będzie się czuł ograniczany dyplomatycznymi konwenansami. Nie jest zawodowym dyplomatą, lecz biznesmenem i dziennikarzem. Przy tym jego dziennikarstwo sprowadza się do twardej, prawicowej publicystyki. Jest współgospodarzem konserwatywnego talk-show w radiu satelitarnym SiriusXM i podcastu Bauer and Rose. W jego ostatnim odcinku ocenił likwidowaną przez Donalda Trumpa amerykańską agencję pomocową USAID jako „największą operację prania pieniędzy demokratów w historii”. Trudno to uznać za język dyplomaty…

Jako prawicowiec i syjonista zabierał niedawno głos na platformie X w sprawie możliwego przyjazdu premiera Netanjahu do Polski, na uroczystości 80. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz. Krytykował Tuska, że może aresztować Netanjahu. A potem, po liście Dudy do premiera i odpowiedzi rządu w tej sprawie, pisał: „Gratulacje dla Andrzeja Dudy za uniknięcie rozłamu w stosunkach USA-Polska, który stanął w obronie Polski, przekonując Donalda Tuska do cofnięcia tej okropnej decyzji”.

Jeśli więc ktoś się zastanawiał, co też Andrzejowi Dudzie strzeliło do głowy, by pisać list do Tuska w sprawie Netanjahu, kiedy ten i tak nie zamierzał do Polski przyjeżdżać – mamy trop. Jest nim Thomas Rose.

Tych tropów może być zresztą więcej. Rose zamieszczał na platformie X m.in. swoje opinie na temat zmian wprowadzonych przez rząd w mediach publicznych. A także na temat Andrzeja Dudy, z którym spotkał się w grudniu 2024 r.: „Ogromnym zaszczytem było dla mnie spotkanie z największym przyjacielem Ameryki w Europie”.

Zdążył też wypowiedzieć się na temat wyborów prezydenckich w naszym kraju: „Nadchodzi czas decyzji przed wyborami prezydenckimi w Polsce, czy Polska chce zbliżyć się do centrum władz w Unii Europejskiej, (…) czy może Polska chce pozostać dumnym, suwerennym krajem, który spełnia swoje zobowiązania sojusznicze”. Poza tym „przyszłość polsko-amerykańskich relacji pozostaje w rękach Polaków i polskiego rządu”, a „prezydent Trump spogląda na Polskę optymistycznie”.

Tak oto zamiast człowieka, który łagodziłby polsko-amerykańskie kanty i ukontentował amerykańską Polonię, Donald Trump przysyła do nas zaangażowanego publicystę, z konkretnym politycznym planem.

Może być ciekawie.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Zapominalska Wiśniewska

Odezwała się Jadwiga Wiśniewska. Od lat europosłanka PiS. Znana z wiernego udziału w miesięcznicach smoleńskich. Stała zawsze bliziutko prezesa. I to wystarczyło na dobre miejsca na listach wyborczych. I na sute wypłaty w euro. Dobrobyt jej zaszkodził, bo osłabił czujność. W organie o. Rydzyka przejechała się po lobbystach i beneficjentach Zielonego Ładu. Zapomniała bidulka, że prezes Kaczyński Zielony Ład popierał, a komisarz Wojciechowski wręcz głosił, że to jego autorska koncepcja.

Może Wiśniewska liczy, że czytelnicy „Naszego Dziennika” już o tym zapomnieli? My jednak pamiętamy i zachęcamy Wiśniewską, by skoro już atakuje prezesa, pociągnęła ten wątek. Liczymy na transparentność. I ujawnienie, kto w PiS tak skutecznie lobbował za Zielonym Ładem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Szalony świat japońskiego Tindera

System zwrotów grzecznościowych keigo to jeden z najtrudniejszych do opanowania aspektów języka. Przyznają to sami Japończycy

Po założeniu profilu w aplikacji randkowej zaczęłam swipe’ować (przesuwać zdjęcia w aplikacji na telefonie): w lewo na nie, a w prawo, sygnalizując zainteresowanie. Wzajemne polubienie oznacza dopasowanie. Ponieważ wciąż nie potrafiłam odszyfrować kanji (pismo japońskie składa się z trzech rodzajów znaków, w tym kanji, czyli pochodzących z Chin ideogramów o zmiennej wymowie), posługiwałam się translatorem i udzielałam odpowiedzi w podstawowym japońskim. Szybko zauważyłam totalny brak poczucia humoru i błyskotliwych ripost. Większość wiadomości niewiele się od siebie różniła, były formalne, uprzejme, szablonowe. Podobnie jak w przypadku innych aspektów japońskiego społeczeństwa, również podryw podlegał określonym zasadom.

Powoli zaznajamiałam się z systemem zwrotów grzecznościowych keigo. Jest to jeden z najtrudniejszych do opanowania aspektów języka. Przyznają to sami Japończycy i nawet dla nich keigo stanowi spore wyzwanie. Wyróżnia się trzy stopnie formalności: teineigo, czyli podstawowe formy grzecznościowe, sonkeigo do wyrażania szacunku i kenjōgo, którego używamy, by mówić o sobie w duchu pokory. Od najmłodszych lat Japończycy przyswajają koncepcję senpai, osoby starszej, która świeci przykładem, oraz kōhai, osoby młodszej, mniej doświadczonej, która podąża za mentorem. W zależności od relacji z rozmówcą i okoliczności żonglują odpowiednimi zwrotami.

Na Tinderze większość wiadomości jest pisana w keigo. Moja japońska przyjaciółka Seina zabroniła mi odpowiadać mężczyznom, którzy nie podjęli tego wysiłku. Czy użycie zwrotów grzecznościowych naprawdę było gwarancją poważnych zamiarów? Szczerze w to wątpiłam. Keigo, w porządku, ale do którego momentu? Zwykle szybko pytałam mężczyzn, czy możemy przyjąć bardziej nieformalny ton, który lepiej opanowałam. Keigo narzuca dystans, który wcale nie pomaga w budowaniu bliskiej relacji. Seina wyjaśniła, że często porzucano formalny język po pierwszych randkach, a dokładnie po kokuhaku, czyli deklaracji wyznaczającej oficjalny początek związku. Czasami pary tkwiły w fazie keigo przez długie miesiące. (…)

Na Tinderze obowiązuje żargon, którego nie znajdziesz w podręcznikach. Odkrywałam także złożoność międzyludzkich relacji, którymi w Japonii rządzi rygorystyczny system oparty na hierarchii. Poznawałam różne sposoby wyrażania miłości. Mężczyzn i złożone, zmienne postrzeganie męskości. Kobiety i oczekiwania, jakie stawia przed nimi społeczeństwo. (…)

Dzięki Tinderowi poznałam zaskakujące słownictwo. Wygląd fizyczny i cechy osobowości dzielą się na ściśle określone kategorie. Weźmy twarz. Do najbardziej popularnych należą „solne” i „cukrowe”. Szczęśliwcy, których oblicze spełnia wyśrubowane kryteria – w pierwszym przypadku są to delikatne rysy i blada cera, w drugim okrągła i dziecinna buzia – ochoczo to podkreślają. Niektórzy szukają kobiety o twarzy tanuki („słodkiej”, z małym noskiem i dużymi oczami), inni opisują siebie jako Shōwa, co znaczy, że mają charyzmę, a jednocześnie cenią prostotę i są serdeczni w kontaktach z ludźmi. Jeszcze inni mężczyźni porównują się do psów pod względem wyglądu: miła twarz, duże, tare – czyli „opadające” – oczy, albo zaznaczają, że przypominają czworonogi z charakteru: wierni, tryskający entuzjazmem, wymagający nieustanej uwagi – są jak szczenięta, które wszędzie podążają za swoim panem.

Jasno określa się własne potrzeby i wychwala atuty. Jedni zapewniają amaeru, co znaczy, że ich partner będzie zawsze mógł na nich liczyć, będzie rozpieszczany, nie będzie musiał się martwić, że czymkolwiek ich urazi. Inni określają siebie jako amaenbo,

Fragmenty książki Vanessy Montalbano Tokyo Crush. Jak szukałam miłości w Japonii, przeł. Adriana Celińska, Znak Literanova, Kraków 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Sygnalista Wipler

Politycy muszą być niezwykle czujni. Nawet bardziej niż ważka na łące. Ktoś ich przecież może nagrać, zrobić z ukrycia fotkę, a nawet donieść, co i komu dyskretnie powiedzieli. Trzeba też bacznie obserwować otoczenie. Bo dyskrecja kończy się tam, gdzie pojawia się Przemysław Wipler. Poseł Konfederacji. Ten, który Polakom kojarzy się z gościem leżącym na chodniku przed nocnym klubem w Warszawie. Przyszły poseł leżał w pokrwawionym T-shircie, a później szarpał się z policją. Jako poseł Wipler stara się wyglądać godnie. I tym zmylił członków komisji śledczej ds. Pegasusa. Nie wiemy, jak było, ale Wipler przekazał mediom, co poseł Zembaczyński mówił do posła Jaskulskiego. I jak posłanka Kluzik-Rostkowska szturchała posła Ćwika.

Wipler nie oszczędza też części PiS. Na pewno nie jest fanem Morawieckiego, bo puścił sygnał, że ludzie premiera wyprowadzili wielką kasę na wybory. Może więc, pokutując za stare grzechy, mówi prawdę i czyni dobro?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Trump, największy przyjaciel Trumpa

Taki mamy sezon, że wielu ludzi choruje na grypę czy covid. A najwięcej na stosunkowo nową, bardzo zaraźliwą chorobę, która przyszła z USA i wędruje po świecie. Trumpizm podbija kolejne terytoria i na razie skutecznie infekuje coraz większe grupy ludzi.

Jakie są jego objawy? Przede wszystkim niczym nieuzasadniona wiara, że pojawił się ktoś mający recepty na wszelkie bolączki. Cudotwórca albo nawet mesjasz, który ma moc rozwiązania kłopotów ludzi biednych, nieradzących sobie z egzystencją, nawet na najniższym poziomie. Ale i wsparcia bogatych, którzy dzięki niemu staną się jeszcze bogatsi. Bo skoro Trump potrafił w ubiegłym roku podwoić swój wielomiliardowy majątek, to oni też skorzystają z tych jego ekstrapomysłów. Biedni Amerykanie szybko zderzą się z rzeczywistością. Niczego od nowego prezydenta nie dostaną, bo nie ma on czarodziejskiej różdżki. Ma za to dar takiego opowiadania bajek, że sporo ludzi zaczyna mu wierzyć.

To zauroczenie potrwa jakiś czas. Do momentu, gdy ci sami ludzie zobaczą, że król jest nagi. A oni po raz kolejny zostali oszukani przez polityków. Wszyscy, którzy przed Trumpem tak nadmuchiwali balon z obietnicami, skończyli w niesławie. Historia pełna jest takich przykładów.

Trzeba jednak przyznać Trumpowi, że ma spore umiejętności kreowania siebie na postać pozaziemskiego formatu. Lecz jeśli dobrze się rozejrzeć, to wśród jego fanów ludzi żyjących z myślenia za wielu nie znajdziemy.

Brutalnie, za to skutecznie podporządkował sobie czołowych polityków Partii Republikańskiej. Jeszcze dwa lata temu nie brali pod uwagę tego, że możliwy jest triumfalny comeback Trumpa. Zabrakło im wyobraźni i zdolności trafnego określenia oczekiwań wyborców. A Trump konsekwentnie robił to, na co wielu Amerykanów czekało. Powiedział im to, co chcieli usłyszeć. Tak ich zaczarował, że nie trafiły do nich informacje o jego przestępstwach gospodarczych i kryminalnych, występkach, za które zwykli Amerykanie są skazywani na wieloletnie wyroki. Zobaczymy, jak ten prezydent skończy. Jeśli spodziewamy się po nim najgorszego, radzę to jeszcze pomnożyć. Ci zaś, którzy widzą w Trumpie wielkiego męża stanu, powinni się rozejrzeć za torebką z lodem.

A polska prawica? Zobaczy wiele takich decyzji Trumpa, że wstyd będzie się do niego przyznawać. Przekona się, że jej idol nie jest największym przyjacielem Polski, że jest wyłącznie największym przyjacielem USA. I oczywiście samego Donalda Trumpa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Podanie o pracę

Faktycznie, polityka nie zajmuje mnie wcale, dopóki sama się mną nie zajmie. W okresach rządów być może nieudolnych, ale z pewnością bardziej demokratycznych nie martwię się na zapas, kątem oka sprawdzam tylko stan rzeczy, na co dzień jednak żyję tym, co apolityczne. Lasem się zaciągam, martwię się o niego dopiero, kiedy słychać silniki pił łańcuchowych. Rzekłbym nawet, że chodzę na wybory, aby głosować na polityków, którzy dają największą nadzieję, że polityka przestanie mnie obchodzić.

Owóż na kampanię prezydencką spoglądam z ukosa, chyłkiem i pobieżnie, bo ten pojedynek na miny i sondaże tyle znaczy, co show podczas oficjalnego ważenia przed walką bokserską. Poza tym nie chcę oglądać Rafała Trzaskowskiego, którego w mniej pustelniczym okresie życia zdążyłem poznać i polubić za jego ogładę i erudycję, jak bierze czynny udział w mizdrzostwach Polski, zmuszony mizdrzyć się do wszystkich bęcwałów ojczystych, albowiem każdy głos może być języczkiem u wagi. Choć tak po prawdzie zauważam już teraz, że moce Rafała są rozleglejsze od sprawności Nawrockiego, bo Trzaskowski to i z Martyniukiem po Zenkowemu się dogada, a pan Karol to jednak tylko po siłowniach, klasztorach i stadionach może szukać popleczników.

Trochę też przed kamerami wygląda ta kampania jak plebiscyt na najpiękniejszy uśmiech, a w tej dziedzinie kandydat „uśmiechniętej Polski” ze swoim wrodzonym rozpromienieniem jest o kilka długości przed rywalami. Powiedziałbym nawet, że największym kłopotem Nawrockiego jest konieczność szczerzenia się do kamer, jego uśmiech jest tak wymuszony, że przypomina sardoniczny grymas w zaawansowanej fazie choroby tężcowej – ktoś, kto obiecuje rządy twardej ręki i bezlitosnej zemsty, nie ma w swoim sakwojażu szczerego uśmiechu, wyjmuje więc te odpustowe, sztuczne, plastikowe. Mówiąc wprost, Nawrocki uśmiecha się tak, jak Duda gadał po angielsku. Choć trzeba przyznać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Żeby nie jeździć na Podhale

Ludzie się dziwią, gdy mówię, że w Bytomiu jest stok narciarski

– Inicjatywa super! – mówi Andrzej.

– A czemu nie w góry? – pytam.

– Cena – odpowiada Maja.

– W góry jest daleko, a na Zakopiance długo stoi się w korkach.

– Tak, stok w mieście to dobry pomysł. Jest gdzie wyjść w weekend.

Maja i Andrzej przyjechali z Częstochowy. Są tu pierwszy raz. Ona uczy się jeździć na nartach. On uczyć się nie musi, bo jeździ od dziecka, więc ocenia okiem fachowca: – Miejsce bardzo okej. Jest blisko parking, a to duży atut. Zobaczymy, jak będzie się jeździło, bo to najważniejsze. Dla mnie ten stok to może nie za bardzo, bo w górach jest jednak większe nachylenie, ale do nauki warunki są idealne.

Według największego w Europie portalu dla narciarzy Bergfex w Polsce mamy 180 ośrodków narciarskich. Najwięcej w województwie małopolskim – 70. Śląskie zajmuje drugie miejsce z liczbą 37. Następnie są Podkarpackie – 22 i Dolnośląskie – 20. Poza najlepszymi miejscami do jeżdżenia, takimi jak Białka Tatrzańska, Zieleniec, Czarna Góra czy Szczyrk, są miejsca nieoczywiste. Mamy Stację Narciarską Rybno w województwie podlaskim, koło Łomży, a blisko Mrągowa Górę Czterech Wiatrów – zjeżdżając z niej, można patrzeć na jezioro Czos. Są jeszcze Stacja Narciarska Łysa Góra w Sopocie, Stok Narciarski Parchatka między Lublinem a Radomiem czy ośrodek Kurza Góra Ski & Bike Park w Kurzętniku, w województwie warmińsko-mazurskim, gdzie działają trzy trasy narciarskie, w tym najdłuższa, 900-metrowa, oraz wyciągi krzesełkowe.

I mamy Sport Dolinę Bytom.

– Potocznie nazywamy to miejsce Czomolungma od tybetańskiej nazwy Mount Everestu. To taka nasza góra gór. Ośrodek powstał w początkach XXI w., potem upadł i nowi właściciele uratowali go w 2018 r. Pomysł polega na tym, by ludzie z aglomeracji śląsko-zagłębiowskiej nie musieli jeździć do Wisły czy na Podhale, ale mogli złapać narciarskiego bakcyla tu, na miejscu – mówi Maciej Kurylas, instruktor narciarstwa.

Maciek ma krótkie, rude włosy, dłuższą bródkę i tony energii. Jest nauczycielem WF. W 2016 r. z żoną Anną założyli Platformę Zdrowia i Aktywności „Rusz Tyłek”. W ramach niej organizują obozy i półkolonie dla dzieci i młodzieży latem i zimą, a te zimą łączą ze szkółką narciarską. Od 2019 r. prowadzą ją w Sport Dolinie Bytom. – Organizujemy zajęcia indywidualne i grupowe – wylicza Maciek. – W tygodniu prowadzimy też półkolonie i zajęcia dla grup z przedszkoli, szkół i domów dziecka.

Sport Dolina Bytom ma dwie trasy zjazdowe, ta główna z dwoma wyciągami talerzykowymi mierzy 350 m. Można zjeżdżać na nartach, na snowboardzie i na sankach po specjalnie do tego przeznaczonym torze, po sztucznym śniegu.

– W naszej strefie klimatycznej opady śniegu są coraz mniejsze. Dlatego wytwarzamy go za pomocą armatek śnieżnych, dzięki czemu zapewniamy narciarzom idealne warunki. Pomaga nam położenie ośrodka w dolinie, bo skutkuje to niższymi temperaturami niż w okolicy – wyjaśnia Maciek.

Sztuczny śnieg od lat jest stosowany w górach na całym świecie, bo nie tylko u nas opady są coraz mniejsze. Posiłkują się nim też właściciele ośrodków narciarskich we francuskich, austriackich czy szwajcarskich Alpach. – Gdy ludzie nie widzą śniegu za oknem, wydaje im się, że go tu nie ma. Pracujemy nad tym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.