Archiwum

Powrót na stronę główną
Felietony Roman Kurkiewicz

Jeszcze zatęsknimy?

Pisanie, jak by nie patrzeć, politycznego felietonu przed poznaniem wyników głosowania w wyborach prezydenckich, którymi w ostatnich miesiącach żyliśmy wszyscy, jest z jednej strony karkołomne, z drugiej – inspirujące. Państwo wszyscy jesteście bogatsi w informacje z niedzielnego wieczoru i wyniki exit poll, late poll, a być może już po podaniu oficjalnych wyników przez Państwową Komisję Wyborczą. Wszak są to najłatwiejsze do policzenia wybory: głosy na Trzaskowskiego, głosy na Nawrockiego, głosy nieważne, puste, białe kartki. Ja, kiedy piszę te słowa, nie mam żadnych przekonujących, wiarygodnych wskazówek, żeby móc „wiedzieć”, kto wygra. W chaosie prawno-politycznym nie wiadomo nawet, czy zakończenie aktu głosowania i policzenie głosów zakończy ostatecznie całą procedurę wyborczą. Zadbał o to głównie poprzedni obóz władzy z obecnym prezydentem na czele.

Kampania, a bardziej nawet profile kandydatów wprowadziły ewidentnie nową, w mojej ocenie gorszą, jakość procesu wyboru i wartości instytucji. Należę do tych, którzy, od zawsze krytykując instytucję prezydenta, zauważali równocześnie, że akty prawne obudowujące procedury wyborcze, zdolności kandydatów, warunki brzegowe wyboru nie przewidziały żywiołu politycznej degrengolady, a na pewno nie nadążyły za dynamiką wypierania kandydatów lepszych przez gorszych. I nie chodzi tu o ocenę identyfikacji politycznych, poglądów ani programów.

Po tej kampanii zostajemy na dłużej z pytaniem, kto tak naprawdę, i spełniając jakie kryteria, winien móc kandydować na to stanowisko. Gołym okiem widać, że brakuje kryteriów, które uniemożliwiałyby startowanie w tym wyścigu osobom, których cele (niezależnie od realnych szans) są całkowicie sprzeczne z rangą urzędu.

W tych wyborach można by użyć przykładu osoby barwnej i nie aż tak kontrowersyjnej, czyli Krzysztofa Stanowskiego. Stanowski, szef i właściciel imperium medialnego Kanał Zero, otwarcie deklarował, że kandyduje dla jaj, i apelował, żeby go nie wybierać, bo się nie nadaje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Nauka Wywiady

Moim największym odkryciem są miłośnicy astronomii

Gdybyśmy w kosmosie byli sami, byłoby to okropne marnotrawstwo przestrzeni

Michał Kusiak – astronom, popularyzator nauki, odkrywca wielu komet i planetoid

Michał Kusiak (z prawej) jest współodkrywcą, wraz z Michałem Żołnowskim, komety długookresowej C/2015 F2 (Polonia), za co otrzymał Nagrodę Edgara Wilsona, ustanowioną przez amerykańskiego biznesmena zmarłego w 1976 r. W czasie studiów na Wydziale Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego Międzynarodowa Unia Astronomiczna jedną z planetoid nazwała Michalkusiak.

 

Prof. Aleksander Wolszczan jako pierwszy odkrył planety znajdujące się poza Układem Słonecznym i otarł się o Nobla. Czy naukowa oraz społeczna ranga odkryć obiektów w kosmosie zależy od ich typu, wielkości, odległości od Ziemi?
– Po krótkiej analizie i subiektywnej ocenie myślę, że odkrycie zawsze pozostaje odkryciem. Na jego rangę, ważność i skalę składa się wiele czynników. Jednym z najważniejszych jest prawdopodobnie czas. Wcześniejsze dokonania czy odkrycia są niejednokrotnie podstawą kolejnych. Z upływem czasu dzięki dokonaniom naukowców i wynalazców otrzymujemy nowe narzędzia, które pozwalają zrozumieć lub dostrzec jeszcze bardziej skomplikowane i złożone zjawiska, prawa czy obiekty. Jeszcze 100 lat temu znalezienie komety było w Polsce dokonaniem pozwalającym rozpocząć pracę nad doktoratem. Dziś takie odkrycia są dokonywane znacznie częściej, teleskopy i narzędzia badawcze są znacznie bardziej zaawansowane. To pozwala zająć się tą tematyką nie tylko zawodowym astronomom, ale często również amatorom, samoukom z wyobraźnią, cechującym się zaawansowaną wiedzą i oczywiście pasją.

Jako naukowiec, który ma na koncie ponad 160 odkryć asteroid, planetoid i komet, a dodatkowo jedną planetoidę nazwano pana imieniem, trafił pan do międzynarodowych roczników. Czy myślał pan o napisaniu poradnika, podręcznika odkrywcy obiektów kosmicznych?
– Powoli dojrzewa we mnie zamiar wydania własnej, skromnej książeczki na ten temat. Myślę nad jej uniwersalnością i prostotą, ponieważ zauważyłem, że talent do obserwacji astronomicznych mają zarówno osoby młode, jak i starsze. Moje znaleziska są najczęściej opisywane w cyrkularzach Międzynarodowej Unii Astronomicznej. A moja prawie 20-letnia działalność w niektórych przypadkach ma też wartość socjologiczną, gdyż jako odkrywca z tak długim stażem korzystam z przywileju zaproponowania nazwy przynajmniej dla części obiektów. W Polsce na razie niewiele osób ma taką możliwość. Regularnie zatem z dużą rozwagą razem z kolegą współodkrywcą zastanawiamy się nad nowymi nazwami, honorując niejednokrotnie znanych Polaków.

Czy należy poważnie traktować doniesienia o życiu pozaziemskim?
– W przypadku życia pozaziemskiego jako odpowiedź niech posłuży cytat z Carla Sagana: „Gdybyśmy w kosmosie byli sami, byłoby to okropne marnotrawstwo przestrzeni”. Myślę, że najbliższe dziesięciolecia dużo wyjaśnią, jeśli chodzi o potencjalne warunki powstania życia poza naszą planetą. I jest to jedna z najciekawszych dziedzin, którą każdy z nas będzie prawdopodobnie coraz uważniej śledził.

Co trzeba by odkryć w kosmosie, by zarobić na tym jakieś pieniądze?
– Za odkrycie planet pozasłonecznych przyznano niedawno Nobla, choć niestety nie naszemu rodakowi prof. Wolszczanowi. Co do wątku „odkryj i zarób”, to praktycznie żadne odkrycie nie dało mi profitów finansowych, choć z pewnością przyniosły one inne korzyści i przywileje, w tym wspomnianą możliwość nazywania nieznanych ciał niebieskich.

W sierpniu na polskim niebie widać „spadające gwiazdy”, jest wielu amatorów ich oglądania. Czy to wynik dobrej widzialności, czy okres szczególnej koniunktury na występowanie tego typu zjawisk?
– Mówiąc o „spadających gwiazdach”, większość z nas ma na myśli rój meteorów, Perseidów. To drobiny pyłu i niewielkie, lodowo-skalne okruszki pozostawione w przestrzeni kosmicznej przez jedną z powracających komet, kometę Swifta-Tuttle’a. Drobinki krążą po orbicie wspomnianej komety, a jej geometryczne położenie stwarza dobre warunki do ich obserwacji, kiedy Ziemia przecina orbitę tej komety. Lata wysokiej aktywności Perseidów i zazwyczaj bardzo dobre warunki pogodowe przyczyniły się do dużej popularności obserwowania sierpniowych meteorów. Warto jednak zaznaczyć, że Perseidy nie są najbardziej aktywnym rojem widocznym w naszej szerokości geograficznej. Zdecydowanie ciekawszym i liczniejszym zjawiskiem są grudniowe Geminidy, których z roku na rok możemy obserwować coraz więcej, jednak zimowe warunki, często pochmurne niebo, powodują, że nie są aż tak popularne.

Co się dzieje z obiektami, które „spadły z nieba”?
– Jeśli mówimy o planetoidach czy ich okruchach zwanych meteoroidami – wszystko zależy od ich rozmiaru. W roju meteorów ich okruchy poruszają się zazwyczaj z dużą szybkością, nagrzewają w ziemskiej atmosferze, roztapiają, a następnie wyparowują. Jeśli są większe, zdarza się, że docierają do powierzchni ziemi – mówimy wówczas o meteorycie. Każde zjawisko „spadania”, jak to pan ujął, jest zatem wywoływane przez jedno mniejsze bądź większe ciało niebieskie.

Zachęca pan entuzjastów astronomii, nawet tych, którzy nie mają teleskopów, tylko komputery, by prowadzili poszukiwania na własną rękę. Skąd mają wiedzieć, że znaleziony przez nich obiekt nie został już dostrzeżony przez kogoś innego?
– Pomagają w tym przede wszystkim matematyka i bazy danych. Dla każdej planetoidy czy komety na podstawie pewnej liczby obserwacji oblicza się i wyznacza mniej lub bardziej dokładną orbitę i wprowadza do bazy danych, która pozwala określić jej położenie na niebie. Łowca komet lub planetoid ma zatem narzędzia i informacje, które może zaczerpnąć z wielu źródeł, i tym samym jest w stanie określić, czy obiekt, który zaobserwował, został już skatalogowany, czy pozostaje nieznany.

Kto ma większe szanse na takie odkrycia w obrębie Układu Słonecznego? Posiadacze teleskopów czy komputerów?
– Są dwie drogi. Pierwsza to projekty z dziedziny nauki społecznościowej, skierowane do szerokiego grona miłośników astronomii, które często są realizowane przez duże obserwatoria astronomiczne. Te wykonują ogromną liczbę zdjęć, ale nie są w stanie wykonać niektórych rodzajów obserwacji i zostawiają taką sposobność członkom społeczności z całego świata, po to aby tym danym się przyjrzeli. Dobrymi przykładami są tutaj takie projekty jak TOTAS, COIAS albo Zooniverse, które m.in. analizują dane

b.tumilowicz@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Skwieciński o odkupieniu Kaliningradu

Organ Dudy (Piotra), odwiecznego szefa Solidarności, czyli „Tygodnik Solidarność”, przygarnął Piotra Skwiecińskiego. Postać dość tajemniczą. Ni to dziennikarz, ni dyplomata, ni polityk, ale zawsze na wygodnych posadach. I tak już od 30 lat. Musi mieć jakiegoś ekstrapatrona. A może to tylko szczęście albo przypadek? Przypadkiem chyba jednak nie jest artykuł Skwiecińskiego „Operacja »Königsberg«” o wynurzeniach płk. Jeffery’ego M. Fritza z US Army w Estonii. Zaproponował on, by Stany Zjednoczone naciskały na Niemców, by odkupili od Rosji za 50 mld dol. obwód kaliningradzki. Ekipa Trumpa słynie z głupoty i chęci kupowania jak nie Grenlandii czy Gazy, to innych obszarów. Dlaczego jednak Skwieciński wyciągnął ten niedorzeczny pomysł płk. Fritza? Może chce pokazać, że Trump nie jest obrzydliwy. Dla dobrego interesu dogada się z Niemcami. Ponad głowami tych polityków, którzy są przydupasami Amerykanów.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Miał być bank rolny

W Polsce musi być państwowa instytucja finansowa wyspecjalizowana w obsłudze rolnictwa

5 maja br. mogliśmy przeczytać oficjalny komunikat o sprzedaży przez Banco Santander 49% udziałów w Santander Bank Polska austriackiej Erste Group Bank AG, jednemu z największych dostawców usług finansowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Austriacy zapłacili Hiszpanom za akcje polskiego banku 6,8 mld euro oraz 0,2 mld euro za 50% udziałów w Santander TFI. Zarząd Banco Santander wyjaśnił decyzję o sprzedaży potrzebą realizacji długofalowych planów dotyczących wzmocnienia swojej pozycji w Ameryce Północnej i Południowej.

Erste Group obsługuje ponad 16 mln klientów w ponad 2 tys. oddziałów na terenie siedmiu krajów. Jej początki sięgają 4 października 1819 r. Wtedy to w Leopoldstadt na przedmieściach Wiednia powstała Erste österreichische Spar-Casse – pierwszy austriacki bank oszczędnościowy działający na terenie Europy. Dla Erste Group przejęcie trzeciego pod względem wartości aktywów i liczby placówek banku w Polsce oznacza wyraźne umocnienie pozycji w europejskim sektorze finansowym – z pewnością jesteśmy większym i bardziej atrakcyjnym rynkiem niż Węgry, Czechy, Słowacja, Rumunia czy Chorwacja.

Polska utraciła zaś okazję do powołania na bazie Santandera banku rolnego z prawdziwego zdarzenia. Informacja o planach sprzedaży udziałów w banku była znana od dawna. Jednak zabrakło w kraju wyobraźni i woli politycznej, by stworzyć instytucję finansową, która wsparłaby polskie rolnictwo i związany z nim przemysł.

Potrzeba powołania banku rolnego w Polsce jest szczególnie pilna w sytuacji, kiedy jesteśmy wystawieni na konkurencję ze strony ukraińskich firm działających w obszarze rolnictwa i przetwórstwa produktów spożywczych. Przecież przy niższych kosztach produkcji u naszego wschodniego sąsiada oraz przy skali tej produkcji nasze gospodarstwa i przedsiębiorstwa rywalizacji w dłuższej perspektywie nie są w stanie wygrać.

Po co komu bank rolny?

Tylko w 2024 r. wielkość dopłat bezpośrednich przekazanych właścicielom gospodarstw rolnych wyniosła 15,74 mld zł. Do tego należy dodać 3,54 mld zł przekazanych w ramach płatności obszarowych, co łącznie daje kwotę 19,28 mld zł. A to nie wszystko. W ramach ekoschematów wypłacono polskim rolnikom 1,1 mld zł. Są jeszcze kredyty preferencyjne, których wartość tylko w zeszłym roku wyniosła 6,1 mld zł. Dodać do tego trzeba zwykłe kredyty, z których korzystają mieszkańcy wsi – ich wielkość także należy liczyć w miliardach.

W Polsce ukształtował się system, w którym dotacje unijne i inne formy wsparcia trafiają do rolników za pośrednictwem banków komercyjnych. W 2015 r. ostatecznie przestał istnieć Bank Gospodarki Żywnościowej (BGŻ), wchłonięty przez francuski PNB Paribas Bank Polska.

Można powiedzieć, że BGŻ był zwykłym bankiem komercyjnym i z obsługą rolnictwa miał tyle wspólnego, co inne banki. Jeśli jednak wcześniej zapadłaby decyzja polityczna, by we współpracy z Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa zajął się obsługą całości funduszy unijnych, które trafiają na polską wieś, byłoby to o wiele łatwiejsze niż dziś, gdy nie istnieje żadna instytucja finansowa wyspecjalizowana w obsłudze rolnictwa i związanego z nim przemysłu.

Tym trudniej to zrozumieć, że po wejściu Polski do Unii Europejskiej i otwarciu zachodnich rynków na polską żywność rolnictwo dokonało niezwykłego postępu. Wartość polskiego eksportu produktów rolnych rosła w ostatnich latach średnio o 10% rocznie. I działo się to w sytuacji, gdy nasi rolnicy i przedsiębiorcy zajmujący się przetwórstwem produktów rolnych mieli znacznie gorsze warunki działania niż ich francuscy, niemieccy czy włoscy konkurenci. O Holendrach i Duńczykach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Nawrocki w „Kilerze”

Kuba Sienkiewicz w czasie koncertu z Elektrycznymi Gitarami na warszawskim Torwarze zaśpiewał nową zwrotkę znanego przeboju „Kiler”. Wprost nawiązuje do wyczynów Karola Nawrockiego:

Już tylko Kiler i tylko tyle,

oddaj zabawki, stań do ustawki,

do męskiej walki albo do pralki,

zamień gangsterkę na kawalerkę,

bo wyłudzenie jest jak zbawienie,

nalot i pogrom zdradzieckim mordom,

jak się należy, tak, panie Jerzy,

niech pan uwierzy, aj-aj…

Już tylko Kiler…

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Muzyka rodzi się z ciszy

Andrea Bocelli od trzech dekad łączy muzykę klasyczną i rozrywkową

Korespondencja z Rzymu

Los odebrał mu wzrok, ale ma dar, który porusza miliony. Jego głos rozbrzmiewa na najważniejszych scenach świata. Usłyszymy go również w Polsce. Andrea Bocelli wystąpi 6 czerwca w Poznaniu i 8 czerwca we Wrocławiu. Włoski artysta podpisał pięcioletnią umowę na wyłączność z agencją AEG Presents – liderem w dziedzinie rozrywki na żywo, odpowiedzialnym m.in. za festiwal BST Hyde Park oraz światowe trasy Taylor Swift, Eltona Johna, Paula McCartneya, The Rolling Stones, Céline Dion i wielu innych gwiazd. Dla Bocellego współpraca z tą agencją to nowy początek. Symbol włoskiej muzyki, znany na całym świecie, rozpoczął trasę koncertami w Pompejach, są na niej także, oprócz Polski, Portugalia i Stany Zjednoczone. W 2024 r. Andrea Bocelli świętował 30-lecie kariery.

Od studiów prawniczych do śpiewu

Andrea Bocelli urodził się 22 września 1958 r. w La Sterza, niewielkiej toskańskiej wiosce niedaleko Lajatico, w rodzinie rolniczej. Od urodzenia miał problemy ze wzrokiem – zdiagnozowano u niego wrodzoną jaskrę. W wieku 12 lat, po wypadku podczas gry w piłkę nożną, całkowicie stracił wzrok.

Już jako dziecko pasjonował się muzyką – pierwsza płyta Franca Corellego, podarowana przez nianię, zainspirowała go do marzeń o karierze tenora. Uczył się gry na fortepianie, flecie, saksofonie i gitarze, śpiewał, komponował i rozwijał umiejętności w szkole dla niewidomych w Reggio Emilia. Również mając 12 lat, zdobył swoją pierwszą nagrodę – za wykonanie słynnej włoskiej piosenki „’O sole mio” w Viareggio.

Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie w Pizie. Po krótkim epizodzie pracy w kancelarii zdecydował się całkowicie poświęcić muzyce. Występował w klubach i kawiarniach, zainspirowany twórczością Franka Sinatry, Charles’a Aznavoura i Édith Piaf, a zarobione pieniądze inwestował w lekcje śpiewu. Jego determinacja i talent doprowadziły do podpisania kontraktu z wytwórnią Sugar Music. Przełom nastąpił w 1993 r., gdy Andrea zaśpiewał u boku Zucchero utwór „Miserere”. Rok później zwyciężył na festiwalu w San Remo z piosenką „Il mare calmo della sera”, rozpoczynając światową karierę.

W 2017 r. włoska telewizja Rai 1 wyemitowała film „Muzyka ciszy”, ekranizację autobiografii Andrei Bocellego. Reżyser Michael Radford opowiedział w nim historię chłopca z Toskanii, który mimo utraty wzroku nie porzucił marzeń. W roli mentora wystąpił Antonio Banderas, a muzykę skomponował Gabriele Roberto. To opowieść o wewnętrznej sile, o ciszy jako przestrzeni, w której rodzi się muzyka – historia małych rzeczy, które stają się czymś wielkim.

Komentując filmową opowieść o swoim dzieciństwie, Bocelli powiedział: „Nie wierzę w zasługi, ale w dar, który trzeba odkryć i pielęgnować. Wiara w przypadek może prowadzić do rozpaczy”. Zapytany o kontynuację biografii, żartobliwie dodał: „Moje obecne życie byłoby zbyt nudne na film – lepiej byłoby opowiedzieć o moich historiach miłosnych. To byłoby przynajmniej romantyczne”.

90 mln sprzedanych płyt

Od debiutu Bocelli nagrał kilkanaście albumów studyjnych, zarówno popowych, jak i klasycznych, w tym dziewięć kompletnych oper. Sprzedał ponad 90 mln płyt, a jego „Romanza” stała się jednym z najlepiej sprzedających się albumów w historii. Z kolei „Sacred Arias” to najpopularniejszy album muzyki klasycznej w jednym wykonaniu.

Sławę przyniósł mu także utwór „Con te partirò”, a wersja „Time to Say Goodbye” nagrana z Sarah Brightman stała się światowym przebojem. W duecie z Céline Dion zaśpiewał „The Prayer” – piosenkę nagrodzoną Złotym Globem i nominowaną do Oscara. W 2010 r. jego gwiazda pojawiła się na Hollywood Walk of Fame.

Andrea Bocelli wielokrotnie współpracował z uznanymi artystami, takimi jak Ed Sheeran, Lady Gaga, Barbra Streisand czy Luciano Pavarotti. Śpiewał dla papieży, monarchów i prezydentów, występował w Carnegie Hall i Metropolitan Opera, a także

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Teatr, który wciąż się wtrąca

Teatr Powszechny w Warszawie obchodzi 80-lecie. Jego oblicze uformowali charyzmatyczni dyrektorzy

Początki sięgają 1944 r., kiedy na prawym brzegu Wisły rodziły się próby odbudowania w zrujnowanej stolicy zawodowego teatru. A teatr nie miał wówczas nic, grał pod ostrzałem artyleryjskim, mimo to powstał, dzięki usilnym zabiegom Jana Mrozińskiego, aktora obdarzonego talentem komicznym i łatwością nawiązywania kontaktu z widzami, przy tym rzutkiego organizatora. Jako szef referatu kultury miejskiej rady narodowej, a potem dyrektor sceny, zainaugurował działalność w ruinach warszawskiej Pragi, w końcowej fazie wojny.

Teatr m.st. Warszawy (tak wówczas się nazywał) pracował w budynku kina Syrena przy Inżynierskiej 4, gdzie już pod koniec listopada 1944 r. grano komedię Józefa Korzeniowskiego „Majster i czeladnik”. Z początkiem 1945 r. przeniósł się do kina Popularnego przy Zamoyskiego 20. Budynek wypatrzył Mroziński. Po usilnych zabiegach (zgoda władz cywilnych i wojskowych) i prowizorycznym remoncie kino stało się siedzibą teatru. Premiera otwarcia, „Śluby panieńskie” Fredry w reżyserii Zygmunta Bończy-Tomaszewskiego, odbyła się 8 marca 1945 r. Czesław Kalinowski, który grał płaczliwego Albina, wspominał ze wzruszeniem: „Teatr był drugim – nie, jedynym domem dla nas, którzy po tylu tragicznych przejściach i straceniu najbliższych ludzi i domów, wróciliśmy do ruin Warszawy”.

Dla szerokiej publiczności

Wkrótce teatr obrał nazwę Powszechny jako adresowany do szerokiej publiczności. Znaczniejszą pozycję na mapie Warszawy zajął za czasów kierownictwa artystycznego Ireny Babel (1956-1963), która zasłynęła inscenizacją „Wojny i pokoju” Tołstoja (niemal 250 przedstawień), a potem Szekspirowskiego „Hamleta” z Adamem Hanuszkiewiczem w roli tytułowej (nawet cięty jak brzytwa krytyk Jan Kott oniemiał z zachwytu). I to Hanuszkiewicz potem jako dyrektor Powszechnego (1963-1970) wydźwignął ten teatr do rangi jednej z czołowych scen warszawskich. Wystawiał tu wzbudzające spory inscenizacje klasyki, m.in. szopkowe „Wesele” ze scenografią Adama Kiliana i z Wojciechem Siemionem jako Chochołem, adaptację „Przedwiośnia” Żeromskiego czy wzruszających „Kolumbów. Rocznik 20” Bratnego.

W 1970 r. rozpoczął się kilkuletni remont Powszechnego, po którym teatr wznowił działalność pod dyrekcją Zygmunta Hübnera „Sprawą Dantona” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Dla sceny nastały dobre czasy. Dyrektor harmonijnie łączył wysokie aspiracje artystyczne z oczekiwaniami publiczności (np. „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Zemsta”, „Garderobiany” – wszystkie realizacje Hübnera). Skupił też wokół teatru grono wybitnych reżyserów, scenografów, kompozytorów, a przede wszystkim zespół aktorski gwarantujący wysoki poziom przedstawień.

W nowe czasy Powszechny wszedł osierocony. Zygmunt Hübner zmarł 12 stycznia 1989 r., w tym samym roku teatrowi nadano jego imię. Po krótkim okresie przejściowym, kiedy dyrektorami artystycznymi byli Andrzej Wajda i Maciej Wojtyszko, kierownictwo artystyczne objął Krzysztof Rudziński, mianowany jeszcze przez Hübnera wicedyrektor, a po jego śmierci dyrektor naczelny. Za jego dyrekcji teatr zasłynął spektaklami z udziałem gwiazd: Krystyny Jandy, Joanny Szczepkowskiej, Joanny Żółkowskiej, Janusza Gajosa, Władysława Kowalskiego, Zbigniewa Zapasiewicza. Oferta repertuarowa poszerzyła się o współczesne komedie, ale i nową awangardową dramaturgię polską i obcą – terenem jej eksploatowania stała się utworzona przez Rudzińskiego nowa scena dla młodych, Garaż Poffszechny, zaimprowizowana na zapleczu teatru, gdzie poddawano próbie m.in. rapowaną wersję „Tlenu” Iwana Wyrypajewa (reż. Małgorzata Bogajewska), „Podróż do wnętrza pokoju” Michała Walczaka w jego reżyserii czy „Porozmawiajmy o życiu i śmierci” Krzysztofa Bizia (reż. Tomasz Man).

Na Małej Scenie przedstawiono sporo kontrowersyjnych tytułów, dotrzymując kroku teatrom specjalizującym się w odkrywaniu nowej dramaturgii zachodniej, m.in. „Kalekę z Inishmaan” Martina McDonagha w reżyserii Agnieszki Glińskiej i Władysława Kowalskiego czy „Powrót na pustynię” Bernarda-Marie Koltèsa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Kipiel emocji

Na razie żyjemy wyborczą chwilą, więc tracimy z oczu to, że za dwa lata z nawiązką możemy się obudzić w Polsce Konfederacji, Brauna i PiS. Bez względu na to, kto wygra wybory prezydenckie. Nawrocki podpisuje pakt u Mentzena – jak pakt z diabłem. Tak, było w tym spektaklu coś diabolicznego – kandydat obywatelski był pokorny, spłoszony, łaszący się. A przede wszystkim słaby. Czekałem, aż Mentzen pogłaszcze go po głowie jak dużego psa. Mentzen o twarzy dorosłego niemowlaka stał się języczkiem u wyborczej wagi, właściwie jęzorem. Potem rozmowa Menztena z Trzaskowskim. Ten nareszcie wrócił do siebie prawdziwego, więc liberalnego, niezwykle kompetentnego, wcześniej męczył się w nie swoim gorsecie. Jakby teraz się obudził, tylko czy nie za późno? Już widzę, jakie będą żale jego sztabu, jeśli przegra. Czy sztab był tak zły, jak się mówi? Czy nie przemawia przez narzekających gorycz? Że w Polsce jest potęga ciemnoty, do której nie trafiają żadne argumenty?

Internet kipi od emocji wyborczych. Ciekawie jest czasami wyjść ze społecznej bańki – wystarczy na Facebooku otworzyć drzwi w jakimś propisowskim komentarzu i wejść w profil komentującej osoby. Czary-mary i jesteśmy w zupełnie innym świecie – tam też kipi od emocji, ale zupełnie innych. To na ogół są ludzie prości, ich ikonografia – narodowo-kiczowata. Jakbyśmy należeli do innych światów, aż dziwne, że mówimy tym samym językiem. I tak będziemy po tych wyborach żyć: w jednym kraju, ratując się milczeniem w pewnych kwestiach, bo każda rozmowa doprowadzi do konfliktu. Już rozumiemy, dlaczego wojny domowe są zawsze takie okrutne.

Czy gardzę zwolennikami Nawrockiego? Inteligentami tak, a tzw. prostymi ludźmi – nie. Ograniczeni intelektualnie znajdują w Nawrockim swoje odbicie, nawet wypięknione. Jak go nie uwielbiać? Inteligent zakochany w Nawrockim to figura pokraczna, odpychająca. Polaryzacja – zawsze bogata w emocje – teraz nam już zupełnie zdziczała. Dzikie mięso złych emocji. Ale tak jest nie tylko u nas. Marci Shore, znakomita amerykańska historyczka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Zaraza konkwistadorów

Hiszpanie skolonizowali większą część obu Ameryk, ponieważ wspierały ich w tym bakterie i wirusy

Konkwistadorzy nie byli pierwszymi Europejczykami, którzy postawili stopę na amerykańskiej ziemi, kilka stuleci wcześniej bowiem na zachodni brzeg Atlantyku przypłynęli żeglarze ze Skandynawii. W przeciwieństwie do Hiszpanów wikingowie nie szukali złota ani niewolników, ale ziemi do wypasu zwierząt, drewna do budowania i takich towarów jak kły morsa, które mogli sprzedawać w Europie. Według dwóch sag islandzkich napisanych w XIII w. Nowy Świat po raz pierwszy ukazał się oczom Europejczyków na przełomie mileniów, kiedy jeden ze statków zboczył z kursu w drodze z Islandii na Grenlandię – wtedy to na północno-zachodnim wybrzeżu Atlantyku zostały założone dwie skandynawskie kolonie. W kolejnych latach z Grenlandii wyruszyło kilka wypraw w celu zbadania wybrzeża nowo odkrytego lądu.

Z relacji wikińskich podróżników wynika, że kraina nazwana przez nich Winlandią, była przyjaznym miejscem do osiedlenia. Thorvald Eriksson, przywódca jednej z tych wypraw, oznajmił: „Jakże tu pięknie […]. W tym miejscu chciałbym wybudować dla siebie dom”. Jednak ten niedoszły kolonista zginął wkrótce ugodzony strzałą, kiedy wraz ze swoimi ludźmi został zaatakowany przez skrælingów, jak wikingowie nazywali zarówno Inuitów, jak i Indian północnoamerykańskich. Wkrótce do Winlandii przybył Thorfinn Karlsefni, wiodąc ze sobą grupę – w zależności od sagi – 60 lub 160 mężczyzn oraz pięciu kobiet, a także żywy inwentarz. Znaleziska archeologiczne wskazują, że osiedlił się w L’Anse aux Meadows, na północnym krańcu Nowej Fundlandii. Ale wikingowie napotkali tak zaciekły opór ze strony miejscowej ludności, że po kilku latach porzucili plany i wrócili na stosunkowo bezpieczną Grenlandię.

Skrælingowie żyli w małych wspólnotach, zajmowali się polowaniem na ssaki morskie i nie mogli przeciwstawić się najeźdźcom tak skuteczną obroną jak wielkie imperia Mexików czy Inków. Dlaczego więc Cortés i Pizarro byli w stanie podbić olbrzymie obszary Ameryki Południowej i Środkowej, a Karlsefniemu i Erikssonowi pięć wieków wcześniej nie udało się skolonizować Ameryki Północnej? Odpowiedź na to pytanie nie kryje się jednak w zdolnościach militarnych czy państwowotwórczych. Pod pewnymi względami żeglarze ze średniowiecznej Skandynawii – znani pod różnymi nazwami jako Normanowie, Rusowie, Waregowie i wikingowie – wydawali się o wiele lepiej predysponowani niż XVI-wieczni Hiszpanie do założenia kolonii w Ameryce.

Oczywiście budzili również powszechny lęk i taki ich wizerunek przetrwał do dziś. W komiksie „Asteriks i Normanowie” jeden z wikingów przyznaje, że zabił 24 wrogów, ponieważ chciał „podarować przyjacielowi w prezencie ślubnym duży serwis czaszek […], ale wszyscy znajomi wpadli na ten sam pomysł”. Wikingowie w przeciwieństwie do skrælingów dysponowali bronią ze stali. Słynęli również jako znakomici wojownicy, byli cenionymi najemnikami w całej Europie i tworzyli elitarną gwardię wareską strzegącą bizantyjskich cesarzy. Ponadto Skandynawowie okazali się niezwykle sprawnymi budowniczymi państw. W IX w. władca Rusów Ruryk został poproszony przez zwaśnione plemiona z północno-wschodniej Europy o objęcie nad nimi władzy, co zapoczątkowało dynastię, która przetrwała ponad 700 lat i dała nazwę Rosji. Mniej więcej w tym samym czasie Normanowie osiedlili się w północno-zachodniej Francji, skąd następnie podbili Wyspy Brytyjskie i Królestwo Sycylii obejmujące także obszary południowych Włoch i Afryki Północnej.

Hiszpanom udało się skolonizować większą część obu Ameryk, ponieważ wspierały ich w tym bakterie i wirusy, tymczasem wikingowie byli tej pomocy pozbawieni. Co więcej, ze względu na swój odosobniony tryb życia europejscy mieszkańcy Grenlandii i Islandii byli niemal tak samo narażeni na działanie patogenów ze Starego Świata jak rdzenni Amerykanie. Istnieje proste epidemiologiczne wytłumaczenie tego faktu. Społeczności żyjące w odległych rejonach północnego Atlantyku były zbyt małe i na tyle odizolowane, że nie potrafiły sobie radzić z chorobami zakaźnymi w ten sam sposób, co mieszkańcy Europy kontynentalnej.

Wiele patogenów ze Starego Świata, np. ospa, w późnośredniowiecznej Hiszpanii miało charakter endemiczny. Nieustająco krążyły one wśród ogromnej populacji Eurazji i Afryki, więc większość dzieci mających z nimi kontakt albo umierała, albo nabierała odporności. Ale te same choroby w koloniach na wyspach północnego Atlantyku co jakiś czas pojawiały się za sprawą statków przybywających z Danii i Norwegii, wybuchała epidemia, zarażali się wszyscy niemający odporności, po czym wygasała, gdy miejscowa ludność albo umierała, albo zyskiwała odporność. Wydaje się więc mało prawdopodobne, by garstka wikingów próbująca się osiedlić w Winlandii

Fragmenty książki Jonathana Kennedy’ego Patogeneza. Jak zarazki ukształtowały historię świata, tłum. Mariusz Gądek, Filtry, Warszawa 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Pociąg do mistrzostwa

Podsumowanie sezonu Ekstraklasy

Sensacji nie było. Przed rozpoczęciem sezonu eksperci typowali, że mistrzem Polski zostanie drużyna, która rozegra… najmniej meczów. Tak też się stało, o mistrzostwo biły się do końca ekipy Lecha Poznań i Rakowa Częstochowa, nieuwikłane w rozgrywki europejskie, w dodatku obie solidarnie odpuściły Puchar Polski już w pierwszej jesiennej rundzie.

W mentalności naszego środowiska piłkarskiego europejskie puchary są „pocałunkiem śmierci”, albowiem żaden polski klub organizacyjnie ani budżetowo nie jest w stanie unieść walki na kilku frontach jednocześnie. Tym oto sposobem od pięciu sezonów nikt w Polsce nie potrafi obronić tytułu mistrzowskiego. Po wynalezieniu Ligi Konferencji mistrz Polski naprawdę musiałby się postarać, żeby nie awansować do rozgrywek grupowych, bo przegrywając eliminacje Champions League, spada do kwalifikacji Ligi Europy, a przegrywając i tutaj, musi przejść ledwie jednego rywala w drodze do najniższego rangą kontynentalnego pucharu – mistrzostwo Polski zatem niejako skazuje na jesień pucharową i decyduje o wiosennej abdykacji, bo strat poniesionych wskutek przeciążonego kalendarza odrobić się nie da.

Już dzisiaj można więc śmiało obstawiać, że w przyszłym roku po tytuł mistrza Polski sięgnie ktoś spoza kwartetu: Lech, Raków, Jagiellonia i Legia. Co wcale nie musi być taką sensacją, biorąc pod uwagę przejęcie łódzkiego Widzewa przez milionera Roberta Dobrzyckiego i zapowiadane zbrojenia transferowe.

Tymczasem jednak to Lech po raz dziewiąty świętuje majstra, choć dopiero ósmy raz wygrał ligę – po ostatniej kolejce wiosny 1993 r., kiedy Legia i ŁKS na chama licytowały bramki strzelane przekupionym rywalom, PZPN ostatecznie przyznał tytuł trzecim w tabeli poznaniakom. Tym razem w pełni sobie na ten zaszczyt zasłużył, pomimo wczesnowiosennej zadyszki i domowej porażki z najgroźniejszym rywalem o tron. Lech grał piłkę najmilszą oku, najbardziej ofensywną, no i w przeciwieństwie do najgroźniejszych rywali z Częstochowy regularnie wystawiał w polu także Polaków, ba, nasi rodacy grali w drużynie pierwszoplanowe role.

Niejako poznańską tradycją jest wychowywanie i eksportowanie do Europy zdolnej młodzieży – w tym roku na młode gwiazdy Kolejorza wyrośli absolutnie bezcenny w drugiej linii Antoni Kozubal i świetnie sobie radzący w defensywie Michał Gurgul. Z obydwoma wiążemy wielkie nadzieje co do rozpoczynających się już niebawem Mistrzostw Europy U-21, które zostaną rozegrane na Słowacji. Bramkarz Lechitów, Bartosz Mrozek, kapitalnym sezonem zasłużył już sobie na powołanie do seniorskiej kadry narodowej.

Jednak najjaśniej rozbłysły w ekipie nowe gwiazdy z importu. Ali Gholizadeh, reprezentant Iranu, nie zawodził w decydujących meczach, w tym dwukrotnie strzelał gole w derbach Polski, zarówno jesienią w Poznaniu, gdy Lech poniewierał Legię 5:2, jak i w niedawnym rewanżu przy Łazienkowskiej, kiedy zdobył technicznym strzałem wyjątkowej urody jedyną bramkę. Portugalczyk Afonso Sousa niemal jednogłośnie został zaś uznany za najlepszego pomocnika sezonu i na Gali Ekstraklasy odebrał stosowną statuetkę. Obaj potrzebowali czasu i cierpliwości, żeby zabłysnąć na miarę swoich talentów – Irańczyk dopiero pod koniec drugiego sezonu w Lechu stał się graczem absolutnie kluczowym, a Sousa, grający w Lechu o rok dłużej, na początku był niemiłosiernie wygwizdywany za nieporadność w ofensywie.

Siłą poznaniaków była

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.