Archiwum
Rektor komendant od Ziobry
Dość powszechne jest narzekanie na poziom absolwentów uczelni. I słusznie. Bo czegóż mogą uczyć w wyższych szkołach niczego albo gotowania na gazie? Studentki mają tam jeszcze gorzej, bo muszą uciekać przed wykładowcami – dewiantami mylącym uczelnie z agencjami towarzyskimi. Jak to było w Akademii Wymiaru Sprawiedliwości (AWS), powołanej w 2018 r. przez Zbigniewa Ziobrę. Tamże po zeznaniach 28 osób pogoniono dr. hab. Jarosława Szczepańskiego. W kuźni politycznych kadr dla partyjki Ziobry za wyższą ocenę pan doktor dawał dziewczynom trzy klapsy w pupę. I proponował dużo więcej czułości. Na czele tej uczelni stoi rektor komendant dr Michał Sopiński. Jeszcze rektor. Bo AWS ma być zlikwidowana i zastąpiona Akademią Służby Więziennej. Jeśli prezydent podpisze ustawę likwidacyjną, to skończy się ten kuriozalny eksperyment z rektorem komendantem.
Światowy fenomen
Seriale znad Bosforu to społeczne, historyczne i propagandowe lustro współczesnej Turcji
Czym się różnią skwery z osiedlowymi ławkami w bośniackim Mostarze, Władywostoku, Santiago de Chile czy Piotrkowie Trybunalskim? Na pierwszy rzut oka – wszystkim. Inne otoczenie, pogoda i przyroda, inne języki plotkujących na ławeczkach mieszkańców. Jest jednak coś, co od kilkunastu lat, tych znudzonych codziennością ludzi, łączy. Tym międzykontynentalnym spoiwem są tureckie seriale.
W wielu krajach te tasiemcowe produkcje, jak „Wspaniałe stulecie” (139 odcinków), nazywane są operami mydlanymi. W Turcji takie określenia spotykają się z – mniej lub bardziej gwałtownym – sprzeciwem.
Dr Arzu Özturkmen, historyczka i socjolożka z Uniwersytetu Boğaziçi w Stambule, w wywiadzie dla brytyjskiego „Guardiana” tak określiła te produkcje: „To, co Turcja daje współczesnej telewizji, to na pewno nie opera mydlana, telenowela ani jakiś dramat kostiumowy. To nic innego jak dizi, co po turecku znaczy po prostu serial. To »gatunek w trakcie rozwoju«. Cechuje go wielka różnorodność tematyczna, unikatowa narracja, wykorzystanie przestrzeni i muzyka. I w tym tkwi tajemnica popularności naszych seriali”.
Kosmiczne zyski i niechęć prezydenta
Od lat 2005-2006 tureckie seriale przeżywają prawdziwy bum. Ich sukces jest tak wielki, że początkowo nawet samym producentom i aktorom trudno było weń uwierzyć. Według Tureckiego Związku Eksporterów Usług (Türkiye Hizmet Ihracatçıları Birliği) są one dziś wyświetlane w prawie 180 krajach. W 2023 r. obroty tureckiej branży filmowej, głównie serialowej, wyniosły ok. 600 mln dol., a w 2024 r. zbliżyły się do miliarda. Wszystko wskazuje na to, że ten rok przyniesie Turcji jeszcze większe zyski. Zdaniem tureckiego ministra handlu Ömera Bolata na początku 2025 r. tureckie seriale „na bieżąco” oglądało 800 mln widzów na wszystkich kontynentach.
Wśród pierwszych importerów tureckich tasiemców znalazły się – co nie dziwi – kraje ze świata muzułmańskiego: Azerbejdżan i Kazachstan. Takie tytuły jak: „Ezel”, „Tysiąc i jedna noc” „Czarna perła” oraz „Wspaniałe stulecie” szybko stały się hitami na Bałkanach, głównie w Bośni i Hercegowinie. Także w Rosji, choć seriali produkuje się tam bez liku, tureckie wyrugowały rodzimą produkcję. Kilka lat temu podobnie było w Ameryce Łacińskiej i Środkowej. Tamtejsze seriale, znane także w Europie, szybko ustąpiły miejsca tureckim.
Według Parrot Analytics, firmy analitycznej zajmującej się globalnym rozwojem branży rozrywkowej, popyt na tureckie seriale w latach 2000-2024 wzrósł niemal 200-krotnie!
Organ nadzorujący media – RTÜK – podaje, że Turcy oglądają telewizję średnio przez cztery godziny dziennie, a znaczną część tego czasu poświęcają na rodzime seriale w tzw. prime time, przy czym ponad 70% tureckich gospodarstw domowych korzysta z serwisów streamingowych.
Prezydent Recep Tayyip Erdoğan nie kryje pogardy dla tej twórczości. Niektóre seriale są wręcz według niego zagrożeniem
Święty Graal wraków nadal na dnie
Potwierdzono lokalizację wraku legendarnego hiszpańskiego galeonu San José. I zaczęła się wielka awantura dyplomatyczna
Już na pierwszy rzut oka widać, że to doskonała historia na filmową opowieść, oferująca co najmniej kilka perspektyw. Można ją opowiedzieć w stylu „Titanica” Jamesa Camerona, gdzie współcześni badacze, wykorzystując nowoczesną technologię, rekonstruują wydarzenia z odległej przeszłości, dodając potrzebną filmowi dramaturgię. Wówczas akcja nie działaby się na początku XX w., jak w wyciskaczu łez z Leo DiCaprio i Kate Winslet, ale dwa stulecia wcześniej. Prawdopodobnie po części na Karaibach, gdzie 8 czerwca 1708 r. stoczono bitwę morską. Po części w ciemnych korytarzach Escorialu, hiszpańskiego pałacu królewskiego, gdzie nerwowo przeliczano stan kont monarchii, próbując oszacować, jak długo Burbonowie będą w stanie prowadzić działania wojenne przeciwko sojuszowi Wielkiej Brytanii, Austrii i Prus.
Fabuła non-fiction
Można też zamienić tę opowieść w thriller polityczny, w którym partyjne interesy, luźno definiowane dobro narodowe i zwykły koniunkturalizm ścierają się ze zwykłą chciwością. Wówczas protagonistami byliby Juan Manuel Santos, były kolumbijski prezydent, noblista z nagrodą za doprowadzenie do zakończenia wojny domowej w swoim kraju, oraz Gustavo Petro, obecna głowa państwa, pierwszy w historii Kolumbii prezydent lewicowy, który obiecuje, że wrak statku San José wydobędzie jeszcze przed końcem swojej kadencji.
Są tu jeszcze wątki poboczne, nieco trudniejsze do zekranizowania. Na przykład skomplikowana batalia prawna w celu ustalenia własności nie tylko samego wraku, ale przede wszystkim jego zawartości.
Bo do kogo należy skarb spoczywający od ponad 300 lat na dnie oceanu? Do Kolumbii, która dziś kontroluje te wody, ale w chwili zatonięcia jednostki nie istniała jako państwo, a więc jako podmiot prawa międzynarodowego? Do Hiszpanii, która wprawdzie nadal jest monarchią (rządzoną w dodatku przez tę samą dynastię), która wówczas czerpała bogactwa ze swoich kolonii, choć te koloniami dawno być przestały? Do Wielkiej Brytanii – bo to Brytyjczycy we wspomnianej bitwie statek zatopili? Do ostatecznych odkrywców – grupy Woods Hole Oceanographic Institution (WHOI), organizacji non-profit zajmującej się badaniem dna oceanów? A może do całej ludzkości? I powinien zostać przekazany np. pod zarząd Organizacji Narodów Zjednoczonych?
Jest jeszcze inny problem, czysto naukowy: jak wycenić wartość skrzyni ze skarbami? Dodać „walory zabytkowe”, czy liczyć po współczesnych cenach kruszców na światowych rynkach? Nie mówiąc o kwestii etycznej: czy takie rzeczy powinno się w ogóle wyceniać? Czy to zabytek klasy zerowej, a może jednak coś, co da się upłynnić? Zwłaszcza że wstępne szacunki podawane przez specjalistyczne portale, zarówno te poświęcone historii i rynkowi sztuki, jak i serwisy dla płetwonurków i amatorów eksploracji dna morskiego wskazują, że to, co znajduje się wciąż wewnątrz drewnianego szkieletu San José, może być warte od 16 do 20 mld dol. Dla Kolumbii, kraju zdewastowanego kilkoma dekadam wojny domowej, wciąż pozostającego bardziej na dorobku niż stabilnego gospodarczo, byłby to nie lada zastrzyk finansowy.
Ale po kolei – należy zacząć od faktów. Rzeczywiście 8 czerwca 1708 r. galeon należący do Hiszpańskiej Korony, płynący z peruwiańskiego portu Callao przez Panamę do Hiszpanii, został zatopiony przez Brytyjczyków. Na pokładzie znajdowało się 600 członków załogi, którym ostateczny cios zadał statek HMS Expedition. San José poszedł na dno w okolicach Kartageny, jednego z największych miast dzisiejszej Kolumbii. Ponieważ śmierć ponieśli prawie wszyscy hiszpańscy marynarze, a Brytyjczycy niedokładnie zaznaczyli współrzędne starcia, miejsce wiecznego spoczynku tej jednostki pozostawało nieznane przez prawie trzy stulecia. A był to galeon o niebagatelnym znaczeniu, zwłaszcza w ówczesnym kontekście politycznym.
W metropolii szalał wówczas konflikt, trwała hiszpańska wojna o sukcesję, która ostatecznie zakończyła się w 1714 r. Tron zostawił Karol II, po którego śmierci o panowanie nad Półwyspem Iberyjskim i wciąż licznymi koloniami w Nowym Świecie spierali się z jednej strony Burbonowie, a więc alians hiszpańsko-francuski, a z drugiej – Wielka Brytania wraz z Prusami
Co mnie ostatnio najbardziej rozśmieszyło?
AGNIESZKA MATAN,
stand-uperka, improwizatorka, aktorka
Jechałam pociągiem linii Gdańsk-Warszawa. Wakacje, dużo ludzi, dużo dzieci. Jedna dziewczynka głośno śpiewała różne przeboje przedszkolne. Jednak jej tata, w obawie, że zostaną wykluczeni przez społeczeństwo, użył koronnego argumentu: „Bądź grzeczna, bo cię pani zabierze”. A następnie wskazał na mnie. Rozbawiło mnie to, bo nie wiem, co takiego mam w twarzy, że można mną postraszyć dziecko. To już się zdarzało wcześniej, więc szanowni rodzice, nie rzucajcie słów na wiatr, bo w końcu będę musiała tak zrobić. Przy kolejnej propozycji aby zabrać dziecko, po prostu wstanę i je wezmę. Pójdziemy sobie do Warsu, będziemy jeść wszystkie zakazane przez was rzeczy i głośno śpiewać. Aż w końcu porwane przeze mnie dziecko samo mi zagrozi, żebym się uspokoiła, bo mnie (i tutaj wskazuje na kolejnego pasażera) ktoś zabierze. Może to jakiś nowy sposób na podróżowanie?
ALEK ROGOZIŃSKI,
pisarz, dziennikarz
Często śmieszą mnie sytuacje w sklepach. Niedawno byłem świadkiem tego, jak dwoje ludzi, na oko w okolicach trzydziestki, robiło zakupy w sieciówce odzieżowej. Stali już przy kasie, kiedy ona nabrała wątpliwości wyrażonych słowami: „Ale tę sukienkę to chyba już kiedyś kupiłam…”. Jej partner zaproponował, żeby zrobić zdjęcie i wysłać do jej mamy, jak zrozumiałem, mieszkającej razem z nimi. Cyknęli więc fotkę, przy okazji zrobili też zdjęcia innych rzeczy, bo trochę ich nabrali. Po czym ów partner przeczytał SMS od mamy: „Sukienka wisi w szafie, ta druga różowa szmata też, a te twoje gacie właśnie uprałam!”. Trudno w takiej chwili zachować powagę. I nie współczuć państwu sklerozy.
ARKADIUSZ „JAKSA” JAKSZEWICZ,
stand-uper, animator kultury
Wybrałem się ostatnio na piękny festiwal muzyczny na starej stacji kolejowej w lesie. Jechałem przez całą Polskę, aby nad ranem dotrzeć na miejsce i załapać się jeszcze na pierwsze wspólne ognisko. Było około godziny piątej nad ranem. Dosiadł się do nas pewien człowiek po trzydziestce, z piwem w ręku. Wyglądał jak prawdziwy hipis. Powiedział, że przyjechał na festiwal rowerem. Zapytałem więc, gdzie ma ten rower. Hipis odparł, że w sumie to trzyma rower w samochodzie. Zapytałem, gdzie jest w takim razie samochód. Odparł, że auto stoi na parkingu obok. Zapytałem więc, skąd przyjechał. Odparł, że jest tutejszy, po czym stwierdził, że chce mu się spać i idzie do domu na piechotę. Mrugnąłem i zniknął.
Jak zadbać o zdrowie jelit na wakacjach?
Artykuł sponsorowany Planujesz urlop, ale martwisz się o swoje jelita? Sprawdź, jak przygotować się do podróży, aby uniknąć problemów trawiennych i cieszyć się spokojnym wypoczynkiem. Z tego artykułu dowiesz się: Jakie czynniki najczęściej rozregulowują pracę
Granitowy, stalowy, ceramiczny – jaki nowoczesny zlew do kuchni sprawdzi się najlepiej?
Artykuł sponsorowany Codzienne mycie naczyń, płukanie warzyw, opłukiwanie garnków po gotowaniu — wszystko to sprawia, że zlew to jeden z najbardziej eksploatowanych elementów kuchni. Jaki materiał najlepiej poradzi sobie z licznymi wyzwaniami? Granit, stal nierdzewna, a może ceramika?









