Wpisy od Anna Wyrwik
Lokalna społeczność jest siłą
Krakowskie Podgórze: duży potencjał i dużo do zrobienia
– Gdy kiedyś przejeżdżałem tramwajem przez Kalwaryjską, nigdy nie wysiadałem, bo nie było tu nic zachęcającego. Ciemno i podejrzanie – Filip Piwowarczyk jest architektem i radnym dzielnicy Podgórze, ale mieszka tu dopiero od 10 lat, bo wychował się, jak mówi, na obwarzankach przy krakowskim Rynku. – Kiedyś Podgórze w ogóle nie istniało w mojej świadomości. Pierwszy raz przyjechałem tu już po 2000 r., na osiemnastkę kolegi – opowiada. – Dziś jestem w Podgórzu zakochany.
Spotykamy się pod kościołem redemptorystów na Zamoyskiego i idziemy w górę, na Krzemionki. Niedawno ktoś chciał tu postawić restaurację z ogródkiem na kilkaset metrów kwadratowych, ale mieszkańcy się nie zgodzili.
– Lokalna społeczność jest siłą Podgórza – podkreśla Filip. – Dobrze, że się udało, bo Krzemionki są fajne takie dzikie, jakie są.
Zieleń jest jednym z atutów okolicy – Krzemionki, park Bednarskiego usytuowany w zagłębieniu terenu po byłym kamieniołomie, Planty im. Floriana Nowackiego, bulwary nad Wisłą, kopiec Krakusa. Albo Kraka. Ma 16 m wysokości, 60 m podstawy i został wzniesiony ok. VIII-IX w. na cześć legendarnego założyciela Krakowa, ojca tej, „co nie chciała Niemca”. Wbrew legendzie archeolodzy jego prochów w kopcu nie znaleźli, ale u stóp kopca powstała osada Pod Górą, czyli Podgórze.
Ulicą Parkową dochodzimy do wybudowanego w latach 50. XX w. stadionu. Kamienne trybuny otaczają boisko piłkarskie Klubu Sportowego Kabel (kiedyś KS Korona). Zarówno stadion, jak i klub zostały reaktywowane, a dzięki lokalnej społeczności wróciło tu życie.
– Obecnie jest to Centrum Sportowe Parkowa – tłumaczy Filip. – Zadbano o boisko główne, stworzono trzy orliki. Mamy nową bieżnię, siłownię, stoły do teqballu. Tam dalej stoją food trucki i jest kawiarnia. W radzie dzielnicy pracujemy nad projektem dalszego zagospodarowania. Chcemy, by było to miejsce spotkań podgórzan, podobnie jak Krzemionki czy park Bednarskiego.
Gdybyśmy z Zamoyskiego nie poszli na Krzemionki, tylko w drugą stronę, znaleźlibyśmy się na Kalwaryjskiej, którą Filip jako dziecko przejeżdżał tramwajem. Mówi, że do dziś wielu mieszkańców Krakowa tak robi i nie wysiada, bo nie wie, że wokół jest dużo ciekawych miejsc i pięknych uliczek. Kalwaryjska piękna nie jest. Kiedyś uznawana była za najbrzydszą ulicę w mieście. Trzaskała po oczach setkami kolorowych szyldów, a jej symbolem stała się beczka na szambo wisząca jako reklama na jednym z budynków. Po przyjęciu przez władze miasta uchwały krajobrazowej, regulującej m.in. wygląd reklam, trochę się tu uspokoiło.
Prawdziwa herbata podgórska
– Kiedyś Kalwaryjska nosiła imię Wincentego Pstrowskiego. Pstrowskiego 88 to mój pierwszy meldunek. Teraz tam jest Żabka – Marzena Wędzicha jest technikiem weterynarii i podgórzanką z dziada pradziada ze 200 lat wstecz.
Podgórze jest 13. dzielnicą (na 18) w Krakowie. Na mapie Stare Podgórze figuruje jako jej część, ale nikt stąd słowa „Stare” nie używa, bo to Podgórze i już. Dla Marzeny od północy styka się ono z Wisłą, która dzieli je od Kazimierza, na wschodzie kończy się wraz z Zabłociem na II obwodnicy, a jeżeli iść na południe, ciągnie się do McDonalda na Wielickiej, obejmuje teren byłego obozu koncentracyjnego Płaszów, na zachodzie zaś kończy się na rondzie Matecznego i graniczy z Ludwinowem. Część Woli Duchackiej i Łagiewnik oraz osiedla Bieżanów i Prokocim w Podgórzu nazywane są Nowym Podgórzem.
– Na Pstrowskiego mieszkaliśmy z prababcią w ciemnej i zimnej powojennej kamienicy ze starymi oknami, więc gdy przejeżdżał tramwaj, wszystko się trzęsło i nie słyszałam dobranocki. Tak się składało, że przejeżdżał zawsze o tej porze – Marzena zerka w menu restauracji, w której siedzimy. – O, mają herbatę podgórską. Prawdziwa herbata podgórska powinna być z alkoholem.
Na początku lat 90. rodzina Marzeny przeniosła się do mieszkania w kamienicy na św. Kingi. Wszystko było w ruinie. Klatka schodowa dla służby miała odrapane ściany i skrzypiące dechy, a reprezentacyjna – odrapane ściany i tylko kamienna podłoga jakoś dawała radę. Teraz obie były dla wszystkich, podobnie jak toalety i łazienki na korytarzach. Na fali transformacji ludzie robili remonty i budowali swoje. U koleżanki Marzeny w kuchni stała wanna, która w ciągu dnia, przykryta blatem, robiła za stół, a wieczorem brało się w niej kąpiel. Ulice to była psia mina na psiej minie, walające się małpki i butelki po piwach. Podgórze kojarzy się Marzenie z pijaństwem. Chodząc do szkoły, mijała panów siedzących od rana przy kiosku w Rynku Podgórskim.
26 lutego 1784 r. Podgórze otrzymało od cesarza Józefa II Habsburga godność Miasta Wolnego Królewskiego. Z osady na kilkanaście chat szybko stało się jednym z najprężniejszych ośrodków Galicji. Sto lat później mieszkało tu już 12,5 tys. ludzi. Skoro miasto, to i rynek – został wytyczony podczas lokacji w 1785 r. Wyróżnia go trójkątny kształt, a nad wszystkim góruje wybudowane w pierwszej połowie XIX w. sanktuarium św. Józefa, w którym chrzczono przodków Marzeny i ją samą. Dziś rynek ma nowy bruk, dzieci i psy biegają
Skończmy z tym
To, co dzieje się na fermach futerkowych, trudno opisać słowami
Dlaczego my, ludzie, uważamy, że możemy trzymać zwierzęta w klatkach tylko po to, by robić z nich futra, bez których możemy spokojnie się obejść?
– Często o tym myślę i dochodzę do wniosku, że u wielu ludzi pokutuje przekonanie, że mamy władzę nad całą planetą, w tym nad zwierzętami. Najprostsza odpowiedź na to pytanie brzmi: bo możemy. Możemy, bo nikt nam nie zabronił i nikt nie zwrócił uwagi, że to nie w porządku, a jest tak, że dopóki ktoś czegoś prawnie nie zakaże, zawsze znajdą się ludzie, którzy będą czerpali z tego zysk.
Porozmawiajmy o przemyśle ferm futrzarskich w Polsce. Czy Stowarzyszenie Otwarte Klatki powstało z powodu tego, co działo się u nas jeszcze kilkanaście lat temu?
– Zakładając Otwarte Klatki w 2012 r., chcieliśmy się skupić na tych problemach i rozwiązaniach, które mogą pomóc jak największej liczbie zwierząt. Większość organizacji prozwierzęcych skupia się na zwierzętach towarzyszących, czyli psach i kotach. Zdecydowanie mniej organizacji zajmuje się zwierzętami gospodarskimi, których jest więcej i których skala cierpienia jest nieporównywalnie większa.
Na stronie internetowej piszecie: „Zabiegamy o lepszą ochronę zwierząt zamykanych na fermach, a także o prawo konsumentów do pełnej wiedzy na temat warunków ich życia”. Czego nie wiemy o fermach futerkowych?
– Pierwszą kampanią Stowarzyszenia Otwarte Klatki była ta na rzecz zakazu hodowli zwierząt na futro. W latach 2012-2013 był w Polsce bum na fermy futrzarskie. Wiązało się to z faktem, że w 2012 r. w Holandii wszedł zakaz hodowli zwierząt na futro i Holendrzy zaczęli fermy przenosić do nas, bo tu mieli korzystne warunki. Część polskich hodowców, którzy później stali się potentatami w branży, uczyła się od Holendrów.
Bum spowodował, że zaczęło się do nas zgłaszać coraz więcej mieszkańców wsi, którzy mieli problem z fermami. Wtedy też zaczęliśmy przeprowadzać pierwsze śledztwa. Dziś, po wielu akcjach i kampaniach, świadomość ludzi jest większa. Kilkanaście lat temu opinia publiczna nie zdawała sobie sprawy, w jaki sposób wytwarza się futro. Wiele osób twierdziło, że futro jest wyrobem związanym z łowiectwem, pochodzącym z upolowanych zwierząt. Dziś większość wie, że w Europie pochodzi ono z ferm, gdzie zwierzęta żyją w klatkach.
Jakie gatunki są trzymane na fermach w Polsce?
– W Polsce na futro hoduje się lisy, jenoty, szynszyle i przede wszystkim norki amerykańskie. Są to zwierzęta dzikie i drapieżne, które w naturze prowadzą samotniczy tryb życia i przemierzają ogromne tereny.
Jak ich życie wygląda na fermie futrzarskiej?
– Bardzo trudno wyobrazić sobie fermę, jeśli się jej nie zobaczy, ale spróbuję to opisać. Życie zwierzęcia zaczyna się wiosną, bo wiosną rodzą się młode. Zwierzę ląduje w klatce i poza opuszczaniem jej na procedury ważenia czy mierzenia spędza w niej cały czas. Klatki są niewiele większe od samych zwierząt. Przykładowo na dwa lisy przypada powierzchnia 1 m kw. Gdy w wyniku interwencji jakaś organizacja ratuje lisa z fermy futrzarskiej, musi mu w azylu zapewnić większą przestrzeń, niż miał na fermie. To pokazuje jasno, że klatka na fermie nie służy zapewnieniu dobrostanu, tu liczy się zysk hodowcy.
Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) potwierdził, że na fermach futrzarskich nie jest zapewniony ani fizyczny, ani psychiczny dobrostan zwierząt. Co to znaczy?
– Fizyczne problemy zwierząt przeznaczonych na futro to np. deformacje łap, które wpadają im między pręty klatek. Zwierzęta bardzo często mają infekcje oczu, uszu i dziąseł. Mają też często pogryzienia wynikające ze wzajemnej agresji. Zwierzęta są karmione w taki sposób, że papka mięsna jest nakładana na klatkę i po niej ścieka, prosto na zwierzęta, przez co one gryzą się nawzajem. W klatkach obserwujemy także autoagresję. Otwarte rany często nie są leczone. Na fermach dochodzi też do kanibalizmu. Nie da się tych problemów uniknąć, jeśli zamykamy dzikie zwierzęta w klatkach.
A co z problemami psychicznymi?
– Wynikają z faktu, że w tych warunkach zwierzęta nie są w stanie zaspokajać podstawowych potrzeb behawioralnych, takich jak chociażby ruch. Do tego dochodzi potrzeba eksploracji otoczenia, zabawy, węszenia i poszukiwania pożywienia. Nakładanie papki z mięsa na klatkę nie zaspokaja instynktu łowieckiego. Są również inne niezaspokojone potrzeby typowe dla danego gatunku, np. kopanie nor przez lisy czy spędzanie czasu w wodzie przez norki. Problemy psychiczne objawiają się apatią, nudą i stereotypią, czyli powtarzalnymi, bezcelowymi ruchami, jak kręcenie się w kółko, drapanie w pręty klatki czy odbijanie się od jej ścian.
Tak wygląda życie, a jak wygląda śmierć zwierząt na fermach futrzarskich?
– Życie zwierzęcia kończy się jesienią po sześciu-ośmiu miesiącach od urodzin, więc tak naprawdę mówimy o szczeniętach. Zwierzęta są siłą wyciągane z klatek, następnie gazowane (norki) albo zabijane przez porażenie prądem (lisy, jenoty, szynszyle). Wygląda to tak, że jedną elektrodę
Piosenka fajna, ale smutna
Polacy lubią się zabawić przy muzyce, która korzeniami sięga do tego, przy czym tańczyli ich dziadkowie
Tomasz Lada – (ur. w 1968 r.) dziennikarz, redaktor, krytyk. Członek Akademii Fonograficznej w sekcji muzyki rozrywkowej. Publikował w prasie muzycznej, m.in. magazynach „Tylko Rock” i „Brum”, oraz portalach poświęconych kulturze popularnej. Autor biografii zespołu Apteka – „Psychodeliczni kowboje. Kawałki o zespole przeklętym” (2020) , książki „Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu” (2022), a także książki „Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000” (Czarne).
„Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000” nie ma narratora, przez historię polskiej muzyki lat 90. prowadzą nas wypowiedzi bohaterów. To pomysł zaczerpnięty z „Please kill me. Punkowej historii punka” Legsa McNeila i Gillian McCain?
– „Please kill me” to arcydzieło. Z takim stylem pisania spotkałem się już wcześniej, w biografii Stonesów „Według The Rolling Stones” Dory Loewenstein i Philipa Dodda, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. W taki też sposób Neil Strauss napisał biografię Mötley Crüe „Brud”. Nie cierpię tego zespołu, ale książka jest wybitna. Stwierdziłem, że tak właśnie chcę pisać o muzyce. Zrobiłem w ten sposób książkę „Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu”, wydaną w 2022 r. Spodobało się, więc „Wszystko jak leci…” również tak napisałem.
Postawiłeś głównie na wypowiedzi twórców pierwszych polskich firm fonograficznych, wydawców, menedżerów, dziennikarzy, a mniej na muzyków. Dlaczego?
– Chciałem opowiedzieć, jak w Polsce budowano coś, co stworzyło soundtrack do naszego życia. Dotąd opowiadali o tym muzycy. Jednak to jednostronne spojrzenie trochę zniekształca obraz całości. Można odnieść wrażenie, że nagle pojawia się geniusz i strzela seriami świetnych piosenek. A ja chciałem pokazać, jak doszło do tego, że te świetne piosenki zostały nagrane.
Andrzej Puczyński, szef PolyGramu (dziś Universal Music Polska), mówi: „Byliśmy trochę oszołomami: skoro mamy nowe czasy i wszystko jest możliwe, to robimy”. Jak wyglądały te szalone początki?
– Można powiedzieć, że to była aktualizacja „Ziemi obiecanej”: nie mieli nic i zbudowali fabrykę. W 1990 r. PRL-owski rynek muzyczny upadł. I kilka osób zaczęło działać. Bez żadnych biznesplanów. To była jedna wielka improwizacja. Start z kapitałem typu tysiąc dolarów, pożyczanie kasy od kumpli, którzy robili jakieś biznesy, handel z Zachodem, zbieranie na wynagrodzenia dzięki sprzedaży płyty z magazynów, zastawianie samochodów…
Myślę, że oni nie mieli wielkich planów, tylko: będzie, jak będzie. To zagrało, bo choć nie posiadali środków, mieli zapał i czuli muzykę. Poza tym mieli odwagę, bo wtedy to było potężne ryzyko. W 1990 r. inflacja sięgała kilkuset procent, dziewięć na dziesięć sprzedanych kaset było pirackich, więc naprawdę ci ludzie nie mieli podstaw, by myśleć o sukcesie.
Przypomina mi to końcówkę lat 70. w Wielkiej Brytanii, kiedy koncerny nie chciały wydawać zespołów punkowych, więc entuzjaści założyli własne wytwórnie. Polscy wydawcy z lat 90. byli mentalnymi punkami. Mam wrażenie, że byli większymi idealistami niż muzycy, którzy często krzyczeli tylko: hajs, hajs, hajs!
Jaka była rola mediów w początkach polskiego rynku muzycznego?
– To mogłoby nie wybuchnąć, gdyby nie grupa zapaleńców z programu „Brum” w radiowej Trójce. Grzegorz Miecugow, ówczesny dyrektor tej stacji, chciał odświeżyć antenę i zatrudnił młodych ludzi, którzy puszczali nowe rzeczy. Uciekaliśmy ze szkoły, by ich słuchać. „Brum” był armatą, z której to wszystko wystrzeliło.
Potem pojawiły się radia komercyjne. Symboliczną postacią jest Piotr Metz, o którym wielu mi mówiło, że wtedy był królem. Wydawcy i menedżerowie pielgrzymowali do niego na kopiec Kościuszki w Krakowie, by puścił jakąś piosenkę. Radia komercyjne miały większe pieniądze na promocję i mogły sobie pozwolić na akcje w stylu występu Varius Manx na dachu kiosku, który sprzedał najwięcej ich płyt w dniu premiery, czy koncertu Kasi Kowalskiej na szkolnym boisku podczas długiej przerwy.
Które wydarzenia z lat 90. są najważniejsze dla polskiego rynku muzycznego?
– Nic by nie było bez „Brumu”. Krokiem milowym była decyzja Andrzeja Wojciechowskiego z MJM Music PL (później Sony Music Polska) o wydaniu debiutanckiego albumu Wilków „Wilki”. To było wielkie ryzyko, bo nikt ich nie znał. Kolejnym takim ruchem było wydanie debiutanckiego albumu zespołu Hey „Fire”. Zadziałał instynkt Katarzyny Kanclerz i Andrzeja Puczyńskiego z Izabelin Studio, bo gdy podjęli tę decyzję, zespół był tak naprawdę projektem pobocznym i miał tylko cztery utwory. Myślę, że ważnym momentem stało się też wydanie
Siekiery, kapliczki, rowery
Czyli muzea daleko od szosy
Jeżdżąc po Polsce, mija się przydrożne krzyże i obowiązkowe znaki drogowe, bilbordy, plakaty, szyldy, tablice. A na tych tablicach można czasem wyczytać, że gdzieś tam przy drodze jest muzeum, i to takie zupełnie nieoczywiste.
Gdyby takich wariatów było więcej
Józef Majewski Muzeum Nietypowych Rowerów założył w 2006 r. Nz. z rowerem, który zrobił w 2018 r., by uczcić 100 lecie odzyskania niepodległości
Fot. Anna Wyrwik
– Ten zrobiłem w 2018 r., by uczcić stulecie odzyskania niepodległości – Józef pokazuje biało-czerwony rower z pokręconą ramą. – Ręce trzymamy na białym, stopy na czerwonym, reszta na czerwonym, a rama to symbol naszej pokręconej historii.
Wieś Gołąb leży na prawym brzegu Wisły, w województwie lubelskim, 13 km na północny wschód od Puław i ok. 60 km od Lublina. Mieszka tu 2 tys. osób, a wśród nich Józef Majewski. Urodził się tutaj, potem wyjechał się kształcić i tak trafił na Politechnikę Warszawską. Później wrócił, by uczyć fizyki i techniki w technikum zawodowym w pobliskim Dęblinie. W okularach i z białą, kozią bródką wygląda jak podręcznikowy profesor.
Jako nauczyciel szukał pomysłu na temat uczniowskiego dyplomu i wtedy zobaczył projekt redaktora „Świata Młodych”, Marka Utkina – rower poziomy, czyli taki, którym jeździ się w pozycji prawie leżącej, kręcąc pedałami zamontowanymi na przednim kole.
Wtedy, w latach 80., Józef zaczął tworzyć kolekcję. Muzeum Nietypowych Rowerów założył w roku 2006.
– Chcecie państwo obejrzeć rowery? – Józef pyta parę turystów, która podchodzi do furtki. Jako zawodowy przewodnik turystyczny tłumaczy im, że warto najpierw odwiedzić tutejsze Sanktuarium Matki Bożej Loretańskiej w stylu renesansowo-manierystycznym. Idą więc do kościoła, z którego znany jest Gołąb, a potem wracają do muzeum, z którego dzisiaj wieś jest znana jeszcze bardziej, i rozpoczyna się prezentacja. Józef zaczyna od historii roweru, opowiada o Karlu Draisie, który w 1816 r. skonstruował pierwszy rower, od nazwiska konstruktora nazwany drezyną. Jazda na nim polegała na odpychaniu się stopami od ziemi, ponieważ nie miał jeszcze pedałów. Można było osiągnąć jakieś 15 km/godz.
Następnie Józef pokazuje model, który sam zmontował na podobieństwo XIX-wiecznych bicykli, czyli małe koło z tyłu, duże z przodu i przy nim pedały. – Stawiamy nogę na pedale, który jest u góry, i nie kopiemy, bo wtedy rower skręci, ale odpychamy się i jedziemy – jak mówi, tak robi i jedzie dookoła podwórka.
Jesteśmy przed jego rodzinnym domem. Rowery stoją wszędzie, na drewnianej szopie wiszą ramy rowerowe, w jednym z budynków jest magazyn rowerów, a przed nim Józef siedzi na siodełku rowerowym, umocowanym na ramie postawionej na ziemi. Opowiada o Johnie Stanleyu, który w 1885 r. stworzył to, co dziś nazywamy rowerem, czyli jednoślad o dwóch równych kołach, z napędem na tylne i skrętną kierownicą.
– Większość starych marek samochodowych przed samochodami produkowała rowery – zwraca uwagę, pokazując 100-letnią szosówkę marki Mercedes. – I to jest koniec historii roweru, bo teraz będziemy mówić o przyszłości.
Józef wyciąga z magazynu kolejne modele i jeździ na nich dokoła podwórka. Jest mały składak z ramami w trójkąt, czyli „tendencja do miniaturyzacji”. Rower-hulajnoga, na której jadący się buja – „tego nie nazywam rowerem przyszłości, bo to taka zabawka”. Rower dwuspadowy ze skrętnym tylnym kołem. Rower, który poskakuje, gdy się na nim jedzie, bo tak Józef zamontował koła. Rower ze zwiniętej blachy. Rower do transportu bańki z mlekiem, butli z gazem czy nawet pralki Frania. Rower, który skręca w prawo, gdy kierownicę skręci się w lewo, i na odwrót. Jest też ten niepodległościowy.
– Mam prawie 100 rowerów, a mniej więcej jedna trzecia została zrobiona przeze mnie lub pod moim nadzorem – wyjaśnia Józef. Po czym wyciąga niebieski rower z siodełkiem z tyłu, coś na kształt choppera. – Przejechałem nim ze Świnoujścia, wzdłuż wybrzeża, do Trójmiasta i dalej, łącznie 600 km, po 200 km dziennie – wspomina. – Udało się to dzięki temu, że jechałem na wschód, a wiatr wiał zachodni, że rowery z takimi siedzeniami stawiają mniejszy opór i że byłem młodszy o 20 kg.
Z rowerów fabrycznych Józef ma plastikowy rower ze Szwecji, 100-letni rower z Włoch, replikę powstałego w 1893 r. modelu Dursley-Pedersen, od nazwiska duńskiego wynalazcy Mikaela Pedersena i brytyjskiego miasta, gdzie te konstrukcje były produkowane, rower z wypożyczalni, składak…
– Nastawiam się na edukację, ale jednym z głównych celów istnienia muzeum jest chęć uatrakcyjnienia miejscowości – mówi Józef. – Gdyby takich wariatów było więcej…
Po czym stwierdza, że u niego jest największe zagęszczenie prywatnych muzeów na jedno podwórko, bo aż dwa. I pokazuje Muzeum Pijaństwa za drzwiami obok, gdzie stoją setki butelek, w tym zaprojektowana przez Salvadora Dalego butelka globus, butelka czaszka, butelka gitara, trąbka, skrzypce, saksofon, butelka w kształcie kolumny Zygmunta i nawet butelka z Korei Północnej.
Za każdą kryje się historia
Klucz schowany jest w jednej z kapliczek. Każdy, kto przejeżdża, może otworzyć i wejść. Tak powinno wyglądać przydrożne muzeum,
Fot. Anna Wyrwik
Ponad 220 km na północ od podwórka Józefa Majewskiego, w dolinie górnej Narwi, w województwie podlaskim, pod Białymstokiem, leży Suraż. To niemal tysięczne miasteczko, w którym przy drodze stoi drewniany dom, a wokół niego i w nim jest Muzeum Kapliczek. Założył je w 2008 r. Ryszard Niedzielski. Był prawnikiem
Tu chodzi o pamięć
Wystawa „Nasi chłopcy” ośmieliła Pomorzan. Po latach ukrywania przeszłości chcą o niej mówić
Zaraz po wejściu na salę wystawową widzimy na czterech stołach kilkadziesiąt zdjęć chłopięcych twarzy. Twarze są radosne lub poważne, smutne lub z szerokim uśmiechem, są ciemne i jasne oczy, bruneci i blondyni. Wszyscy młodzi. Młodość to marzenia, nadzieje, szaleństwo, pragnienie przygody, ciekawość świata i strach przed nieznanym. Te młode twarze mogłyby należeć do wielu: do rozpoczynających karierę sportowców, do gitarzystów garażowych bandów, do studentów medycyny czy polonistyki, do szkolnych łobuzów lub szkolnych amantów, do młodych gniewnych punków, hipisów czy bitników.
Myślenie o historii
– Wystawa „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza Gdańskiego w armii III Rzeszy” jest konsekwencją wystawy „Wolę o tym nie mówić. Tożsamość gdańszczan a powojenna rzeczywistość” z lat 2022-2023, o tym, jak tworzyło się nowe społeczeństwo w powojennym Gdańsku – mówi dr Janusz Marszalec, jeden z kuratorów wystawy i zastępca dyrektora ds. badań i rozwoju w Muzeum II Wojny Światowej. – Tamta wystawa pokazała, że wojskowa służba gdańszczan i Pomorzan w Wehrmachcie jest ważnym i nieopowiedzianym, wstydliwym oraz wywołującym lęki elementem naszej historii.
„Nasza historia zaczęła się 1 września…”, brzmi pierwsze zdanie na pierwszej tablicy wystawy i jest to faktycznie chronologiczna historia od dnia rozpoczęcia wojny, przez jej kolejne lata, momenty, wydarzenia, aż do 1945 r. A potem są czasy powojenne i tak do dziś. Na dziś jednak się nie kończy. Otwiera się przyszłość, ale o tym później.
Tymczasem losy wojenne (i w niektórych przypadkach powojenne) chłopców poznajemy na przykładach kilkunastu mężczyzn, reprezentatywnych dla swojego pokolenia. Jest urodzony w Wolnym Mieście Gdańsku Stanisław Szuca, którego ojciec Michał za propolską działalność został rozstrzelany w 1940 r. Są Jan Bolda z Władysławowa i Henryk Olszewski z Grudziądza. Oraz Edmund Tyborski ze Swornegaci, który zdecydował się na dezercję. Są konkretne chłopaki w lasach i na froncie, ich zdjęcia, listy, dokumenty, menażki i niezbędniki, ich pożegnania z rodzinami na dworcach, czemu – jak piszą twórcy wystawy – „towarzyszyła podniosła atmosfera. (…) Swój opór wobec zaistniałej sytuacji wyrażali poprzez śpiew polskich pieśni religijnych, a nawet hymnu państwa polskiego”.
Na wystawę składają się przedmioty, dokumenty i historie pochodzące z kwerend muzealnych, ale przede wszystkim od ludzi, którzy zgodzili się przekazać rodzinne pamiątki, mimo niepokoju o to, jak ich dziadkowie zostaną pokazani i odebrani. To wszystko tworzy rzetelną, staranną i bardzo ludzką opowieść.
– Myślenie o naszej historii najnowszej ukształtowały trzy szkoły dotyczące drogi do niepodległości – tłumaczy dr Andrzej Gierszewski, rzecznik prasowy Muzeum Gdańska. – Są to: kongresowa tradycja powstańcza, wielkopolska tradycja pracy u podstaw i galicyjska tradycja współpracy dążącej do uzyskania autonomii w ramach systemu. Jednak na Pomorzu sytuacja wyglądała inaczej. W 1919 r. ludzie tu wiwatowali i witali Polskę, a potem się okazało, że ta Polska traktuje Pomorze jako region „drugiej kategorii”. W okresie międzywojnia tutejsza ludność musiała znieść wiele upokorzeń od urzędników z centralnej Polski, a mimo to pozostawała Polsce wierna.
We wrześniu 1939 r. wkroczyli Niemcy, którzy na Pomorzu mieli gotowe listy proskrypcyjne. Zaczęło się mordowanie lokalnych elit. Ludzie po prostu się bali i zastanawiali, co robić.
– Od października byli już mieszkańcami Rzeszy – kontynuuje Andrzej Gierszewski. – Jednak przypadki, gdy ktoś szedł do niemieckiej armii na ochotnika, były nieliczne. Większość Pomorzan została wcielona do niej przymusowo, gdy Niemcy w wyniku ataku na ZSRR potrzebowali nowych żołnierzy. Ludzie mieli do wyboru to albo represje lub śmierć rodziny i najbliższych.
O tych trudnych wyborach pisze 101-letni komandor w stanie spoczynku Roman Rakowski w liście otwartym: „(…) Łatwiej jest pisać piórem niż własną krwią, łatwiej jest się przechwalać i wystawiać oceny, niż być w zagrożeniu życia swego i bliskich. Łatwo, siedząc w wygodnym fotelu przy herbacie, szermować czyimiś życiem i krwią niż własną, mówiąc, jak z perspektywy lat trzeba było się zachować”.
Oceny te są pochodną głównie pierwszej z wymienionych przez Andrzeja Gierszewskiego szkół, czyli tradycji powstańczej. Ona jest podwaliną perspektywy – Janusz Marszalec nazywa ją warszawską – rządzącej dziś w naszym kraju spojrzeniem na historię. – W Polsce istnieje imperatyw
Wystawę można oglądać w Muzeum Gdańska, w Galerii Palowej w Ratuszu Głównego Miasta, do 10 maja 2026 r.
Wakacje nad polskim morzem
Klimat, jakiego nie ma nigdzie indziej
Wakacje nad morzem parkami rozrywki stoją – wiemy już ileś kilometrów wcześniej z przydrożnych bilbordów, reklamujących rodzinne parki rozrywki. Nad morzem rodzina może iść do rodzinnego parku rozrywki Czarogrody, do Parku Ewolucji, do dmuchanej Funlandii, do Megalandii albo do „Labiryntu w polu kukurydzy”. Rodzina, park, rozrywka. Rodzinnie nad morze ciągnie sznur samochodów na blachach z całej Polski, by znaleźć się w innym wymiarze.
Wracają, bo znają
W takiej, dajmy na to, Jastrzębiej Górze mieszka około tysiąca osób. W wakacje zaś tysiące ludzi chodzą ulicami miasteczka między kolejnymi lodziarniami, barami i restauracjami. Jest kiermasz militarny, są hale z ubraniami polskich marek o zagranicznych nazwach i wielkie namioty z tysiącem drobiazgów z Chin. W sklepach można kupić magnesy, breloczki, biżuterię z roślin i piasku, dmuchane i plastikowe zabawki do wody, koszulki i czapki. Cała ta architektura jest z blachy, plastiku, jakby wzniesiona została w jeden dzień.
„Przy promenadzie otrzesz się o wielki świat”, słychać z głośnika przed wejściem do Muzeum Figur Woskowych. „Postaci ze świata filmu, muzyki, sportu i polityki oraz cała plejada postaci ze znanych bajek”, wymienia głos i kontynuuje: „Zdjęcie z Ronaldo czy Messim? Bezcenne. Fotka ze słynnym Jamesem Bondem albo Forrestem Gumpem? Ekstra!”, „Bruce Lee i Sylvester Stallone czekają na ciebie”. W muzeum „staniesz obok Putina i Obamy”.
Dziecko siedzi w ciemnozielonym helikopterku, który się gibie po wrzuceniu monety. Gdy się zatrzymuje, dziecko płacze, więc mama wrzuca i wrzuca, bo to wakacje nad morzem. – Chodź, bo nam słonko za chwilę ucieknie – mówi w końcu i ruszają na plażę.
Ja też ruszam dalej, przysłuchując się rozmowom. Temat numer jeden: pieniądze.
– Ja cały rok oszczędzam, ale tutaj to już bez przesady! – mówi koleżanka do koleżanki.
Pieniądze w trybie wakacyjnym liczy się inaczej. Danie dnia za 37 zł, zapiekanka za 35 zł, piwo za 22 zł. Hotel za 300 zł, hotel za 3 tys. zł, hotel za 30 tys. zł.
– I tak nigdy nie będzie cię na to stać – mówi ona do niego. I dorzuca: – A niech ma! Zarobił, to niech jedzie i tyle. A może my mimo wszystko jesteśmy bardziej szczęśliwi?
Pytanie wisi w powietrzu jak zapach morskiej soli.
– Ceny nad polskim morzem są wysokie. Wystarczy dołożyć kilkaset złotych i można pojechać do Włoch – mówi Matylda, która pracuje w sklepie Dobre Miejsce w Jastrzębiej Górze. Jej rodzice sprzedają tu od lat pamiątki z całego świata. – Jednak nad polskim morzem jest klimat, jakiego nie ma nigdzie indziej. Może dlatego ludzie co roku tu przyjeżdżają i wracają często nawet w to samo miejsce.
Ale na ceny zwracają uwagę, Matylda potwierdza: – Milion razy dziennie słyszę, że za drogo i w internecie będzie taniej. Próbują się targować nawet o pierścionek za 10 zł. Nie wiem, skąd ta kultura targowania się nad morzem. Przecież gdy idziesz do spożywczego, to się nie targujesz.
Matylda podkreśla, że nie wszyscy kupują tylko plastikowe pamiątki made in China, bo coraz więcej osób stawia na oryginalność i upewnia się, czy aby na pewno te hand made nie są z Chin. Wchodzą zaciekawieni i oglądają rzeczy, a ci bardziej religijni obruszają się przy łapaczach snów.
– Co ważne, już nie przychodzą boso i w strojach kąpielowych, ociekając wodą – podsumowuje Matylda.
Jest ruch
Nad morzem, wiadomo, najważniejsza jest plaża. Czy to Jastrzębia Góra, czy Lubiatowo, Łeba czy Rowy, wszędzie od rana tłumy idą w stronę plaż. Taszczą stały ekwipunek: ręczniki, koce, namioty, całe decathlony, maty, leżaki, torby w pasy, piłki, dmuchane zabawki i czasem legendarne parawany. Są też kosze plażowe, jak te z dawnych czasów, taki powrót do tradycji.
Chodzę po piasku, przysłuchując się rozmowom. Temat numer dwa: pogoda.
– Dla mnie to ona nie za bardzo – mówi kolega do kolegi.
Gdy ja jestem nad morzem, upałów nie ma, o czym kolejni wczasowicze informują przez telefony, bo nad morzem dziennie można usłyszeć wiele rozmów telefonicznych o pogodzie. Tak to się toczy, gdy jeżdżę po wybrzeżu, mijając kolejne poniemieckie wsie i miasteczka, plaże i kolejne rodziny.
„Szczęść Boże nad morzem”, głosi plakat
Krasnystaw – niewykorzystany potencjał
Amerykański film miał rozsławić miasto. Na razie turystów nie przybyło
– Od lat mieszkańcy powtarzają nieco krzywdzącą opinię, że Krasnystaw to rondo między Zamościem, Chełmem i Lublinem. Niestety, jest w tym trochę prawdy – mówi dr Konrad Grochecki z Muzeum Regionalnego w Krasnymstawie.
Faktycznie, gdy popatrzeć na mapę, Krasnystaw znajduje się w środku trójkąta, który tworzą te trzy miasta. Leży na drodze z Lublina do Zamościa, a droga ta, jak w Ameryce: szeroka, z poboczem, za poboczem rów, potem barierki i dopiero dalej chodnik. Też szeroki. Ciągnie się ta droga, tak że widać ją aż po horyzont, a na niej samochody, bo na Lubelszczyźnie panuje wykluczenie komunikacyjne, więc każdy musi mieć samochód. Lubelszczyzna, nasza mała Ameryka, gdzieś z dala od Zachodniego i Wschodniego Wybrzeża, coś w rodzaju Arkansas czy Karoliny Południowej. I gdy w Ameryce króluje wysoki szyld KFC czy Wendy’s, to przy zjeździe do Krasnegostawu pnie się wysokie po samo niebo żółte M od McDonalda, a obok czerwone kontury orła z Orlenu.
– W ciągu ostatnich lat centrum miasta przeniosło się z rynku do miejsca, gdzie powstały markety – dodaje Konrad Grochecki.
Tak, najpierw przy zjeździe z głównej drogi są markety, wszystkie, które być powinny. A potem jest miasto. Bloki o wyblakłych kolorach, małe kioski z blachy, czynne bądź już nie. W blokach zaś lokale usługowe, apteka, Lewiatan, „Sukienki na różne okazje”, a przed lokalami ludzie sprzedają ubrania z wieszaków, rzeczy spod namiotów i kurczaki z rożna. Jest stomatologia kompleksowa i „Art. spożywcze”, piekarnia, krzyż „Króluj nam Chryste” i zakład pogrzebowy „Wenus” w kiosku – przed nim siedzą dwie panie w letnich strojach i dyskutują. Wszystko to po dwóch stronach szerokiej ulicy. Jak w Ameryce.
Kakoj krasnyj staw!
Na końcu zaś stoi kościół – na końcu mojej drogi, bo tam parkuję na kocich łbach, tuż pod kościołem św. Franciszka Ksawerego.
– Jest kilka legend o tym, skąd się wzięła nazwa miasta – opowiada Konrad Grochecki, gdy chodzimy po muzeum, którego siedzibą jest budynek zabytkowego kolegium pojezuickiego, przylegającego do kościoła. – Według jednej Władysław Jagiełło przejeżdżał tędy z królową Sonką Holszańską, która na widok pięknego stawu powiedziała: „O, kakoj krasnyj staw!”. Według drugiej to Władysław Jagiełło miał zobaczyć piękną drogę i powiedzieć: „O, kakaja krasnaja staw’ja”.
Oglądamy zbiory, a najstarsze pochodzą ze schyłkowego paleolitu, czyli między 14 tys. a 8 tys. lat p.n.e. Biżuteria, narzędzia, naczynia. Konrad Grochecki mówi, jak na bazie zbiorów można świetnie uczyć historii, opowiadać i edukować. Ale dziś ludzie w Krasnymstawie niespecjalnie interesują się swoją kulturą i przeszłością. A ta zaczęła się 1 marca 1394 r.
– Krasnystaw ulokowano na prawie, rzecz jasna, niemieckim, konkretnie magdeburskim. Wcześniej był tu Szczekarzew, ruski gród, który funkcjonował już w XIII w. – chodzimy po muzeum, opowieści o historii miasta Konrad Grochecki przeplata z legendami, jak ta o stawie, który tu był, ale go już nie ma, a wraz zanim zapadł się kościół i jego dzwony biją codziennie o północy. Opowiada o tym, jak w XVI w. w mieście więziony był Maksymilian III Habsburg.
– Znalazłem list, w którym przeczytałem, że książę grał tu w palle malle. Kojarzysz tę markę papierosów?
– Pewnie.
– Stąd ich nazwa. Od XVI- i XVII-wiecznej gry w piłkę. Grano specjalnym młotkiem, coś jak późniejszy krykiet.
Grochecki pokazuje mi podziemną trasę turystyczną i opowiada o podziemiach miastach, rozległych i głębokich nawet na 16 m, ale niestety niewykorzystanych. Jak wiele rzeczy w tym mieście, bo słowa „niewykorzystany potencjał” niosą się po Krasnymstawie jak echo.
Następnie oglądamy sztukę. Prace ludzi stąd albo takich, którzy kiedyś tu się zatrzymali. Jak Antoni Teslar – malarz z Małopolski przebywał w mieście w czasie II wojny światowej i namalował „Panoramę Krasnegostawu od strony łąk”. Snopki zboża, niebo i kościół. Czego więcej trzeba? „Lubelszczyzna – najbardziej polska z ziem ojczystych”, pisała pochodząca też stąd poetka Anna Kamieńska. O pamięć o niej od lat dba inna poetka związana z miastem, Marzena M. Podkościelna.
W Polsce to z Matką Boską ostrożnie
Wielu krasnostawian i krasnostawianek wybyło w świat. Jedna z młodszych to Iga Chmielewska, która w Krakowie tworzy – jak sama o nich mówi – „Bardzo brzydkie rysunki”, a konkretnie grafiki-komiksy z ironicznymi komentarzami do współczesnego świata. Złożyły się one na „Bardzo Brzydką Wystawę”.
– Chciałam pokazać w krasnostawskim muzeum działalność artystyczną kogoś stąd – mówi Maja Wal, kustoszka w Dziale Sztuki Dawnej i Sakralnej Muzeum Regionalnego w Krasnymstawie. Pytam ją o odbiór sztuki współczesnej w mieście.
– Być może wernisaże gromadziłyby większą liczbę gości
Ludzie przychodzili po kryminały i „ceramy”
W 1989 r. małą księgarnię można było wziąć w ajencję. To wzięłam!
Anna Wyrwik – W 1989 r. zaczęła się w Polsce transformacja, powstawały nowe sklepy, warzywniaki, kosmetyczne, z ciuchami, zaczęło się ruszać. Zastanawialiśmy się, czy i księgarnia pójdzie, ale co miało nie pójść! – opowiada Magdalena Wójtowicz, która właśnie od 1989 r. prowadzi w Kluczach Księgarnię.
Jak rzucili klasykę czy encyklopedie, ustawiała się kolejka
Klucze to wieś będąca siedzibą gminy o tej samej nazwie, położona w powiecie olkuskim, na północy województwa małopolskiego, przy granicy z województwem śląskim. Jej początki sięgają XIV w., kiedy to Elżbieta, matka Ludwika Węgierskiego – jak głosi strona gminy – „sprzedała Jaśkowi i Wawrzkowi kluczewskie sołectwo z 2 sadzawkami rybnymi i łąką z rudą kopalnianą za 30 grzywien”. Nazwa Klucze pochodzić może od zaplątanego w historię miejscowości klucznika albo od kluczy po prostu.
Zróbmy przeskok do XX w., a konkretnie do lat 60., kiedy w Kluczach dzieciństwo spędzała Magdalena Wójtowicz.
– Ziemie tu były słabe i od dawna nikt z rolnictwa nie wyżył – mówi. Kluczanki i kluczanie żyli głównie z Huty Szkła Walcowanego w pobliskim Jaroszowcu, z powstałych jeszcze w XIX w. Kluczewskich Zakładów Papierniczych, czyli słynnej „papierni”, i wielu innych okolicznych zakładów. Pracowała w nich m.in. mama Magdaleny, a że pracowała w dziale zbytu, miała kontakty z wydawnictwami, które przysyłały jej książki. – Mama czytała książki wyczynowo – uśmiecha się Magdalena. – Dla niej nie było książki za grubej, za trudnej, za nudnej. Każdą przeczytała i każdą potrafiła opowiedzieć.
Książki czytała też babcia Magdaleny, która nie chodziła do szkoły, czytać nauczyła się sama. Jak wspomina Magdalena, Kraszewski zawsze był koło łóżka.
Klucze się rozwijały, na oczach Magdaleny zbudowano nowe osiedle, a w roku 1966 powstała księgarnia Domu Książki.
Państwowe Przedsiębiorstwo Dom Książki powstało wcześniej, bo w roku 1950. W okresie świetności podlegało pod nie ok. 1 tys. księgarń w całym kraju. Wśród nich były małe księgarnie, takie jak ta w Kluczach. Wybudowano dla niej niewielki pawilon w centrum wsi, z charakterystycznym dla pawilonów z tamtego okresu dachem idącym w górę i wystającym poza ścianę budynku oraz napisem socrealistyczną czcionką: KSIĘGARNIA.
„Księgarnia mojego dzieciństwa. Zawsze chętnie wracam. Zawsze jakaś nowość się trafi. No i ten zapach”, napisał ktoś opinię w internecie. Z pewnością wiele mieszkanek i mieszkańców Klucz by ją powtórzyło. Na pewno powtarza ją Magdalena, bo Księgarnia jest także księgarnią jej dzieciństwa.
Na początku lat 60. książek w Księgarni było mało. Na górnej półce stały „Dzieła wszystkie” Lenina i niewiele więcej. Zmieniło się to w latach 70. – Książek było trochę więcej i pamiętam, że jak rzucili klasykę, słowniki czy encyklopedie, przed Księgarnią ustawiała się kolejka.
Magdalena tak samo jak mama i babcia zaczytywała się w książkach. Opowiada, jak przyszła do Księgarni kupić „Tomka u źródeł Amazonki”, bo dzień później do jej szkoły miał przyjechać Alfred Szklarski. Kupiła, Szklarski przyjechał, książkę podpisał i Magdalena do dzisiaj ma ten egzemplarz z jego autografem. A później, to wiadomo – liceum, lektury i co wpadło, bo książek było trochę więcej, ale wciąż mało.
W latach 70. i 80. Magdalena pochłaniała książki z serii Proza Iberoamerykańska Wydawnictwa Literackiego. Julio Cortázar i inni to były książki z klimatem, niektóre bardzo dobre, jak dziś wspomina. Czytała wtedy też Czechów, wiadomo, Bohumil Hrabal i reszta.
Studiowała w Krakowie, najpierw na Akademii Ekonomicznej, następnie socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po studiach wraz z przyjaciółką założyły na Czarnowiejskiej antykwariat. – Nazywał się po prostu Antykwariat. Ludzie przychodzili
Puszcza Białowieska jak magnes
Ochrona przyrody powinna się opierać przede wszystkim na racjonalnych naukowych przesłankach
Dr hab. Michał Żmihorski – biolog, ekolog, profesor Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży i jego dyrektor
Czym zajmuje się Instytut Biologii Ssaków PAN w Białowieży?
– Celem działalności Instytutu Biologii Ssaków PAN, która trwa już ponad 70 lat, jest zrozumienie mechanizmów determinujących funkcjonowanie populacji zwierząt kręgowych, głównie ssaków, i ekosystemów lądowych. Skupiamy się na Puszczy Białowieskiej, bo to referencyjny las naturalny, w bardzo niedużym stopniu zmieniony przez człowieka. Obserwujemy w nim, powstałe w wyniku milionów lat ewolucji, zależności między środowiskiem a zwierzętami oraz pomiędzy różnymi gatunkami tych zwierząt.
Podam przykład. Badamy relację między wilkami a jeleniami, na które wilki polują. Na podstawie wyników sprawdzamy, jak taka relacja drapieżnik-ofiara wpływa np. na obieg pierwiastków w ekosystemie czy wzrost drzew w lesie. Jelenie zgryzają drzewa, a wilki zabijają jelenie, więc mogą ten proces modyfikować. Obecnie badamy również, jak to wpływa na rozmieszczenie w lesie kleszczy.
Proszę sobie wyobrazić, że ma pan wytłumaczyć przedstawicielowi obcej cywilizacji, czym jest Puszcza Białowieska i jakie ma znaczenie dla Polski i świata.
– Ujmując rzecz przenośnie, można powiedzieć, że puszcza jest dużą książką, poradnikiem, jak przetrwać na planecie Ziemia. Mamy tu ogromne nagromadzenie często rzadkich i unikatowych na skalę światową gatunków organizmów: grzybów, roślin, zwierząt. Każdy z nich w toku ewolucji wypracował swój sposób użytkowania zasobów, obrony przed wrogami i niekorzystnymi warunkami abiotycznymi. Myślę, że przedstawiciel obcej cywilizacji mógłby być zainteresowany tymi strategiami przetrwania.
Czy wciąż jest tu wiele miejsc, w których ingerencja człowieka jest niewidoczna lub widoczna w sposób nieznaczny?
– Zależy, jak zdefiniujemy tę ingerencję. Jeżeli jako opad atmosferyczny plastiku, to cała puszcza podlega tej ingerencji. Jeśli zaś jako odcisk podeszwy buta, to myślę, że w puszczy są miejsca, gdzie ingerencja jest minimalna, a ludzi mogło nie być od lat. Ostatnio spotkałem poszukiwacza poroży jeleni (jelenie co roku zrzucają poroża, ludzie je znajdują i sprzedają), który znalazł poroże z poprzedniego roku. Czyli co najmniej przez półtora roku nikogo w tej lokalizacji nie było.
Które przyrodnicze spotkania w puszczy są dla pana najciekawsze?
– Najciekawsza jest dla mnie niesamowita struktura tego lasu, jego nadzwyczajna gęstość i zmienność. Gdy chodzę po puszczy poza szlakiem, z dala od drogi, spotykam inny, niesamowity świat. Inny kosmos. Czuję się, jakbym szedł przez gęste trzcinowisko, bo są tu miejsca, w których widoczność nie przekracza kilkunastu metrów i co chwilę na drodze pojawia się nowa forma lasu. Mimo że mam dobrą orientację i duże doświadczenie w terenie, wielokrotnie gubiłem się w puszczy i gdyby nie kompas, miałbym problem z powrotem do domu.
Zanim Puszcza Białowieska stała się tematem medialnym z powodu kryzysu na granicy polsko-białoruskiej, była nim z powodu kornika. W 2015 r. rozpoczął się konflikt między tymi, którzy chcieli wycinać drzewa zaatakowane przez kornika, a tymi, który chcieli je zostawiać. Zaangażowani byli mieszkańcy, ekoaktywiści, leśnicy, samorządowcy i politycy. O co chodziło?
– Jak wilk zabija jelenia, a puszczyk zabija mysz leśną, tak kornik drukarz zabija świerki. Jest to naturalne zjawisko, prawdopodobnie zachodzące od milionów lat. W puszczy świerki i korniki koegzystują od tysiącleci i ten proces nie wymaga ludzkiego nadzoru. Ostatnie nasilenie zamierania świerków wiąże się ze zmianami klimatu – świerk wycofuje się z tej części Polski i Europy. Nie odbywa się to tak, że podwija korzenie i idzie na północ, po prostu zmniejsza się jego zagęszczenie na południowym krańcu zasięgu. Z perspektywy naturalnej nie jest to nic nowego.
A z ludzkiej?
– Mogło to wyglądać niepokojąco, bo w puszczy zwiększyła się liczba martwych świerków, tymczasem ludzie są przyzwyczajeni do dominujących w Polsce lasów gospodarczych, w których wszystkie drzewa są proste i zdrowe, a martwych drzew jest jak na lekarstwo. Dynamika ekosystemu generalnie niepokoi
Nowe życie Nowej Huty
Młodzi są tu z wyboru. Podoba im się ta dzielnica i jej charakter, chcą pielęgnować nowohucki klimat
– Zawsze chciałem stąd zwiać – wspomina Michał i upija łyk kawy. – Już do liceum poszedłem do Krakowa i bywałem przede wszystkim tam, bo chciałem się bawić, wychodzić do knajp i do ludzi, a tu nie było nic.
Siedzimy z Michałem Kozłowskim, przeszło 30-letnim projektantem mody, w popularnej nowohuckiej kawiarni Joga Centrum, na osiedlu Zgody, przy alei Róż, naprzeciwko parku Ratuszowego, osiem minut piechotą od placu Centralnego im. Ronalda Reagana.
Przyjechałam do Nowej Huty z Krakowa. W Krakowie nie mówi się „do Huty”, tylko „na Hutę”. W Hucie zaś mówi się, że się jedzie „z Krakowa” albo „do Krakowa”. Mówi się tak, mimo że Nowa Huta od 1 stycznia 1951 r. znajduje się w granicach miasta. Ale mówi się też, że do Krakowa jest rzut beretem, a w Krakowie, że „na Hutę” jest bardzo daleko.
– W Nowej Hucie widać całą historię powojennej Polski – opowiada Leszek Konarski, dziennikarz, pisarz i autor wydanej przez „Przegląd” książki „Nowa Huta – wyjście z raju”. – Widać tu olbrzymi wysiłek włożony w budowę, od pierwszej łopaty. Budowniczowie Nowej Huty bywali wyśmiewani za to, że budowali dla partii. A oni przecież budowali dla siebie, by mieć mieszkania i dobre życie. Nowa Huta to miasto, które zostało zbudowane przez nich dla nich i bardzo się z niego cieszyli.
Dla porządku napiszę, że Nowa Huta to dzielnica w północno-wschodniej części Krakowa. Ludzie przyjeżdżający z całej Polski rozpoczęli jej budowę w 1949 r. Do 1951 r. była osobnym miastem, które w przeważającej większości zamieszkiwali pracownicy uruchomionej w 1954 r. Huty im. Lenina. W 1990 r. zakład przemianowano na Hutę im. Tadeusza Sendzimira. Po 2004 r. znalazła się w rękach prywatnych i nazwy brała od nazw koncernów.
Przez lata Kraków traktował Nową Hutę jako coś obcego. – Ludzie z Huty byli wyzywani, bo byli obłoceni, nosili gumiaki i kufajki – pamięta Leszek Konarski. – Ja poznawałem ich po cerze. Byłem w hucie wielokrotnie i widziałem, w jakich warunkach pracowali. W koksowni przy tych wielkich piecach był ogromny smród i dym. Nie do wyobrażenia.
Wielu moich rozmówców wspomina czasy, gdy Kraków stawiał na Rynek i Kazimierz, a o Nowej Hucie mówiło się, że to bloki i nie dzieje się tam nic ciekawego. Chyba że jakieś niebezpieczne akcje, bo tych ponoć nie brakowało. Ktoś przypomina sobie chłopaków ściągających haracz na przejściu dla pieszych. Inny, że jako dziecko czekał z klasą, aż policja rozgoni kiboli, by nauczycielka mogła puścić uczniów do domu. Jeszcze ktoś, że nie było tak źle i wiele razy wracał po imprezach w Krakowie do domu, a nigdy nic mu się nie stało. Poza tym w latach 90. wszędzie było niebezpiecznie, a w Krakowie, cokolwiek by się wydarzyło, mówiono, że w Nowej Hucie albo że to nowohucianie.
– Po latach 90., gdy upadły zakłady pracy, panowało bezrobocie, szarość, bandytyzm i nikt tam nie chciał mieszkać – przyznaje Konarski. – Dziś Nową Hutę trudno poznać, zaczyna być dzielnicą, w której ludzie chcą się osiedlić.
Przestrzeń zachęca do kontaktów
Przyjechałam do Nowej Huty pustym tramwajem, pewnie dlatego, że jest rano i pełny jedzie w tę drugą stronę. Przyjechałam i chodzę po dzielnicy, po mieście, które żyje rytmem mieszkańców. Są sklepy, kawiarnia, kwiaciarnia, fryzjer, pan sprzedaje obwarzanki, panie polecają „Bezpłatny kurs biblijny”. Czego nie ma? Tłumów wrzeszczących turystów ani pędu w stylu korporacji i biurowców. Jest spokojnie. Turyści w liczbie pięciu cicho podążają za przewodnikiem w ortalionowym dresie i mokasynach, który pokazuje im bar mleczny, aleję Róż i mówi: „Soviet Union was…”.
– Pięć lat temu kupiliśmy tu mieszkanie – Ewelina i Kamil Frączkowie to małżeństwo po trzydziestce. Ona pochodzi z Nowej Huty, a konkretnie z osiedla Strusia, on z Wadowic. Nigdy nie chciał w Hucie mieszkać. Jednym z argumentów za tym, by zmienił zdanie, była cena.
Według portalu RynekPierwotny.pl w maju 2025 r. średnia cena za metr kwadratowy w Krakowie wynosiła 16,7 tys. zł. Najniższa była w Nowej Hucie – 11,9 tys. zł. Druga od końca była sąsiadująca z Hutą dzielnica Wzgórza Krzesławickie – 12,4 tys. zł. Najdroższe są Grzegórzki – 25,8 tys. zł za metr oraz Krowodrza i Stare Miasto – 19,6 tys. zł.
– Zwialiśmy tu z nowego budownictwa, gdzie nikt nie odpowiadał nam nawet na „dzień dobry” – tłumaczy Ewelina.
– W poprzednim bloku sąsiedzkie niesnaski były załatwiane karteczkami na ścianach – uzupełnia Kamil. – Nie znaliśmy tam nikogo. Tutaj, gdy się wprowadzaliśmy, nie było przebiegu między samochodem a mieszkaniem, żeby się nie zatrzymać










