Zwierzęta
Psy na ratunek naszym emocjom
Mogą wykrywać ból i stres, reagować na nie i znacznie je łagodzić
Ludzie, którzy czują głęboką więź ze swoimi psami, nie mają wątpliwości, że wsparcie emocjonalne ze strony ich psich towarzyszy jest realne. Naukowcy starali się zrozumieć, co leży u podstaw tego zjawiska, i chociaż nie mają (jeszcze) pełnego obrazu przyczyn, dr Andrea Beetz przestudiowała literaturę naukową na temat relacji człowiek-zwierzę i przedstawiła zestaw hipotez wyjaśniających ten niewątpliwie złożony proces.
Na poziomie fizjologicznym interakcje z psami, zwłaszcza gdy chodzi o dotyk, aktywują wydzielanie oksytocyny w mózgach naszych i psów. Oksytocyna to substancja chemiczna związana z uczuciem miłości. Wprowadza oba gatunki w dobry humor, a poza tym buduje zaufanie i przywiązanie. Jest również hipoteza biofilii, mówiąca o tym, że ludzie ewoluowali, by być blisko innych żywych istot, w tym zwierząt i roślin, po części dlatego, że wywołuje to pozytywne uczucia, a po części zaszczepia poczucie bezpieczeństwa. To coś, co przychodzi ludziom w sposób naturalny – pragnienie znajdowania się blisko psów i innych stworzeń – jest wrodzone, a nie świadome. Istnieje również możliwość, że ludzie antropomorfizują zwierzęta, zwłaszcza gdy ich własne potrzeby społeczne są niezaspokojone i czują się samotni.
I rzeczywiście: badanie przeprowadzone przez Lauren Powell i jej australijski zespół wykazało, że posiadanie psa łagodzi samotność i poprawia nastrój na różne sposoby w ciągu zaledwie trzech miesięcy. Psy zapewniały nie tylko towarzystwo, ale i wsparcie oraz zwiększały interakcje opiekunów z innymi ludźmi dzięki wspólnym spacerom. Jak zauważyli naukowcy, „psy mogą działać jako katalizatory interakcji społecznych”.
Nawet gdy sprawy nie układają się po naszej myśli, psy pomagają nam poczuć się lepiej po prostu dlatego, że są w pobliżu. Badania przeprowadzone przez dr Ilonę Papousek i jej zespół wykazały, że po wykluczeniu społecznym ludziom w obecności nieznanego psa w pokoju poprawiał się nastrój.
Wpływ psów na emocje jest tak silny, że nawet myślenie o nich może sprawić, że poczujemy się lepiej. Dr Christina M. Brown i jej współpracownicy poprosili uczestników eksperymentu, by zastanowili się nad sytuacją, w której zostali społecznie odrzuceni. Następnie ci, którzy wzięli udział w badaniu, wierząc, że psy mają emocje i cechy podobne do ludzkich (przykłady antropomorfizmu), stwierdzili, że samo oglądanie zdjęć psów lub myślenie o nich skutkowało poprawą samopoczucia.
Dwudziestokilkuletnia singielka Maggie w pełni to rozumie. Chociaż ogólnie czuła się dobrze sama, z dala od rodziny, kilka lat temu zdała sobie sprawę, że osiągnęła limit spędzania czasu w pojedynkę bez poczucia samotności i nudy. Na ratunek przyszła jej Maya, mieszaniec chihuahua, chow chow i meksykańskiego kundla, którą adoptowała w styczniu 2021 r. „Od tego czasu czuję się o wiele mniej samotna. Miło jest mieć kogoś, z kim można porozmawiać, nawet jeśli ten ktoś nie rozumie lub nie potrafi odpowiedzieć, mówi Maggie, która pracuje w branży cyberbezpieczeństwa na Florydzie. – Pomogła mi wydostać się z emocjonalnej rutyny”.
Posiadanie ukochanego psa jako partnera emocjonalnego nie jest zjawiskiem jednokierunkowym, w którym tylko ludzie czerpią korzyści. Mamy tu pętlę pozytywnego sprzężenia zwrotnego, która pozwala nam czuć jeszcze silniejszą więź z psami. (…) Istnieje również neurologiczny składnik pogłębiania tej więzi. Johannes Odendaal i Roy Meintjes zbadali fizjologiczne skutki pozytywnych psio-ludzkich interakcji i wykazali obustronny przepływ korzyści. Naukowcy zaobserwowali, że po sesji zabawy z psem nastąpiło obniżenie ciśnienia krwi i u ludzi, i u psów. Odnotowano również wzrost stężenia różnych substancji chemicznych w mózgu, w tym beta-endorfiny (która jest powiązana ze stanami euforii i obniżonym stresem), oksytocyny i prolaktyny (z których oba ugruntowują tworzenie więzi) oraz beta-fenyloetyloaminy i dopaminy (które są związane z przyjemnymi
Fragmenty książki Jen Golbeck i Stacey Colino, Najczystsza więź, przeł. Adam Pluszka, Marginesy, Warszawa 2025
Prezenty ślubne owadów
Najczęściej są to inne drobne owady: mszyce, jętki czy ochotki, owinięte w wydzielinę specjalnych gruczołów
Z ok. 3 mln gatunków zwierząt na Ziemi 2 mln stanowią owady. To bardzo szacunkowe dane, ponieważ cały czas opisywane są nowe gatunki owadów, a także innych zwierząt, i najpewniej liczba nieopisanych, a więc w tym sensie nieznanych gatunków (w dużym stopniu owadów) może być jeszcze większa niż liczba gatunków znanych. Zmienia się też taksonomia owadów: to, co było gatunkiem, okazuje się często synonimem lub podgatunkiem, odmianą, nad czym również ustawicznie dyskutują i spierają się specjaliści. To powoduje, że ustalenie liczby gatunków na Ziemi jest praktycznie niemożliwe.
Biologia larw i poczwarek gatunków, nawet stosunkowo dużych i łatwych do identyfikacji muchówek, których stadia imaginalne, czyli postacie uskrzydlone, są całkiem dobrze poznane i opisane, jest znana bardzo słabo lub wcale. A to dlatego, że bardzo trudno do nich dotrzeć, odszukać je i połączyć ze stadiami uskrzydlonymi. Wymaga to dużego wysiłku, a niemodne są dziś badania nad biologią i systematyką owadów, co z kolei powoduje ograniczenia funduszy.
Niezwykle skomplikowane i pod pewnymi względami zaskakujące są zachowania muchówek (Diptera) z rodziny wujkowatych (Empididae) należących do rodzajów Empis, Rhamphomyia i Hilara. Ponieważ nie mają one polskich nazw, używam powszechnie funkcjonujących nazw łacińskich, stosowanych jeszcze przez wielkiego przyrodnika i twórcę nowoczesnej systematyki, szwedzkiego badacza Karola Linneusza. Postacie uskrzydlone muchówek z wyżej wymienionych rodzajów, przede wszystkim Hilara, tworzą roje o różnej liczebności. Te czasami są olbrzymie i mogą obejmować setki tysięcy owadów – z reguły jednak znacznie mniej – unoszących się nad jeziorami, rzekami, stawami, a nawet drobnymi śródleśnymi kałużami. Czasami zmylone odbitym światłem latają nad wilgotną powierzchnią asfaltowych dróg.
Nad wodami lata bardzo wiele owadów z bardzo różnych rzędów – w bardzo różnych celach: polują, składają jaja, odbywają loty godowe i łączą się w pary. Gatunki z rodzajów Empis, Rhamphomyia i Hilara odbywają nad wodami skomplikowane loty godowe, poprzedzające kopulację. Samce krążą wokół samic zgrupowanych w centralnej części roju, a często tuż przed kopulacją przekazują im tzw. prezent ślubny, wedding present, nazywany też w literaturze fachowej nuptial gift. Najczęściej są to owinięte w wydzielinę specjalnych gruczołów znajdujących się w pierwszych członach stóp samców drobne owady, m.in. mszyce, jętki, bezskrzydłe, ochotki, kuczmany, będące uzupełnieniem diety samic w wysokokaloryczne białko, potrzebne do wytworzenia jaj. Nieraz także szczątki roślin i ziarnka pyłku, a jak wykazały ostatnie badania, również unoszone z powierzchni wody i formowane w owinięte wydzieliną „pakiety” okrzemki, czyli żyjące w wodzie glony. Dotyczy to zwłaszcza tych gatunków wyżej wymienionych muchówek, których samice odżywiają się nektarem kwiatowym. Dlatego pierwsze człony nóg u wielu samców są grube, czasami mocno owłosione – porośnięte gęstymi szczecinami; przypominają nogi pszczół przystosowane do zbierania i przenoszenia pyłku kwiatowego.
Nie istnieją żadne związki filogenetyczne wujkowatych (Diptera) i pszczół (Hymenoptera), natomiast istnieje duże podobieństwo w budowie i owłosieniu kończyn. Takie zjawisko nazywane jest w biologii konwergencją, czyli upodobnieniem się niespokrewnionych gatunków pod wpływem takich samych warunków życia, np. podobieństwo fok, ryb i delfinów lub leniwców i małp.
Czasami samce próbują „oszukać” samice i wręczają „prezenty” bezwartościowe z punktu widzenia pokarmowego. Prawdopodobnie chodzi o efekt powiększenia rozmiaru samca, co stanowi czynnik stymulujący samicę i pozwala zwyciężyć w rywalizacji z innymi samcami tego samego gatunku. Zachowania godowe, a także rodzaj prezentu ślubnego, sposób jego przekazywania, miejsce i czas trwania lotu godowego, różnią się u poszczególnych gatunków i są poznane w niewielkim stopniu. U niektórych gatunków prezent ślubny nie stanowi w ogóle uzupełnienia diety samic, gdyż zawiera wyłącznie wydzielinę specjalnych gruczołów przędnych samców i tym samym nie odgrywa roli jako źródło pokarmu, ale jego wytwarzanie
Wybierała się za morze
Sójki zbierają się w niewielkie stadka i przelatują z lasu do lasu
Za wschodnią ścianą naszej chaty wyrosła grupa kilkunastu sosen. Na jednej z nich sójka uwiła gniazdo. Znajdowało się ono zbyt wysoko, aby można było do niego od czasu do czasu zajrzeć. Nie wytrzymałem jednak, gdy zobaczyłem, że sójka, a właściwie dwie sójki przylatują z owadami w dziobach co kilka minut do gniazda, aby karmić wyklute już pisklęta. Odczekałem kilka dni od początku karmienia i przystawiłem drabinę do odległej o jakieś 20 m sosny. Gdy odleciała któraś z przynoszących pokarm sójek, wspiąłem się szybko na wysokość przewyższającą położenie gniazda i zobaczyłem w nim sześć czy siedem podrośniętych już piskląt. (…)
Wybierać się jak sójka za morze, to znaczy przygotowywać się bardzo długo do podróży, a w rezultacie nigdzie nie wyjechać. Tak bowiem czynią sójki, które jesienią zbierają się w niewielkie stadka i przelatują z lasu do lasu, jakby szykowały się do odlotu do jakiegoś zamorskiego, ciepłego kraju. A tymczasem za żadne morze nie odlatują, najwyżej kilkaset kilometrów na południe lub zachód, gdy nastanie szczególnie mroźna zima.
Sójka zwyczajna (Garrulus glandarius) jest ptakiem dość dużym (o długości 32-35 cm, rozpiętości skrzydeł 52-58 cm i wadze 150-175 g), należącym do rodziny krukowatych. Spośród siedmiu gatunków tej rodziny gniazdujących w naszym kraju wyróżnia się najbarwniejszym upierzeniem. Grzbiet ma brązowoszary, spód brązowawy, rozjaśniony na szyi, kuper i dolne pokrywy ogona białe, czoło i ciemię czarno kreskowane na białym tle, od nasady czarnego lub stalowoszarego dzioba biegnie łukowato pod okiem szeroki wąs, skrzydła czarne z białymi lusterkami, pokrywy skrzydłowe jasnoniebieskie, czarno prążkowane, ogon czarny. Samiec i samica wyglądają identycznie. Łączą się w pary na całe życie.
Sójki zasiedlają tereny leśne, ale od początków XXI w. coraz częściej można je widzieć w miejskich parkach i na cmentarzach oraz tam, gdzie rosną w skupiskach wysokie drzewa. W ich koronach, w miejscu, gdzie od pnia odchodzi kilka gałęzi, samiec z samicą budują z drobnych gałązek i korzonków gniazdo i wyścielają je suchymi źdźbłami traw. (…)
Na przełomie kwietnia i maja
Fragment książki Jerzego Samusika Opowieści o ptakach z wiejskiego podwórka, Paśny Buriat, Suwałki 2025
Wydra prosi do tańca
Są zwinne, bystre i niezbyt lękliwe. Potrafią zaskoczyć
Po tafli zamarzniętego zalewiska, gdzieś między Wierciszewem a Wizną, posuwa się postać w białym kitlu. Lekarz? Lekarz. Z bliska byłoby widać, że nie jeden kitel ma na sobie, ale strój uszyty z kilku wysłużonych lekarskich fartuchów, zwieńczony kapturem. To chirurg, ortopeda traumatolog, mogący przyszyć człowiekowi utraconą rękę czy nogę, a tym bardziej zszyć ze sobą zgrabnie kilka wysłużonych szpitalnych przyodziewków. Teraz jednak nie ma w rękach ani igły, ani też lancetu czy innych budzących dreszcz narzędzi, ale czarny sprzęt fotograficzny, widoczny najlepiej ze wszystkiego, co ma przy sobie i na sobie. Bo cała ta biała maskarada po to, by nie być widocznym dla bystrych oczu mieszkańców tego, teraz prawie całkiem skutego lodem miejsca.
Lekarze są od dbania o cudze zdrowie, nie o swoje, które wielu z nich traktuje z zadziwiającą beztroską. (…) Wiem jednak na pewno, że wspomnienia naszego traumatologa bywają traumatyczne. Jak na przykład to:
Zimowa Narew i przysypane śniegiem starorzecza z lotu ptaka. Wydry jednak oglądają nadrzeczny pejzaż, wychylając się z przerębli. Ulubione ścieżki wydr biegną wzdłuż granicy lodu z niezamarzniętym nurtem rzeki. Za nimi podąża dr Paweł Świątkiewicz w nadziei na sugestywne fotograficzne portrety.
– Zobaczyłem w pasie niezamarzniętej, płynącej wody dwie ciemne plamy. Jeszcze nie miałem pewności, czy to one, bo było za daleko, by je rozpoznać, a zwłaszcza utrwalić na zdjęciach.
Co więc zrobił? Dla lekarza nic nie jest przecież tak ważne jak rozpoznanie – w medycynie choroby, a tu, na łowach z aparatem, gatunku zwierzęcia. Nie miał tak naprawdę wątpliwości, że to muszą być jego upragnione wydry, chciał jednak mieć pewność.
– Ruszyłem po lodzie, ale był zbyt kruchy, więc padłem na zaśnieżoną taflę, by dalej się czołgać w stronę obiecującej zdobyczy. Podpełzłem blisko, już mogłem robić zwierzakom zdjęcia, gdy nagle lód zaczął się uginać pode mną jak guma, na powierzchnię wypłynęła fala i zaczęła mnie ogarniać. Aż nagle nurt porwał mnie i uniósł jak pustą butelkę. Dobrze, że w stronę krzaka łozy, którego gałęzi się uchwyciłem i jakoś wydostałem z matni. (…)
Na szczęście po tej przygodzie nie dostał zapalenia płuc. A dla podjęcia ryzykownej akcji miał, jak sądził, nader ważny dla tropiciela dzikich zwierząt powód:
– Koniec zimy to przecież czas godowy wydr. Z natury są samotnikami, więc jak się widzi dwie obok siebie, a jedna trzyma w pysku rybę, to ani chybi mamy przed sobą tokującą parę – dowodzi z zapałem nasz tropiciel.
Przeczucie podbudowane doświadczeniem go nie zawiodło i zarejestrował unikatową scenę aktu miłosnego wydr, dla których lodowata woda to najlepsze miłosne łoże. Kontakt z tymi wyjątkowymi ssakami nie zapędził ryzykanta do łóżka z gorączką – najwyraźniej od środka ogrzewał go fotograficzny zapał. Wydry jakby były dlań stworzone. Są zwinne, bystre, niezbyt lękliwe. Potrafią zaskoczyć. Oto nagle z przerębla wyłania się głowa tego wodnego drapieżcy z rybą w pysku. Zaczyna zajadać zdobycz, niezbyt się przejmując obecnością widza, o ile ten nie zachowuje się zbyt natarczywie i nie podchodzi blisko. Zimą, gdy trwają gody tych ssaków, niespodziewanie można ujrzeć po trzy, cztery sztuki uganiające się po lodzie.
Narew, jako niezbyt szeroka rzeka, jest znakomitym polem do takich obserwacji i łowiskiem dla fotografa z teleobiektywem. Gonitwy i pląsy to zwykle przejaw uwodzenia upatrzonej samicy przez kilku samców i ich rywalizacji o jej względy. Wydra na ogół zajmuje sobie jakieś 2 km biegu rzeki i z tego terytorium przegania sąsiadów. Ale w okresie godów pękają wszelkie granice i zaczyna się wśród samców walka o partnerki, często brutalna i krwawa.
Samiec przebywający pojedynczo przy samicy raczej popisuje się zdobyczą i różnymi wygibasami. Baraszkowanie rozochoconych wydr to znakomity temat dla zapaleńców fotografii, takich jak nasz lekarz.
Okazuje się, że Paweł śledzi te zwierzęta od lat. Twierdzi, że niektóre nie tylko przed nim nie uciekają, ale wręcz na jego widok zaczynają coś w rodzaju popisów. Jakby go zapraszały do tańca. Zachowują się tak zwłaszcza w porze godów, kiedy potrzeba zwrócenia na siebie uwagi bywa ważniejsza od strachu i głodu – bo zwierzęta muszą za wszelką cenę udowodnić swoją wartość.
Paweł spędza w terenie każdą wolną chwilę, a że pracuje w Białymstoku, nad Narew ma blisko. Zdejmuje fartuch lekarski, zakłada ten uszyty z kilku starych albo jakiś inny terenowy ubiór – i rusza na znane sobie szlaki. Mówi, że to dla niego ucieczka od męczącej codzienności przychodni i szpitala. Ale nawet tu, nad rzeką, nie przestaje być lekarzem. Człowiek, który przyszywa innym kończyny, musi znać meandry ścięgien, nerwów i naczyń krwionośnych
Fragmenty książki Tomasza Kłosowskiego Narew. Opowieści o niepokornej rzece, Paśny Buriat, Suwałki 2025
Nie tylko komary
Meszki są najaktywniejsze wieczorem, najchętniej atakują w miejscach słabo nasłonecznionych
W wielu rejonach, zwłaszcza nad wodami, na łąkach, w zacienionych, wilgotnych lasach, a czasami na podmiejskich działkach lub w centrach miast, atakują nas drobne owady, prawie zawsze uważane za komary. Bardzo często jednak chodzi o owady zupełnie inne, także należące, jak komary, do rzędu muchówek (Diptera), nieraz kuczmany (Heleidae), bardzo drobne – to te przypadki, gdy coś nas pogryzło, a nic nie widzieliśmy – i przede wszystkim nieco większe meszki (Simuliidae). Samice meszek odżywiają się krwią ptaków i ssaków (również ludzi). Mogą przenosić wiele chorób i pasożytów, a ich ślina bywa toksyczna, co przy masowym ataku może doprowadzić do śmierci ofiar.
Meszki to nieduże (2-5 mm), na ogół gęsto owłosione, ciemne owady występujące we wszystkich prawie regionach kuli ziemskiej. Mimo stosunkowo dużej liczby gatunków prezentują jednolity typ budowy. W Polsce żyje ok. 50 gatunków meszek, na świecie ok. 1 tys. i ciągle opisywane są nowe. Ich stadia przedimaginalne, czyli larwy i poczwarki, żyją tylko w wodach bieżących, zarówno w wolno płynących wielkich rzekach, jak i na odcinkach źródłowych potoków, w małych strumieniach i wodospadach. Unikają wód zanieczyszczonych i dlatego są organizmami wskaźnikowymi czystości wód bieżących.
W ostatnim czasie w związku z poprawą czystości wielu rzek w Polsce meszki pojawiają się coraz częściej, nieraz masowo, w miastach leżących nad rzekami. W miesiącach wiosennych np. sygnalizuje się masowe występowanie meszek w Warszawie. W przeciwieństwie do meszek larwy i poczwarki komarów żyją wyłącznie w wodach stojących lub bardzo wolno płynących, najczęściej w małych zbiornikach, nawet w naczyniach na deszczówkę, wysychających kałużach, stawach, kanałach i na terenach bagiennych.
Larwy meszek są beznogie, a pod względem ubarwienia przypominają podłoże. Za pomocą specjalnej przyssawki na końcu ciała, złożonej z wieńca haczyków, przyczepiają się najczęściej do wodnych roślin, kamieni i różnego rodzaju przedmiotów pod wodą. Larwa przytwierdza się do podłoża za pomocą wydzieliny gruczołów przędnych. Gruczoły te produkują też długą nić, dzięki której larwa penetruje teren, nie odrywając się od podłoża. Niektóre gatunki meszek w Afryce przyczepiają się do krabów i krewetek. Znany jest także przypadek żyjących w Tadżykistanie larw meszki Simulium ephemerophilum przyczepiających się do larw jętek z rodzaju Baetis.
Za pomocą specjalnego aparatu filtracyjnego złożonego z kilku rzędów różnej wielkości szczecin przypominających wachlarz larwy filtrują wodę i wychwytują zawiesinę organiczną złożoną z detrytusu (martwa materia organiczna), bakterii, glonów (głównie okrzemek), tzw. seston. Mogą one także zeskrobywać pokarm, głównie glony, z podłoża. Robią to zarówno larwy mające aparat filtracyjny, jak i pozbawione go z rodzajów Twinnia czy Gymnopais. Larwy meszek pożerają również drobne larwy owadów wodnych, przede wszystkim z rodziny Chironomidae, choć są to przypadki dość rzadkie. Generalnie odfiltrowują one wodę, przyczyniając się do jej oczyszczania.
Larwy mają jednak zdolność przemieszczania się, np. gdy podłoże, do którego są przyczepione, wynurza się z wody w warunkach suszy. Do przemieszczania się w środowisku służy nieparzysty wyrostek w części tułowiowej, tzw. noga, lecz ich zdolności migracyjne są ograniczone. Charakterystyczne dla nich jest tworzenie olbrzymich skupisk, zwłaszcza na podwodnych roślinach w nurcie wody. Czasami na 1 cm kw. powierzchni liścia znajduje się ponad 200 larw
Stefan Niesiołowski jest entomologiem, nauczycielem akademickim, profesorem nauk biologicznych
Sekretne życie krzaków
Czyli pokrzewka na Patelni
Nazwa „Patelnia” mogła się wziąć od zaokrąglonego kształtu placu przed stacją metra Centrum albo może od tego, że jego powierzchnia nagrzewa się jak cienkie aluminium. Choć może trudno to dostrzec w otaczającej ją brzydocie, Patelnia jest otoczona zielenią. Nie są to ogrody Semiramidy, raczej oaza na pustyni asfaltu. Kilka razy do roku przychodzę tu, żeby fotografować sekretne życie krzaków. Trudno jednak napawać się przyrodą w miejscu, w którym tak łatwo wdepnąć w ludzkie gówno.
To ciekawe ćwiczenie: obserwować mimo przetaczającego się tłumu, mimo hałasu, w atmosferze niesprzyjającej kontemplacji i niesprzyjającej w ogóle niczemu. A przecież w tych krzakach, pełnych szczurzych norek i tuneli, zawalonych niedopałkami, opakowaniami i innymi pospolitymi śmieciami, co roku w majowe noce śpiewa słowik szary. Lubię patrzeć, jak ludzie przystają, szeroko otwierają oczy ze zdumienia i rozglądają się z niedowierzaniem. (…) Głos słowika jest donośny, a tony dźwięczne, więc kiedy ruch uliczny rzednie, trele, gwizdy i kląskania z łatwością przebijają się przez miejski szum. Gdy śpiewa, słychać go kilkaset metrów dalej.
Patelnia zwróciła uwagę warszawskich ptasiarzy przeszło dekadę temu. Późną jesienią i zimą 2014 r. Adam Dmoch obserwował tu m.in. piegżę i cierniówkę, gatunki, których o tej porze roku już się w Polsce nie spotyka. Największą sensację wzbudziła wówczas jednak ciepłolubna jarzębatka, która wcześnie, bo już w sierpniu i wrześniu, migruje do wschodniej Afryki. Zjeżdżali się do niej obserwatorzy i fotografowie z całego kraju. Pierwszy raz widziałem ją przy słupie kilometrowym, który wskazuje nieubłaganie, że mamy z Warszawy tak samo daleko do Brukseli, jak blisko do Moskwy: 1122 km. W tych samych zaroślach wypatrzono wówczas słowika szarego, choć w grudniu można się go spodziewać raczej gdzieś na południe od jeziora Tanganika. Ptasiarze zaczęli więc baczniej przypatrywać się przemykającym w gęstwinie ptakom.
Okazało się, że jesień 2014 r. nie była jednorazowym incydentem – zimujące jarzębatki i słowiki przestały dziwić, wkrótce stały się czymś właściwie oczywistym. Ten trend nie miał jednak ogólnopolskiego charakteru – krzaki wokół Patelni to zimowiskowa eksklawa dla ciepłolubnych gatunków. Według jednej z hipotez ciepłe podmuchy z wywietrzników metra wydłużają sezon wegetacyjny okolicznych krzewów; tutejsze bezkręgowce także mogą być dłużej aktywne. Okazało się też, że ciekawe ptaki można tu zobaczyć przez cały rok.
Patelnia to niespodzianka. Najbardziej wytrwałym kronikarzem tych okolic jest warszawski fotograf przyrody Krzysztof Koper, który udokumentował tu niemal 70 gatunków. Do tej pory nikomu nie udało się przekonująco wytłumaczyć fenomenu tego miejsca. W kępach tamaryszków, rokitników, ogników, berberysów i kosówki, a także na okolicznych drzewach można się spodziewać niepojętego. W krzakach terkotał szuwarowy trzciniak, wyciągała się drobna czapla – bączek – na gałęziach przysiadł nocny, wrzosowiskowy lelek. Być może część z nich to ofiary kolizji z Pałacem, które próbują tu dojść do siebie. Zderzenia z najsłynniejszym warszawskim drapaczem chmur opisywane były już od połowy lat 50., od chwili, kiedy budynek na trwałe wpisał się w krajobraz miasta.
W drugiej połowie lat 90. Problem ten szczegółowo analizowali Łukasz Rejt i Michał Maniakowski. W ciągu blisko trzech lat badań zebrali
Fragment książki Stanisława Łubieńskiego Długie życie czarnego kota, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2025
Zwierzogród
Żadne zwierzę nie jest tubylcem w mieście, wszystkie gatunki to imigranci szukający szczęścia w nowym ekosystemie
Gorącego, pogodnego wieczoru w sierpniu 2020 r., kiedy zachodziło słońce, wyjeżdżałem rowerem z centrum Berlina, żeby popływać w Teufelssee – „jeziorze diabła” – w Grunewaldzie. Miło zażyć kąpieli w dzikim jeziorze w środku miasta, w otoczeniu drzew i sapiących dzików. Wówczas tego nie wiedziałem, ale jedna z loch, przezywana Elsą, tego samego dnia zdobyła międzynarodową sławę: w towarzystwie warchlaków ukradła kąpiącemu się jegomościowi torbę z laptopem i uciekła z nią. Zdjęcia nagiego pulchnego mężczyzny rozpaczliwie goniącego złodziejkę po plaży szybko stało się wiralem, podczas kiedy ja pływałem w ciemniejących wodach.
W ostatnich latach berlińskie dziki zajmowały duże części miasta, a wśród ludzi zachowywały się coraz odważniej. Stanowią część procesu niewiarygodnego przypływu zwierząt do miast, trwającego od kilku lat. Koale czują się w Brisbane jak u siebie, a żałobnice eukaliptusowe – gatunek zagrożony wyginięciem – rozgościły się w Perth. W tym samym czasie sokoły wędrowne zostały zurbanizowane, liczebność pszczół w miastach znacznie wzrosła, wilki zaczęły kręcić się po przedmieściach Europy Środkowej, a największe skupisko mulaków w Minnesocie zamieszkało w aglomeracji Twin Cities. Marmozety lwie przybywają do brazylijskich miast. Wydry, korzystające z czystszych wód oraz ponownej naturalizacji miejskich działów wodnych, na początku XXI w. były widziane w Singapurze, Chicago i w ponad 100 angielskich miastach i miasteczkach. Nawet lamparty plamiste – skryte i traktujące ludzi z ostrożnością – przeniknęły do Mumbaju i przemykają nocami po mieście, przeważnie niezauważone. Kojoty przejęły miejski styl życia, odkąd w latach 90. XX w. zaczęły eksplorować amerykańskie miasta. Obecnie bardzo licznie egzystują obok innych niedawnych migrantów do miasta, takich jak szopy pracze i skunksy. Stanowią forpocztę najeźdźczej armii dzikiej przyrody, która ze wszelkim prawdopodobieństwem wkrótce obejmie też wilki, pumy i niedźwiedzie.
Sokół wędrowny, przyglądający się miastu z punktu obserwacyjnego na wieżowcu, wcale nie dostrzega zagrożonego środowiska. Krajobraz widziany oczami tego ptaka przypomina urwiska i kaniony jego naturalnych terenów łowczych – ale jeszcze lepsze od prawdziwych, ponieważ dobrze zaopatrzone w zdobycz. Para sokołów wędrownych przeniosła się do Nowego Jorku w 1983 r. i po 40 latach miasto może się poszczycić największym zagęszczeniem osobników tego gatunku na świecie. W ostatnich latach ptaki te zamieszkały też w Kapsztadzie, Berlinie, Nowym Delhi, Londynie i dziesiątkach innych dużych miast.
Globalny boom na drapacze chmur, który miał miejsce na początku XXI w., był błogosławieństwem dla sokołów wędrownych, ponieważ wielokrotnie zwiększył liczbę urwisk. Wysokie budynki preferowane przez zglobalizowany kapitalizm są idealne do tego, by dać z nich nura. Osobniki w Nowym Jorku wykorzystują tunele aerodynamiczne między wieżowcami, aby zagnać stada gołębi w stronę morza, gdzie mogą je złapać. Tymczasem większa liczba gołębi w Nowym Delhi przyciągnęła pod koniec drugiej dekady XXI w. sokoły wędrowne, puchacze indyjskie, krogulce małe, pustułki i orły południowe, które chciały spróbować szczęścia w dużym mieście. Panowanie sokołów wędrownych zapewne jest dowodem na zdrowie miasta. Ten gatunek to szczytowy drapieżnik w łańcuchu pokarmowym, uzależniony od drobnoustrojów, owadów, małych ssaków i ptaków. Żyje wśród nas, dlatego że ośrodki miejskie są najbardziej bioróżnorodne w całej swojej historii.
Żadne zwierzę nie jest tubylcem w mieście. Wszystkie gatunki miejskie – tak jak my, sokoły wędrowne, a nawet szczury – są imigrantami szukającymi szczęścia w nowym ekosystemie. Dzikie zwierzęta, które uczą się, jak żyć w metropolii, przechodzą synurbizację. Sokół wędrowny jest symbolem tego procesu, ponieważ ponownie odkrywa obfity krajobraz w ludzkiej metropolii. Zurbanizowane zwierzęta muszą być elastyczne – czyli umieć dopasować swoje zachowania do oszałamiającego nowego środowiska oraz, co kluczowe, do bliskości ludzi. Szczury, karaluchy, gołębie i małpy robią to od tysięcy lat. Obecnie do tego grona dołącza nadzwyczajna gama zwierząt. Przechodzą one, podobnie jak ich poprzednicy, szybką adaptację.
Miasta przeżywają istotną zmianę, gdy adaptują się do wyjątkowej sytuacji klimatycznej i odpowiadają na naszą potrzebę obcowania z przyrodą. Dzięki temu stały się dobrymi środowiskami dla licznych gatunków, ponieważ można tu znaleźć coraz bardziej zarośnięte parki, coraz więcej koron drzew i coraz dziksze mokradła oraz rzeki. Sytuacja zmienia się też poza granicami metropolii.
Miejska ekspansja, intensyfikacja rolnictwa, deforestacja, fale upałów, susze i pożary zmuszają wiele gatunków do szukania schronienia w miastach i przystosowania się do nowego otoczenia. Co możemy zrobić, żeby centra stały się gościnne dla stworzeń uciekających przed zgubnymi skutkami naszych działań? Jaki los czeka te gatunki? Współistnienie zwierząt i ludzi nigdy nie było pozbawione trudności.
Wróćmy do Elsy i dzików w Berlinie. Dzikie zwierzęta – podobnie jak chciwa Elsa – szybko przestały być ciekawostką, a zaczęły przeszkadzać ludziom, dlatego że przewracają śmietniki i ryją w ogródkach, parkach i na cmentarzach. Miasto musi dokonywać odstrzału 2 tys. okazów rocznie.
Po tym, jak podczas lockdownu w 2020 r. wydry zrobiły nalot na staw w Singapurze i urządziły sobie ucztę z drogich ryb hodowlanych, odezwały się głosy nawołujące do trzebieży. Singapurczycy jednak zażarcie bronili zwierząt – premier opublikował tweet z poparciem dla wodnych futrzaków.
The Twin Cities, czyli obszar metropolitalny Saint Paul-Minneapolis, płaci eksterminatorom 250 dol. za zlikwidowanie jelenia i 700 dol. za wstrzyknięcie sarnie środków antykoncepcyjnych. Peryferia miasta są dobrym środowiskiem dla jeleni (i dzików), dlatego ich liczba gwałtownie rośnie, choć oznacza to sporo problemów, w tym boreliozę. Ogródki na tyłach podmiejskich domów stały się zapleczem terenów łowieckich, służą legalnej i wspieranej kontroli populacji. Coraz częściej słychać skargi na miejskie borsuki w Wielkiej Brytanii – coraz liczniejszą obecność nieuchwytnych gatunków zauważają także mieszkańcy miasta Sherlocka Holmesa.
Musiało minąć nieco ponad 100 lat, żebyśmy przestali patrzeć na miasto jak na miejsce jałowe i zdegradowane, a zaczęli skarżyć się na nadmierną obfitość dzikiej przyrody. Bez względu na to, czy zwierzęta kochamy, czy je nienawidzimy, czy się ich boimy, będziemy musieli przywyknąć do współżycia z rosnącymi populacjami dzikich gatunków. (…)
Osobniki tego gatunku robią niezłe widowisko, gdy lecą nad miastem w zbitych chmarach na tle zapadającego zmierzchu. Rudawka szarogłowa to australijski zwierz z rzędu nietoperzy. Ma skrzydła o rozpiętości ponad metr, pomarańczowy futrzany kołnierz i świdrujące, ciemne oczy osadzone w szarym pyszczku. Za dnia ten ogromny ssak śpi głową w dół, obejmując swoje ciało gigantycznymi skrzydłami. Nocą lata w poszukiwaniu nektaru z kwiatów eukaliptusa, owoców z lasu deszczowego i 100 gatunków rodzimych roślin. To najważniejszy lokalny gatunek, odgrywający zasadniczą rolę w ekosystemie południowo-wschodniej Australii. Kiedy szuka pożywienia
Fragmenty książki Bena Wilsona Miasto i dżungla. Jak natura wrosła w cywilizację, przeł. Monika Skowron, Znak Horyzont, Kraków 2025
Obcy są wśród nas
Inwazyjne gatunki obce zwierząt tak już mają, że często wyglądają uroczo. Przynajmniej na początku
Chociaż w przeciwieństwie do pewnego agenta sprzed kilku dekad wcale nie chcę w to uwierzyć, to inwazyjne gatunki obce przyczyniły się do wyeliminowania niezliczonych zagrożonych gatunków rodzimych. Przede wszystkim przez drapieżnictwo i roznoszenie pasożytów oraz patogenów niebezpiecznych chorób. Tylko my, ludzie, jako gatunek jesteśmy w tym bardziej skuteczni, ale u nas nie nazywa się tego inwazyjnością, tylko odkryciami geograficznymi, demokracją albo all inclusive. (…)
Inwazyjne gatunki obce tak już mają, że często wyglądają uroczo. Przynajmniej na początku, zanim dzieci podrosną, a rodzice uznają, że przecież żółwikowi będzie dobrze w osiedlowym stawie (jeżeli miał szczęście) albo w kanalizacji. (…)
Wśród inwazyjnych gatunków obcych zwierząt przodują te, które da się trzymać w akwarium. Z jakiegoś powodu ludzie uważają, że mały żółwik albo ślimaczek nie poczynią w środowisku naturalnym takich spustoszeń jak choćby tygrys albo hipopotam. No, może poza mieszkańcami Kolumbii, którym na pamiątkę po Escobarze zostały najbardziej zagubione hipopotamy świata. Szczerze mówiąc, ja bym już wolał tygrysa od żółwi. Przynajmniej w wiadomościach pokazywaliby coś mniej potwornego niż zwykle. Niestety, dużo bardziej prawdopodobne niż to, że wielki kot zje nam sąsiada, jest to, że rumiane żółwie przetrzebią lokalną populację traszki i zrobią nieuczciwą konkurencję naszemu błotniakowi. (…)
Nie wszystkie zasługi w roznoszeniu gatunków inwazyjnych możemy przypisać naszemu świadomemu działaniu. Część, i to prawdopodobnie większą, rozwlekliśmy niechcący. Jednym z głównych sposobów, w jaki gatunki inwazyjne zwiedzają świat, są wody balastowe statków oraz zewnętrzne części ich kadłubów. To w ten sposób z USA do Europy dotarły raki pręgowane. I to właśnie wielkie odkrycia geograficzne zapoczątkowały jedną z największych inwazji w dziejach świata. Przyczyniły się również do rozwleczenia obcych gatunków zwierząt i roślin.
Według niektórych szacunków szkody czynione przez gatunki inwazyjne są nawet większe niż te powodowane przez zanieczyszczenie środowiska. W sumie nic dziwnego – środowisko w końcu samo się nie zanieczyści. (…) Wiele z inwazyjnych zwierząt jest samodzielnych, szczególnie teraz, kiedy luty jest nowym marcem itd. – aż do czerwca, który w centrum miasta stanowi przedsionek piekła zamaskowany pod postacią połowy hektara taniego granitu z Azji.
W opozycji do gatunków obcych znajdują się gatunki autochtoniczne, czyli rodzime. Gatunki rodzime to nasi zwierzęcy ziomeczkowie, fauna z sąsiedztwa, krewni i znajomi królika. Nie oznacza to, oczywiście, że jeżeli nadarzy się okazja, to nie upitolą nas w końcówkę człowieka. Oznacza natomiast, że są u siebie – i trzeba to uszanować. No więc takimi gatunkami rodzimymi w Polsce są np. żubr, bóbr, łoś, lis, wilk, kuna, koń, wydra, ryjówka, zając i szakal złocisty. Obecność szakala w tej wyliczance jest całkowicie naturalna i wynika z tego, że gatunki, które sobie do nas same przykopytkowały, bo im się np. habitat rozciągnął z powodu gorąca, są traktowane jako rodzime. Podsumowując – jeżeli samo przylezie, to swojak, jeżeli przyniesiemy w kieszeni albo na podeszwie buta, to obcy.
Tłuszczur
piżmak/piżmoszczur
Piżmoszczur albo piżmak, jak kto woli, to taki podrabiany bóbr z Ameryki, który tak naprawdę jest w sumie chomikiem. Swoją nazwę zawdzięcza urodzie oraz temu, że samcowi podczas rui śmierdzi z bebecha. Piżmoszczura pokrywa tłuste, błyszczące futerko, które sterczy mu na wszystkie strony, jakby przed chwilą wyszedł z kąpieli. Prawdopodobnie tak właśnie było, bo drań uwielbia środowisko wodne. Gdyby to od niego zależało, całymi dniami siedziałby w wodzie albo obok niej i wcinał tatarak.
Dom piżmoszczura to szereg korytarzy z wejściem pod wodą, wydrążony nad brzegiem jakiegoś zbiornika. Tuż obok siebie podobnych tuneli może być kilka – i wtedy mamy do czynienia z kolonią oraz zamachem na polską architekturę wodną. Piżmoszczur być może wygląda jak chomik, który wpadł do słoja z melasą, ale wcale nie jest taki słodki. Przede wszystkim ze względu na zwyczaje mieszkaniowe. Gość lubi drążyć dziury w brzegach rzek, groblach i tamach. Nie przejmuje się zbytnio, że człowiek uregulował brzegi, a teraz on robi z nich ser szwajcarski. To, czy zawsze regulowaliśmy słusznie, to już jest inna sprawa i nie potrzebujemy żadnego importowanego niby-bobra, żeby nam błędy wytykał.
Zimą piżmoszczur obiera inną strategię budowlaną. W pocie piżmaka zbiera łodygi trzcin sitowia i inne wodne chabazie i buduje z nich chatkę, która wyglądem przypomina brzydki brązowo-zielony kopiec, ale i tak jest lepsza niż to, co ludzie
Fragmenty książki Marka Maruszczaka Głupie zwierzęta Polski i jak je znaleźć, Znak Koncept, Kraków 2025
Empatia słoni
Słonie pomagają sobie wzajemnie. Co jeszcze bardziej tajemnicze, czasem pomagają ludziom
Słonie rozumieją pojęcie współpracy. Współpracują ze sobą wzajemnie, pomagając osobnikom uwięzionym na błotnistych brzegach rzek, wspierając się przy opiece nad dziećmi czy podnosząc pobratymców, którzy doznali zranienia lub upadli. Potrafią stać u boku osobnika, któremu podano środki uspokajające, i go podtrzymywać. Pewnego razu badaczka Cynthia Moss widziała, jak mały słoń wpadł do niewielkiego zbiornika wodnego o stromych brzegach. Matka i ciotka nie dawały rady wyciągnąć młodego, więc inne słonie zaczęły rozkopywać jedną stronę zbiornika, by utworzyć rampę. Odrobina praktycznego podejścia pozwoliła uratować dziecko.
Innym razem młoda matka o imieniu Cherie, która chciała dołączyć do reszty rodziny, kilkukrotnie próbowała przekroczyć wartką i niebezpieczną rzekę w kenijskim rezerwacie Samburu. Podczas jednego z podejść woda zabrała jej trzymiesięczne dziecko. Cherie ruszyła w pościg bystrą rzeką, dogoniła młode i zaprowadziła w spokojne, odległe miejsce. Dziecko musiało opić się wody i wychłodzić, wyglądało bardzo kiepsko, a wkrótce po wyjściu na brzeg umarło. W Birmie J.H. Williams widział, jak słonica została porwana wraz z dzieckiem przez spiętrzoną rzekę: „Przyszpiliła cielę przy pomocy trąby do kamienistego brzegu. Potem z ogromnym wysiłkiem podniosła je samą trąbą, cofnęła się tak, że mogła stanąć na tylnych nogach, i ułożyła je na wąskiej skalnej półce półtora metra nad poziomem wody. Po wykonaniu tego zadania wpadła z powrotem w wartki nurt, który porwał ją, jakby była zrobiona z korka”. Jednak pół godziny później, gdy przerażone dziecko wciąż drżało pozostawione na skałach, Williams usłyszał potężne trąbienie, „najwspanialszy odgłos matczynej miłości”. Samica podążała wzdłuż brzegu, by odzyskać dziecko.
Słoniątkom zwykle nie pozwala się zgubić. Matki trzymają je w zasięgu wzroku. Dzieciom nie pozwala się zostawać z tyłu. Matrona tak dopasowuje tempo marszu stada, by mieć pewność, że młode mają czas na odpoczynek.
W 1990 r. w Amboseli słonica Echo urodziła dziecko, które nie mogło wyprostować przednich nóg, ledwo dawało radę pić mleko. Słonik z bólem czołgał się na nadgarstkach, upadając raz po raz. Badacze byli przekonani, że zedrze sobie skórę i złapie infekcję, że nie przetrwa. Zastanawiali się, czy ukrócenie cierpienia nie byłoby słuszne. Zgodnie ze swoją naturą Echo i jej rodzina nie traciły wytrwałości, podnosząc go za każdym razem, gdy upadał. Ośmioletnia córka Echo, Enid, również czasami szturchała młode, by pomóc mu wstać, ale Echo powoli i delikatnie ją odpychała. Stojąc nad dzieckiem, Enid często wtykała trąbę do pyska matki, wyraźnie szukając otuchy. Przez trzy dni udręczone młode czołgało się, a Echo i Enid zwalniały tempo, odwracając się ciągle, by je obserwować, i czekając, aż je dogoni. Trzeciego dnia słonik przysiadł i położył przednie nogi na ziemi, a potem „ostrożnie i bardzo wolno przeniósł na nie ciężar i wyprostował wszystkie kończyny jednocześnie”. I chociaż upadł jeszcze kilka razy, czwartego dnia chodził normalnie i nie oglądał się za siebie. Wytrwałość jego rodziny – którą, gdyby wystąpiła u ludzi, nazwalibyśmy wiarą – uratowała go.
„Parę dni temu – mówi badaczka Vicki Fishlock – Eclipse zaczęła biegać w kółko, trąbić, wpadła w szał”. Jej rodzina znajdowała się wówczas w odległości jakichś 230 m, dzieci były bezpieczne u boku samic. „Myślę, że jej syn przebywał wtedy z innymi słonicami i nie odpowiedział na jej wołanie – spekuluje Vicki. – Była taka zdenerwowana”. Potem odnalazła młode i spokój powrócił. Cynthia Moss opowiadała o rocznym samcu, którego tak pochłonęła zabawa z kolegami z innej rodziny, że nie zauważył, jak jego rodzina się oddaliła. Krewni również nie spostrzegli braku młodego. Nagle spanikował i zawołał głosem „zagubionego dziecka”. Kilka samic z jego rodziny natychmiast wróciło po niego, a on pobiegł ku nim tak szybko, jak mógł.
Podczas gdy małe dzieci stosunkowo szybko się znajdują, nastoletnie słonie potrafią tak zająć się kontaktami towarzyskimi, że naprawdę gubią rodziny. „Takie sytuacje są dla nich naprawdę bardzo stresujące”, opowiada Vicki. W wietrzne wieczory, gdy słonie gorzej słyszą, potrafią biegać w tę i z powrotem, nawołując i nasłuchując odpowiedzi. „Czasami chciałoby się powiedzieć: «Idź dalej w tamtą stronę»”. Nawet starszym słoniom
Fragmenty książki Carla Safiny Co myślą i czują zwierzęta, przeł. Dominika Dymińska, Filia, Poznań 2025
Jak salamandra z podkowcem
Polskie góry to nie tylko Zakopane, no i niestety Zakopane to nie tylko góry. Jeżeli jednak macie zdrowe kolana i zdecydowanie za dużo czasu, to w górach znajdziecie zwierzęta, o które trudno w innych częściach kraju. Na przykład niedźwiedzie, świstaki, a nawet salamandry plamiste. Z drugiej strony można tam też spotkać górali – sam nie wiem, co gorsze. Od wszystkich stworzeń, również górskich, powinniśmy podczas obserwacji zachować odległość przynajmniej 100 m. Wiadomo, od niedźwiedzi nawet więcej, a od salamandry jednak mniej, bo nic człowiek nie zobaczy. (…)
Jeżeli w górach – czy gdziekolwiek indziej – spotkamy zwierzaka, np. jelenia, a nawet niedźwiedzia, to oczywiście nie wolno do niego podchodzić. Jeżeli zwierzak podejdzie do nas, trzeba powoli się wycofać. Nie powinniśmy krzyczeć, ale można zacząć mówić spokojnie, żeby stwór zakumał, z kim ma do czynienia. Jeżeli do nas podszedł, to zrobił to z jednego z dwóch powodów. Albo nie wie, że jesteśmy ludźmi, i trzeba mu to uświadomić, albo wie – i to jest ta gorsza ewentualność. W takim wypadku ktoś wcześniej musiał go przyzwyczaić do ludzkiej obecności. (…)
Kozica Bachleda-Curuś
kozica tatrzańska
Kozica to najbardziej znany symbol Tatr, zaraz po korkach na Zakopiance, kiblach po 10 zł i pobudkach na kacu w schronisku pośrodku niczego. To żywa legenda i niewyczerpane źródło inspiracji dla pokoleń tamtejszych geografów. Kozi Wierch, Kozia Dolina, Kozi Grzbiet. Może gdybyście nie mieszkali w koziej dupie, to mielibyście trochę więcej wyobraźni. (…)
Kozice mimo niesprzyjających wzorców środowiskowych (to znowu o was, górale) są całkiem towarzyskie. Żyją w grupach rodzinnych po 5-15 osobników. Ktoś uznał, że dobrą nazwą dla tych kozich spędów będzie słowo „kierdele”. (…) Kozice mają rogi. I to wszystkie – zarówno żeńskie, jak i męskie. Rogi kozicy nazywa się hakami, bo są hakowato odgięte do tyłu. Ten odświeżający powiew rozsądku etymologicznego od razu sprawia, że człowiek staje się podejrzliwy. Na szczęście i górale, i kozice to solidne firmy i zawsze możemy liczyć na jakąś krzywą akcję w ich wykonaniu. Na przykład na to, że te rogate zarazy prawie zostały wytępione, bo góralskim myśliwym, czyli polowacom (serio?), bardzo przypadł do gustu zlepek niestrawionego jedzenia, wylizanych włosów i czystego zła, który powstaje w żołądku kozicy. Mowa o bezoarze, rzekomym kamieniu jelitowym, który mieszkańcy gór w swojej mądrości uznali za lek na całe zło. (…)
Owca z Erasmusa
muflon śródziemnomorski
Muflon to taka dzika owca z Korsyki. To znaczy – technicznie rzecz biorąc – jest odmianą owcy domowej, którą wcześniej ściągnięto na tę wyspę z Azji (istnieje również teoria, że muflon jest reliktem dawnego większego obszaru występowania dzikiej owcy w Europie). U nas w każdym razie hasa sobie na wolności. Skoro sobie hasa, to zgadnijcie, kto się nim interesuje? Tak jest, myśliwi, którzy od października do lutego walą do muflonów jak do kaczek. Z jednej strony muflony, sprowadzone do Polski, niszczą runo leśne i mogą naruszać rumowiska skalne, co z kolei szkodzi różnym górskim chabaziom. Z drugiej można było o tym pomyśleć, zanim ściągnęliśmy je sobie na habitat, i to w celach łowieckich.
Poza Polską różne muflony żyją np. na Hawajach i Wyspach Kanaryjskich. (…) Muflony najchętniej siedzą na niskich terenach górskich, takich do 2000 m nad poziomem morza, i żrą tam rośliny zielone, owoce, żołędzie i bukiew. Typowa dieta góralska, zanim wynaleziono płatne parkingi w Zakopanem. Zwykle muflony trzymają się w grupach zwanych kierdelami. Wyjątkiem są stare tryki, które często żyją samotnie oraz w milczeniu. Nie dotyczy to owiec, które beczą, a najstarsza z nich przewodzi stadu.
Statystyczny muflon osiąga ok. 90 cm długości i waży do 40 kg. Ma też fikuśnie pozawijane rogi. Gdyby je rozprostować, to dostalibyśmy nawet 80 cm rogu i bardzo wkurzonego muflona. (…)
Niedźwiedź brutalny
niedźwiedź brunatny
Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci, ale do zwyczajów żywieniowych niedźwiedzi brunatnych wrócimy za chwilę. Jeżeli chodzi o misiowe potomstwo, to występuje ono najczęściej w liczbie sztuk dwie. Zanim jednak dojdzie do porodu, który najczęściej ma miejsce w lutym, niedźwiedzica przez ok. 6-9 miesięcy nosi maluchy pod sercem, tuż obok na wpół przetrawionego turysty. Jeżeli cofniemy się jeszcze odrobinę, to popełnimy grube faux pas, bo władujemy się misiom w środek okresu godowego, który trwa od 10 do 30 dni i obejmuje niedźwiedzenie się z tak dużą liczbą partnerów, jak to tylko możliwe. I tak to właśnie jest w tym Ciechocinku.
Maluchy po urodzeniu ważą jedynie pół kilo, czyli tyle, ile przeciętny kebab na cienkim, i mniej więcej tak samo trzymają temperaturę, więc mama musi je przez jakiś czas ogrzewać całą wielką niedźwiedzicą. Po sześciu miesiącach nie taki mały miś waży już nawet 30 kg, ale nie myśli o odejściu od maminej piersi. Będzie ją eksploatował jeszcze przez kolejne dwa lata, zanim przerzuci się na jagódki oraz turystów. No dobrze, niedźwiedzie brunatne tak naprawdę rzadko jedzą turystów, i całe szczęście, bo antybiotyki i inne kancerogeny w naszych organizmach ubranych w trekkingowe ciuchy mogłyby im poważnie zaszkodzić. Misie w Polsce jedzą przede wszystkim korzonki, jagody i mięso
Fragmenty książki Marka Maruszczaka Głupie zwierzęta Polski i jak je znaleźć, Znak Koncept, Kraków 2025