Wpisy od Beata Dżon-Ozimek

Powrót na stronę główną
Kraj

Popowodziowe powroty do życia

Głuchołazy to od ubiegłorocznej powodzi chyba najbardziej znane polskie miasteczko. Miesiąc po miesiącu odżywają

Dawny zdrój, gdzie z sukcesami leczono gruźlicę – Bad Ziegenhals, Kozia Szyja, Capri Collum. Kozia głowa na długiej szyi, herb miasta, jest symbolem Głuchołazów, upamiętnionym też na sympatycznym muralu przy ryneczku.

Mija piąty miesiąc od powodzi. – Cieszymy się, że funkcjonują wszystkie szkoły, prowadzone zarówno przez gminę, jak i przez stowarzyszenia, np. ta w Jarnołtówku, gdzie była zalana kotłownia, piec był niesprawny, ale wszystko zostało załatwione. Przedszkola pracują. Żłobek niebawem przyjmie wszystkie dzieci – wylicza burmistrz Głuchołazów Paweł Szymkowicz.

Remontowane są dom dziennego pobytu przy całkowicie zalanej alei Jana Pawła II oraz znajdujący się po jej drugiej stronie żłobek. – Niezalane piętro w dwupoziomowym budynku po wykonaniu pewnych prac sanepid dopuścił do użytku dla pięćdziesięciorga dzieci. Ten obiekt w czerwcu oddaliśmy po gruntownym remoncie. Był najnowocześniejszy w powiecie, na 125 miejsc, całkowicie zaspokajał potrzeby maluchów z gminy, mógł przyjąć dziecko niemal z dnia na dzień. Niestety, ta sytuacja trwała tylko do połowy września, kiedy stało się to, co się stało. Remont za kwotę 1 mln zł sfinansuje Fundacja TVP – przy takiej pomocy to idzie bardzo szybko, prace trwają – mówi urzędnik.

Wielkim postępem jest udrożnienie długiej, pełnej domów i zakładów ulicy Andersa, biegnącej wzdłuż Białki (czyli Białej Głuchołaskiej) i łączącej część zdrojową z centrum. Ulica była kompletnie zniszczona powodzią tak jak domy, wille, działki do niej przylegające. Jest już w całości przejezdna.

Udało się zapewnić zaopatrzenie miasta w wodę, ukończono odbudowę kolektora ściekowego z Głuchołazów do Nysy, który był uszkodzony na odcinku kilometra. – Koszt ponad 6 mln zł pokryło państwo. Udało się też zrobić przerzut wody, taki docelowy, z basenów tzw. wody surowej do stacji uzdatniania wody, z prawego brzegu Białki na lewy. Nauczeni doświadczeniem z 15 września, kiedy zerwało most kratowy i podczepioną pod nim magistralę wodną, zrobiliśmy przewiert i w nim umieściliśmy rurociąg wody surowej do stacji uzdatniania. Nic już raczej nie powinno mu szkodzić – podkreśla Szymkowicz.

Mieszkania, mieszkania

W Głuchołazach jest 140 zalanych mieszkań komunalnych. Lokatorzy 100 zdecydowali się je remontować ze swoich środków, odszkodowań, a przede wszystkim z pieniędzy, które rząd przeznaczył na zasiłki (do 200 tys. i 100 tys. na pomieszczenia gospodarcze). – Pozostaje 40 mieszkań osób, które nie poradziłyby sobie z różnych powodów z takim zadaniem. Te będą remontowane na koszt gminy. Wtedy oczywiście ich lokatorom nie będzie przysługiwał zasiłek. Wciąż w hotelach i schronisku przebywa 27 osób, dwie rodziny i samotna pani w Pokrzywnej, reszta osób – w ośrodku Banderoza w Głuchołazach. Część rodzin mieszka u bliskich, znajomych. Będą przystępować do remontów mieszkań wiosną. Jako gmina dodatkowo przebudujemy i przystosujemy dotychczasowe pustostany i lokale niezamieszkane. W sumie jest ich 97 i docelowo, jako mieszkania komunalne, gminne, będzie można je dzierżawić. Niewykluczone, że część lokali wystawimy na sprzedaż – zapowiada burmistrz.

Krajobraz popowodziowy to wciąż dużo problemów pojedynczych ludzi. Na przykład małżeństwo mieszkające na parterze w jednym z budynków komunalnych przy zalanej w całości ulicy zostało poszkodowane po raz drugi, pierwszy raz w 1997 r. Byli przekonani, że mają bardzo dobre ubezpieczenie, a okazuje się, że nie obejmuje ono powodzi. – Oni już nie chcą tam mieszkać, chcą się przeprowadzić do mieszkania poza terenem zalewowym, mają niewystarczające, skromne oszczędności, a nie wiadomo co z odszkodowaniem. Ale jeśli chcą korzystać z zasiłku dla powodzian, muszą zostać w starym mieszkaniu. Takich spraw jest dużo – opowiada gospodarz miasta.

Piąty miesiąc po powodzi, a wciąż napływają wnioski o zasiłki, można je składać w przedłużonym terminie do 15 marca. Jest ich bardzo dużo. Składanie ich tak późno, jak praktyka pokazuje, to również efekt tego, że „sąsiad dostał, więc ja też muszę”. Procedury wymagają opracowania każdego wniosku, powołania komisji szacunkowej, która na miejscu oceni straty, sporządzi dokumentację, wyda decyzję. – Wydawanie tylu decyzji trwa, a faktycznie poszkodowani czekają. Na szczęście rząd w pewnym momencie wprowadził zaliczki do 50 tys. i ludzie mogli zacząć coś robić – zaznacza burmistrz.

Mieszkańcy gminy narzekają

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Aktorzy teatru Spławy

Co może robić teatr w zakładzie karnym? Grać! Aktorzy niewidomi i aktorzy osadzeni zagrali brawurowo „Wesele po krakowsku”

Na improwizowanej scenie – wydzielonej części sali zajęć dla osadzonych – piosenki, tańce, projekcje filmowe, małe układy choreograficzne: padnij-powstań czy imitacja gotowości do walki na pięści i taniec z miotłą babci klozetowej w łańcuchu papierów toaletowych. Obok krakowianki w koralach, serdakach i kwiecistych spódnicach, odświętni mężczyźni w kapeluszach. Na krześle podtańcowuje aktorka, w jednej z odsłon Małgorzatka z piosenki przestrogi, moralitetu z początków XX w. Potem kawaler porywa ją na ręce, by prawić o Polsce ze swoich tęsknot. Ludowość i polityka w poetyce Wyspiańskiego, cytaty poważne, głębokie i te przaśne z piosenek „faj duli, faj”. Miłość i polskość wieszczona i wietrzona na różne sposoby, z zaczepką „cóż tam, panie, w polityce”. Całość poprowadził z wyczuciem mistrz takich patchworkowych połączeń, aktor i reżyser Artur Dziurman. Czarny charakter ekranowy, charakterystyczny głos dubbingowy, tu – opiekun szczególnej trupy teatralnej.

Zakład karny, Oddział Zewnętrzny w Krakowie – Nowej Hucie, ul. Spławy 2. Projekt „Kultura mimo ciemności i ograniczeń”. Ma swoją historię, to już kolejna edycja w zakładzie karnym, powtórnie w Nowej Hucie, tym razem dzięki środkom unijnym z NextGenerationEU.

– Pierwszy raz realizowaliśmy projekt w roku 2018. Niewidomi aktorzy z teatru ITAN przygotowują spektakl z osadzonymi. Wspólnie pracują, próbują, uczą się siebie, wspierają i pomagają, mierzą ze stereotypami. Mamy kwestię ograniczenia fizycznego związanego z brakiem wzroku oraz ograniczenia wolności. Projekt trwa trzy dni, kończy się uroczystą premierą spektaklu – wyjaśnia dr Mateusz Wiśniewski ze Stowarzyszenia im. Richarda Straussa z Wrocławia, które jest pomysłodawcą przedsięwzięcia.

„Wesele” za murem

– Na kanwie naszego scenariusza „Wesela po krakowsku” musieliśmy stworzyć trochę inny rodzaj przedstawienia. Musiało być bardziej żywiołowe, a żywiołowość chciałem pokazać poprzez piosenki i ruch sceniczny. Nie możemy liczyć w ciągu dwóch dni na większe aktorstwo, to niemożliwe. Nawet z aktorami teatrów zawodowych trudno tak szybko zrobić fajne przedstawienie. Staraliśmy się nadać temu skondensowany, intensywny charakter – tłumaczy Artur Dziurman. Historyczne już, choć ledwie dwa razy prezentowane więzienne „Wesele po krakowsku” stworzył wspólnie z artystami jedynego w Polsce profesjonalnego Integracyjnego Teatru Aktorów Niewidomych ITAN. To jego 20-letnie artystyczne dziecko, które wywodzi się z krakowskiego Stowarzyszenia Scena Moliera. Ponad 100 niewidomych i niedowidzących artystów zagrało już w sześciu wielkich, multimedialnych produkcjach. Mają na koncie seriale telewizyjne, pełnometrażowy film „Marzenie”, spektakle przełamujące granice twórczości amatorskiej i możliwości osób niepełnosprawnych wzrokowo.

Dziurman jako reżyser nie odstąpił w więzieniu od jakości wypowiadanego słowa ani od zabawy akcentem, dziś tak powszechnie dowolnie traktowanym. Kto powiedział, że aktorzy okazjonalni mają być mniej staranni w języku niż ci zawodowi! I aktorzy teatru Spławy dostrzegali niuanse językowe, odniesienia i cytaty mimo krótkiego życia spektaklu. Polska, patriotyzm, miłość, tęsknoty były tematami rozmów także później.

Mieszana trupa aktorska zagrała brawurowo, mimo tremy, przy widowni pełnej osadzonych, wychowawców, strażników i gości m.in. z Uniwersytetu Jagiellońskiego, instytucji, organizacji pomocowych, oczywiście przy zachowaniu koniecznych środków bezpieczeństwa. Zagrała dwa razy, spektakl po spektaklu. „Aktorzy teatru Spławy” – to piękne, równościowe sformułowanie Artura Dziurmana. – Tutaj osadzeni są w roli aktorów na równi z nami, ich czasowy adres to Spławy 2. Oni bardzo dobrze się czują jedni z drugimi. Pięcioro naszych aktorów niewidomych i słabowidzących przyjechało praktycznie na pomoc, bo to też jest bardzo ważne, żeby była grupa, która ciągnie pozostałych. Nasi koledzy z tego zakładu bardzo szybko się asymilowali i integrowali z nimi. Genialnie w to weszli – cieszy się. – Śpiewająco, choreograficznie i aktorsko. Elżbieta Sielawa, doświadczona niedowidząca aktorka, nigdy nie bała się wejść „za bramę”, to jej trzeci udział w zajęciach w więzieniu. Inni także nie mieli obaw.

– W jakimś sensie jesteśmy tacy sami. My, niepełnosprawni wzrokowo, jesteśmy takimi osadzonymi jak ci, którzy tu się znajdują. Z tym że my ze względu na naszą niepełnosprawność jesteśmy w tym osadzeniu bez wyjścia. A ci ludzie mają jeszcze szansę po wyjściu się odbić – mówi Elżbieta Sielawa. Scena daje jej poczucie większej własnej wartości, chęć pokazania się. – No i fantastycznie jest widzieć reakcję publiczności w teatrze. (Stereotyp, by nie używać słowa widzieć przy niewidomych, został szybko obalony podczas wspólnej pracy z osadzonymi).

Kilka dni będziemy tym żyć

Czyste chodniki, skwery idealnie posprzątane, trwają różne zajęcia i prace, oddzielnie część męska i kobieca zakładu karnego. Można zapomnieć, że to więzienie. Osadzeni trafili tu z różnymi wyrokami. Każda historia jest odmienna, jedna świeża, inna sprzed lat. Z nadzieją na wyjście, z pracą nad przemianą. Ktoś ma potrzebę opowiedzieć o sobie, ale częściej – nie. Osadzeni, aktorzy teatru Spławy, byli punktualni i przygotowani, z pomysłami na swoje postacie, gotowi do współpracy. To dla nich nagroda, wyróżnienie. Dyrektor, ppłk Andrzej Starzak, zaufał żywiołowi aktorsko-muzycznemu pod wodzą Artura Dziurmana. Wychowawcy, strażnicy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Piłką nożną przeciw wojnom

Boiska Pokoju znajdują się m.in. w Indiach, Japonii, Australii czy Ugandzie. Teraz dołączą Katowice

– Nie wskazujemy lokalizacji, które włączają się w przekazywanie pamięci o flandryjskim Peace Field, boisku pokoju. Peace Pitch w Mesen przypomina historię rozejmu bożonarodzeniowego podczas I wojny światowej, z 1914 r. Niedawno minęło więc 110 lat, odkąd alianccy i niemieccy żołnierze spotkali się w Boże Narodzenie na ziemi niczyjej, by zagrać w piłkę nożną, obdarować się prezentami i uścisnąć sobie dłonie. Miejsce to stało się celem pielgrzymek zwykłych ludzi z całego świata, którzy chcą oddać hołd pokojowi – wyjaśnia Irlandczyk Ernie Brennan, emigrant wojenny.

Belgijskie Mesen utrzymuje się w dużej mierze dzięki turystyce związanej z rozejmem bożonarodzeniowym. Jednak w pobliżu znajduje się również Irlandzki Park Pokoju, upamiętniający zabitych, rannych i zaginionych w I wojnie żołnierzy zarówno irlandzkich, jak i ulsterskich. I właśnie Ernie Brennan, wcześniej człowiek mediów, powołał do życia projekt Peace Field. Jego organizacja charytatywna Children’s Football Alliance (CFA) zajmuje się edukacją pokojową poprzez zabawę.

Program umożliwia realizację projektów sportowych i zabawowych dla dzieci i dorosłych na całym świecie. Istnieją 74 boiska Peace Field Project na sześciu kontynentach. Niedawno wybrana została nowa lokalizacja – w Katowicach.

Takie inicjatywy jak Boisko Pokoju czy Football Makes History (piłka nożna pisze historię) przywracają piłce nożnej głębszy sens. Bo kiedy przywołamy postacie z historii futbolu np. na Śląsku, szybko sobie przypomnimy, za co kochano ten sport. Począwszy od getrów Gerarda Cieślika i butów pucowanych przez niego przed meczem, przez grę bez oszczędzania siebie, po pamięć o tym, że żyje się pośród tych ludzi, kibiców. Takiej historii porządnych ludzi, śląskich futbolistów, uczą się młodzi i opowiadają o tym na forum międzynarodowym. Wówczas chce się wierzyć, że piłka łączy.

Pokojowa edukacja

W ramach projektu Boisko Pokoju gra się m.in. w piłkę nożną, rugby, krykieta, siatkówkę oraz rozgrywa walki na ringu bokserskim. Przedstawiciele tych dyscyplin sami zwrócili się do Children’s Football Alliance, aby dołączyć do inicjatywy. – To, co wspólne, co łączy zwykłych ludzi, to znaczenie zabawy. Wszyscy są zgodni, że jest ona prawem dzieciństwa. Ludzie często wracają do tego czasu, by zapomnieć o zmartwieniach, przemocy, horrorze wojen i stresie. Można przypuszczać, że tak właśnie się stało w 1914 r., kiedy część

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Turysto, nie bój się!

Głuchołazy odbudowują się po powodzi. I zapraszają gości. Oferują trasy spacerowe, noclegi i most, jakiego nie ma w Polsce

– Nikt nie widzi złotych zboczy Gór Opawskich, Parku Zdrojowego w kolorach jesieni, Biskupiej Kopy (wchodzącej w skład Korony Gór Polskich), skąd rozciąga się widok na całe Jesioniki, a przy dobrej widoczności ponoć można dostrzec Sky Tower we Wrocławiu. Nikt nie widzi miasteczka, do którego jeszcze przed wojną zjeżdżały tłumy kuracjuszy pooddychać świeżym luftem, złapać moc promieni słonecznych i poprzechadzać się po łagodnych zboczach gór. To tu przyjeżdżali turyści z Austrii, z Czech i Ślązacy na wypoczynek i rehabilitację. Dlatego jeden z budynków pensjonatowych przy Górnym Stawie otrzymał po wojnie nazwę Górnik vel Wczasy Górnika. Niegdyś zwany Waldesruh, przyciągał turystów położeniem i zaciszem pobliskiego lasu na końcu Parku Zdrojowego powyżej Górnego Stawu. Stoi nadal i czeka na swoją kolej – na Głuchołazy patrzymy oczami Joanny Krawczyk-Gluch z Domu Artysty.

Powoli z krajobrazu miasteczka znikają mundury. Grupa ok. 100 (rotacyjnie) niemieckich żołnierek i żołnierzy zakończyła działania na terenie gminy. Było trochę takich, którzy mieli pewne zastrzeżenia co do obecności Niemców, ale gdy się przekonali, jak sprawnie i dokładnie Bundeswehra wykonywała swoją robotę, wszelkie wątpliwości zniknęły.

– Udało się przekonać ludzi, że to nie są jacyś potencjalni najeźdźcy, ale nasi sojusznicy – mówi burmistrz Głuchołazów dr Paweł Szymkowicz. Żołnierzy pożegnano uroczyście w szkole w bardzo zniszczonym powodzią Bodzanowie. Każdy otrzymał indywidualny dyplom, oficerowie okolicznościowe medale i podziękowania. Podobno dużo wiedzieli o miejscu, do którego dotarli z pomocą, chociaż planowany przewodnicki spacer nie doszedł do skutku. – Zwróciłem im uwagę na biało-błękitne szachownice na ich plakietkach. Takie szachownice możemy zobaczyć u nas w kościele na kartuszu herbowym, to barwy Bawarii, ale również znak królewskiej rodziny Wittelsbach, z której wywodził się bp Franciszek Ludwik von Neuburg, fundator przebudowy tego kościoła. On też ufundował kościół w Bodzanowie, przy którym pracowali żołnierze – wyjaśnia burmistrz, historyk, a zarazem licencjonowany przewodnik nie tylko po regionie, ale i np. po czeskiej Pradze.

Żołnierze z Bawarii pracowali wszędzie, gdzie im wskazano, zaskarbiali sobie sympatię i popularność, w pewnym momencie doszło wręcz do rywalizacji kół gospodyń wiejskich, które ma dla nich gotować. Zdarzyło się, że przywożono obiady z trzech kół, przy trzecim powiedzieli, że już więcej nie zjedzą, chociażby nie wiem jak chcieli. A trzeba wspomnieć, że wszystkie lokalne koła gospodyń gotują znakomicie!

– Nie możemy się nachwalić żołnierzy z Niemiec – słychać od wielu powodzian. Podobnie zresztą mówią o polskich mundurowych, przed którymi otwierały się nie tylko drzwi, ale i serca. Barbara i Andrzej Rajcowie ze starego budynku tuż za Białką, w którym woda sięgnęła sufitów parteru, częstowali żołnierzy kawą z miodem z własnej pasieki. Tyle w tych trudnych warunkach mogli zaproponować.

Przyjdą panowie w suchych butach

– Woda śni mi się co noc, ta woda jest cały czas ze mną, szumi, otacza. Ale to znaczy, że śpię, co też jest dobre – przyznaje burmistrz Szymkowicz.

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Austria według Kickla

Szef zwycięskich nacjonalistów chce obalić fundamenty liberalnej demokracji

„Bądź wola Twoja” – to jedno z haseł minionej kampanii wyborczej do austriackiego parlamentu. Wola wolą, a względna większość Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) nie oznacza przejęcia steru rządów. Wygrana antyimigranckiego i nacjonalistycznego ugrupowania – taka była wola wyborców. 29 września zagłosowało na FPÖ 28,8%, o 13% więcej niż w poprzednich wyborach. Stan jej posiadania w izbie niższej, Nationalrat, zwiększył się z 31 mandatów do 57, to największa liczba posłów jednej partii w 183-osobowej izbie.

Nie tylko wola, ale i serce chciało. „Twoje serce mówi tak”, widniało na plakatach z przywódcą partii, Herbertem Kicklem. Wolnościowcom, przyjaciołom Putina i Orbána, formacji antyunijnej, kontestującej porządek europejski, kampania się udała. Sondaże przed wyborami dawały im pierwsze miejsce, mogą więc polegać na swoich wyborcach. Zadbali też, by nie odstraszyć od siebie tych, którzy rozważali ich wybór po raz pierwszy. 55-letni Kickl, agresywny, krzyczący, szczujący, na czas kampanii zamienił się w „oswojonego pana Kickla”. Małą prowokacją miało być tylko to hasło „Bądź wola Twoja”, oparte na modlitwie. FPÖ organizowała zresztą ostatnie kampanijne wydarzenie na placu św. Szczepana, przed wiedeńską katedrą. Zakończenie kampanii u wejścia do najważniejszej austriackiej świątyni uznano za szyderstwo.

Strach się bać

Jörg Haider, uważany za ojca europejskiego prawicowego populizmu, byłby dumny z FPÖ. Po skandalu z 2019 r., nazwanym Ibiza-Affäre, kiedy jako koalicjant współrządzący Austrią z ludowcami (ÖVP) z hukiem wypadł z gry w oparach alkoholu, podejrzanych geszeftów i rosyjskich kontaktów, zniknął też ze sceny politycznej Heinz-Christian Strache, lider wolnościowców. Średnio charyzmatyczny, ale dość wyrazisty technik dentystyczny wypadał blado na tle nieżyjącego już Haidera. Jeszcze mizerniej wypada Kickl. Ale jest skuteczny – wyniki wyborcze ma najlepsze w historii tej partii. Podejrzliwy, nieufny, niespecjalnie lubiany zwolennik hasła „Twierdza Europa” dąży do likwidacji mediów publicznych. Wchodzi w spory z dziennikarzami, udziela wywiadów tylko zaufanym, nie wyklucza powrotu do kary śmierci. Czego chce, jak ustawia partię?

Praworządność oraz prawa człowieka i mniejszości mają być regulowane przez „ustawy nadzwyczajne”, zawieszające np. prawo do azylu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Krajobraz po wielkiej wodzie

Wrześniowa powódź już nie zajmuje czołówek mediów. Ale trwa, chociaż woda ustąpiła

Widok ze wzgórza nad Głuchołazami zachwyca wielobarwną jesienią, charakterystycznymi wieżami barokowego kościoła ponad miastem; w tle polsko-czeskie Góry Opawskie. A i tak na plan pierwszy pchają się wszechobecne kurz i pył, mimo upływu sześciu tygodni od powodzi. W mieście już nie czuć zastałą wodą i śmieciami z mułem. Śmierdzą za to mokre mury i podłogi na klatkach schodowych, mieszkania, wnętrza małych zakładów usługowych przyduszają zapachem mimo pracy osuszaczy. Auta z terenów powodziowych można poznać po zapylonych karoseriach i szybach jak po burzy błotnej. Krajobraz po powodzi ciągle znaczą hałdy mułu, śmieci, mebli, sprzętów, zabawek, najdziwniejszych zastygłych w błocie przedmiotów.

Pozorny spokój po zalaniu jest jak obraz wojenny bez śladów kul. Trafiam na wybebeszone mieszkania, sklepy, knajpki. Ulicami pędzą potężne pojazdy wojskowe, ciężarówki WOT ze zmęczonymi chłopakami i dziewczynami. Kierowcy jeżdżą mało delikatnie, wojskowe auta dyktują warunki, wszyscy schodzimy im z drogi.

Atmosfera stanu wyjątkowego udziela się w niektórych częściach Głuchołazów, np. w Zdroju, gdzie rzeka Biała Głuchołaska (Białka) wylała jakiś metr ponad stan powodzi z 1997 r. Przy ulicy Jana Pawła, prowadzącej do parku zdrojowego i na trasy spacerowe, teraz poszarpane przez rzekę, ktoś zaznaczył długopisem na jasnej ścianie budynku z wciąż wyraźnym mokrym fragmentem linię wysokości wody z datą „15.09.2024”. Około pół metra powyżej pamiątkowej tabliczki z poziomem wody z 1997 r. To będzie kolejna pamiątka po sile natury i bezsile człowieka.

Pomocownia w Muzycznej

Im bliżej Zdroju, tym bardziej pyli i dusi. Do powodzi tu była enklawa zdrowego mikroklimatu, tutaj leczyło się pioniersko gruźlicę od początków XX w. Na ulicy kartony z darmową odzieżą, rzeczami do domu, chemią. Mieszkanki Głuchołazów skrzyknęły się i pod wiatą popularnej restauracji Muzyczna, zupełnie zalanej przez powódź, prowadzą od czterech tygodni punkt wydawania pomocy rzeczowej. Iwona, Ola, Julia i Ewa (m.in. emerytka ze służby zdrowia, opiekunka starszych ludzi czy była przewodniczka po Górach Opawskich) zorganizowały się same.

– Do pomagania trzeba mieć tę chęć, trzeba lubić ludzi. Mamy szczęście, że nas nie zalało. W ten sposób dajemy coś od siebie – mówi Iwona.

Wielkim powodzeniem cieszyły się okulary ochronne, ale przydaje się wszystko: chemia, odzież, obuwie, żywność; pytano też o pościel. Niedaleko znajduje się wojskowy punkt wydawania pomocy, tutaj też ustawiają się kolejki. Cały czas jest gotowość i wciąż są chętni do udzielania wsparcia rzeczowego.

– Jestem szczęśliwcem, mnie nie zalało, mam ciepło i dach nad głową, prąd, wodę. Powtarzam sobie to codziennie po obudzeniu się – mówi Kuba, nauczyciel ze Śląska. Pomaga z przyjaciółmi od początku powodzi. Sam był powodzianinem w 1997 r., wszystko wtedy stracił, został w tym, co miał na sobie. Wie, co znaczy taka sytuacja.

Samopomoc, zbiórki i media pomagają ruszyć życiowe sprawy zalanych ludzi, wywrzeć presję

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Dzięki, zaporo cesarzowej!

Powódź w Górach Opawskich: Jarnołtówek, Pokrzywna, Moszczanka

Zapora wytrzymała, stara, poniemiecka, ale doglądana z miłością i troską. Są dobra upragnione: chleb, woda i prąd. Jest też rzesza pomagaczy, wspaniałych ludzi. To powodzianom daje siłę i wsparcie.

– W czwartek byliśmy w Prudniku w kinie na thrillerze. W piątek mąż pracował w Nysie, jechał z Pokrzywnej, kto by tam wierzył w powódź. W sobotę miał urodziny, chcieliśmy iść do kina na nasz ukochany tytuł. Ale w sobotę już mieliśmy ulewy, falę, rzekę rozmiarów nam nieznanych – opowiada Krystyna.

Woda zdominowała wszystko. Kina na razie nie będzie, choć oglądanie powodzi też jest filmem, zwłaszcza kiedy własny dom stoi w miarę bezpiecznie. Jak łatwo się komentuje, że ludzie sobie postawili domy blisko rzeki i się dziwią, że im je potem porywa. No ale taka mała rzeczka, struga, Złoty Potok w Jarnołtówku, płynący też m.in. przez Pokrzywną i Moszczankę. Te dwie dawne niemieckie wsie dzieli podniebny wiadukt kolejowy, postawiony po zniszczeniu poprzedniego podczas wielkiej powodzi latem 1903 r. Właśnie ta podstępna rzeczka o cechach rzeki górskiej podmyła stary most. Zawisły wówczas same tory kolejowe, co utrwalono na zdjęciach. Resztki fundamentów widać do dziś.

Tu opuszcza się turystyczną, hotelową strefę Pokrzywnej, przechodząc na teren Moszczanki ze stawem rybnym i knajpką. Szło się po żółtym mostku, całkiem wysoko nad lustrem rzeczki. Miejscowi i turyści jak zahipnotyzowani obserwowali, jak woda z bulgotem i sykiem zaczyna się wdzierać na ów mostek. Tak długo go kąsała, aż go wyrwała i poniosła. Nie ma dojścia do ulubionego przez wielu łowiska z pstrągami, placu zabaw dla dzieci; jest brudna rzeka, resztki konstrukcji, pozrywane brzegi. Nie ma miejsca, na którym parkował lokalny wytwórca miodu. Byli za to powodziowi turyści, łowcy wrażeń.

Turyści w czasie powodzi się nudzą

Nagle okazuje się, jak małe cieki wodne, dopływy z lasu, strumyki potrafią hałasować. Jakie są głośne, jak dudnią, huczą, straszą. Kiedy nie ma prądu, nie ma na uliczkach światła, noc jest diablo ciemna, huk tych rzeczek napawa lękiem, pomnaża się w mroku. To uczucie nie jest miłe, nawet dla stałych mieszkańców.

W sobotę, która tu, w Górach Opawskich, była pierwszym niebezpiecznym powodziowym dniem po niespokojnej, ulewnej nocy, kilka hoteli było jeszcze pełnych gości. A podczas deszczu nie tylko dzieci, ale i turyści się nudzą. Każdy uzbrojony w komórkę, stary, młodszy, maszerował nad wezbrany Złoty Potok, który rwał brzegi, porywał ziemię, krzewy. Stali, patrzyli, przyglądali się, zbliżali, by mieć lepsze zdjęcia; zresztą miejscowi także robili pamiątkowe „focie”, by za kilka godzin jednak przyjąć do wiadomości, że trzeba się ewakuować. W każdej miejscowości było co najmniej kilka takich punktów, bardzo niebezpiecznych, ale pozwalających obserwować rzekę, jej wzrost, jej apetyt na zajęcie kolejnych przestrzeni.

Na trasie spaceru z psem, dzieckiem bezpieczną dotąd asfaltową drogą miał być kolejny miły mostek, a nagle okazywało się, że deski są śliskie, woda je liże i wdziera się od spodu, by za jakiś czas przelać się górą. Krok na takim mostku, ślizg, na szczęście ludzie zawracali, brali psa na smycz, dziecko trzymali mocnej za rączkę. To była inna rzeka, to był brązowy żywioł z pianą, bulgotami, spiętrzeniami.

Kawałek dalej jest wielka, drewniana restauracja Raj. Droga tam raczej mroczna, bliziutko schronisko młodzieżowe, które dawało dach nad głową ukraińskim uchodźcom, teraz przyjęło „uchodźców powodziowych”. Nieliczni, ale byli, posłuchali sugestii sztabu kryzysowego o konieczności ewakuacji. Bo dom nad rzeką, bo tama pęknie. Zszokowani, niektórzy z psami. Nie wzięli psich kocyków, miseczek, karmy, tak szybko to się działo w Jarnołtówku.

Wiele osób odmówiło opuszczenia domów. – To nie jest łatwa decyzja, sąsiadka przybiegła, że tama padnie, trzeba uciekać, choć tu wody nigdy nie było, najwyżej podtopienia. Spakowali trochę rzeczy, pojechali, a my tylko parę drobiazgów technicznych wynieśliśmy na górę i uznaliśmy spokojnie, że najwyżej zaczekamy na piętrze. I nic się tu nie stało, raczej nie miało prawa tu wylać. Auta przeparkowane do sąsiadów „na wysokości”, pół naszej części wsi tam stanęło, worki z piaskiem rozłożone przy wjazdach na uliczki, no, co jeszcze? – wylicza mieszkaniec nowszej części Pokrzywnej.

W karczmie, co Raj się nazywa, znaleźli kilkugodzinne schronienie i posiłek goście jednego z ośrodków wczasowych, tak było bezpieczniej. Dla innych, których powódź zaskoczyła, szukano chleba u jednego z hotelarzy, odmówił. Miał tylko dla swoich gości, jak powiedział. Po paru godzinach nadjechało zaopatrzenie, organizowane siłami m.in. sołtysa; wszyscy dopiero uczyli się na kolejne dni, że chleb i bieżąca woda to nie jest oczywistość. Kilka osób płakało, kiedy dostało chleb.

Moszczanka, gdzie armagedon

Podobnie z prądem. Pani Maria z Moszczanki nie miała prądu przez cztery doby, nie było wody, poza tą szalejącą w rzece. Najpierw było miło przy świecach, z sąsiadami, potem kolejny dzień i ewakuacja wyżej, do znajomych. Konieczność pozostawienia domów.

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Teraźniejszość przeszłości

Przywrócić pamięć o zapomnianym, a młodym nie narzucać, co mają czuć. Polsko-niemiecko-czeskie debaty w Ravensbrück

Nie będę szukała lepszego tytułu, naukowe i nauczycielskie głowy polskie, czeskie i niemieckie wymyśliły go wcześniej i nie potrzebuje ulepszania. „Teraźniejszość przeszłości w muzeach i miejscach pamięci” – tak dokładnie brzmiał temat konferencji, która odbyła się w Berlinie, a w kolejnych dwóch dniach na terenie Muzeum i Miejsca Pamięci Ravensbrück.

Ten dzień dzisiejszy przeszłości to budulec dla jutra pamięci i tego, jak rozmowa o przeszłości, historii wygląda i jak może wyglądać – czego w niej brakuje, co w niej gubimy z różnych przyczyn. Pojęcie „edukacja” jest ostatnimi laty mocno nadużywane, ale to właśnie edukacja poprzez sposoby nauczania i traktowanie uczniów jako podmioty, a nie przedmioty bez prawa głosu, wiele wnosi do teraźniejszości przeszłości. Podobnie wiele mówią ekspozycje muzealne, ich charakter – i ich upolitycznianie. Nad tym wszystkim zastanawiano się w Ravensbrück, nad sielankowym jeziorem z uroczymi zabudowaniami widocznymi na drugim brzegu. Na tym dawnym obozowym brzegu stoi pełen bólu, oskarżenia pomnik więźniarek obozu – jedna z drugą w ramionach, pieta. To tu wsypywano do jeziora prochy z pobliskiego krematorium. Dziś na taflę rzucane są kwiaty. I jest to strefa tabu, gdzie nikt nie ośmieli się wejść do wody z szacunku dla prochów ofiar.

Gospodarzem konferencji była Polsko-Niemiecka Komisja Podręcznikowa, pracująca nad materiałami do nauki historii w duchu akceptowalnym dla Polski i Niemiec. Dużo młodszą siostrą jest podobna wspólna komisja czesko-niemiecka. To ciała naukowo-praktyczne, które próbują pogodzić różne spojrzenia na historię, tę samą, ale nie taką samą, bo z odmiennymi czułymi punktami, na które trzeba zwrócić uwagę.

Chwasty niepamięci

Organizator konferencji, Instytut Leibniza ds. Mediów Edukacyjnych | Instytut im. Georga Eckerta w Brunszwiku, wspólnie z obydwiema komisjami prowadzi innowacyjny, opierający się na współpracy projekt na rzecz rewizji podręczników europejskich. Celem jest otwarta, szczera dyskusja i wspólne tworzenie materiałów edukacyjnych zorientowanych na porozumienie.

Innym ważnym elementem spotkania były miejsca niepamięci – a takich jest wiele. Mógł nim się stać także teren obozu Ravensbrück, który przecież znajdował się na terenie wschodnich Niemiec, w pięknej Brandenburgii. Jego obecność nie pasowała do napisanej w NRD antyfaszystowskiej historii i wojny, która powinna była obciążać tylko RFN. Wieloletnia obecność wojsk radzieckich, zniszczenie materialnej tkanki obozu, formalnie miejsca pamięci od 1959 r., ale użytkowanego jako koszary aż do 1977 r.

Bardzo długo nie było możliwości stworzenia godnego miejsca pamięci osadzonych tam przez reżim III Rzeszy i zamordowanych kobiet, młodzieży i mężczyzn. Polki, największa grupa więźniarek w Ravensbrück, ofiary eksperymentów pseudomedycznych, dopiero w 1996 r. mogły  umieścić na murze swoją tablicę upamiętniającą tysiące zamordowanych kobiet, władze tego miejsca nie chciały się na to zgodzić rok wcześniej, w 50. rocznicę wyzwolenia obozu. Ofiary odzyskują nazwiska, narodowości, przynależność do grup mniejszościowych, ten obóz już nie jest miejscem niepamięci, raczej przypomina o każdym, o kogo można się upomnieć. Także w formie róż, specjalnie wyhodowanej we Francji odmiany Zmartwychwstanie, sadzonych tam na dawnym masowym grobie. Ta specjalna odmiana upamiętniająca więźniarki, „róża z Ravensbrück”, ma już 50 lat.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Zwierzęta

Dziewczyna z krukiem

Przytłaczająca większość dzikich pacjentów jest tu z winy człowieka.

Drobna kobieta z warkoczem wsiada do auta z naklejką „Raven on board”. Na specjalnym drążku, pośród zabezpieczeń na fotelach, „kruk na pokładzie” – Echo. Jeśli jest w dobrym humorze, woła: „Co masz? Pokaż! Echo, super Echo!”. Innym razem rozrabia, dziobie, spada z kijka, brudzi. – Marzyłam o kruku, ale nie wyobrażałam sobie zniewolenia któregoś ze swoich pacjentów. To, co dzikie, ma wrócić na wolność. Echo jest krukiem hodowlanym, kupiłam go ponad dwa lata temu – mówi Marta Węgrzyn, techniczka weterynarii. Kruk jest monogamiczny, wybiera sobie jednego partnera. Echo ma Martę. Wracają z codziennego porannego spaceru, to ich wspólne dwie godziny w lasach, na łąkach.

Aktualnie Marta ma pod opieką około setki zwierząt.

Jeże w garażu.

Nie chciała studiować weterynarii, wolała od razu zaangażować się w pomoc zwierzętom, dlatego stworzyła kilka lat temu Opolskie Centrum Leczenia i Rehabilitacji Dzikich Zwierząt Avi. Drobne, wytatuowane ręce pokrywa siateczka blizn różnych rozmiarów – po pazurach, zębach, dziobach. – Jak pracowałam w lecznicy, to zwierzęta mnie nie lubiły – uśmiecha się.

Avi, własną fundację i ośrodek, zbudowała od zera. Nie od razu udało się przekonać innych do pomysłu ratowania dzikich zwierząt. Pierwszym wsparciem był tata, który niestrudzenie pomaga jej od początku. – „Dzikie” pochłonęły mnie całkowicie. Robię to od 12 lat – przyznaje Marta. – Dzięki pomocy nadleśniczego Marka Cholewy i Nadleśnictwa Opole udało się stworzyć bezpieczne miejsce na tych terenach, a dzięki Generalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach napłynęły darowizny. Wsparł nas też urząd marszałkowski z Opola, stale pomagają ludzie prywatni. Mamy pieniądze na leczenie, wyżywienie, po raz pierwszy czujemy się bezpiecznie. Nadleśnictwa, Zespół Opolskich Parków Krajobrazowych i wolontariusze widzą w tym sens – podkreśla.

Polemizuje z tymi, którzy nie uznają ratowania rannych dzikich zwierząt. – Zaczęłam kiedyś liczyć. Selekcja naturalna, choroby, grzyby, bójki… I czynniki sztuczne, związane z ludźmi, czyli samochody, powierzchnie szklane, których nie widzą ptaki, linie energetyczne, trucie, koty, psy, nieumyślne zabieranie dzikich zwierząt – 90% moich pacjentów jest tu z winy człowieka. Tłumaczę to w szkołach uczniom i uczennicom, w nich nadzieja. Liczę na to, że jak dziecko opowie o tym rodzicom, to będą wiedzieli, czego nie robić z małą sarenką, zajączkiem. Dzisiaj miałam zgłoszenie od pani, która znalazła takiego u siebie. On ma być sam, właśnie na tym polega genialna opieka, że mama zostawia to młode, zajmuje się nim, ale nie przywołuje do niego zapachem drapieżników, bo ono jest bezbronne, sama też nie jest superbohaterką – wyjaśnia Marta.

Zwykle nie wiemy, jak prawidłowo reagować na dzikie zwierzęta, np. kobieta przeniosła z garażu na zewnątrz gniazdo z jeżycą i różowymi jeszcze oseskami, po kilku dniach zgłosiła, że samicy nie ma, a maluchy są niedogrzewane. – Tacy pacjenci przyjadą, żeby umrzeć. Wśród nich są też ofiary zwierząt domowych. Ich śmiertelność w wyniku zaatakowania przez kota domowego jest ogromna. Wystarczy, że taki kot przekaże ślinę i swoje bakterie przez zadrapanie, dochodzi do sepsy i koniec – mówi ze smutkiem Węgrzyn.

Nie jest w stanie zająć się wszystkimi zwierzętami. Weryfikuje zgłoszenia, bo miałaby dziennie ze 40 przyjęć podlotów, sarenek, zajączków. Dwie doby by nie starczyły, żeby jeździć do każdego zwierzaka, dlatego opowiada o sieci współpracowników, w tym o lekarce weterynarii Karolinie Pason i załodze przychodni w Opolu: – Odbiera pacjenta i wypisuje mu kartę leczenia, a ja przejmuję go już po badaniach, to ogromne wsparcie. Pomaga też techniczka weterynarii Sara Tarnawska, w Głubczycach małżeństwo Ewelina z Krzysztofem, w Nysie Damian i Siwy, a w Krapkowicach Patrycja Krawiec. Regularnie odławiają i dowożą zwierzęta ze swoich terenów prosto do Avi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Misja pod ochroną

50 lat temu wpisano do austriackiej konstytucji niezależność mediów publicznych.

Publiczne media w różnych miejscach świata starają się zachować niezależność albo ją odbudowywać – tak jak na polskim podwórku. Tegoroczny raport „Liberties” Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka na temat wolności mediów w wielu krajach alarmuje, że znalazła się ona niebezpiecznie blisko punktu krytycznego. W raporcie nie został ani razu przywołany przykład rażących naruszeń niezależności mediów w Austrii. Właśnie tu mija 50 lat od przyjęcia przez parlament 10 lipca 1974 r. federalnej ustawy konstytucyjnej o ochronie niezależności radiofonii i telewizji. Weszła w życie 10 dni później. To czasy kanclerza Brunona Kreisky’ego, austriackiego socjaldemokraty, czerwonego „Króla Słońce”, jak się o nim mówi. Rządził krajem od 1970 do 1983 r., pełniąc najdłużej funkcję kanclerza. To bardzo ważny okres historii II Republiki, pełen istotnych, trwałych zmian. Właśnie w latach 70. zapisano w tamtejszej konstytucji mechanizmy związane z demokratyzacją życia, takie jak zapis o Austriackiej Radiofonii i Telewizji (ORF), zapewniający ochronę publicznych instytucji medialnych przed naciskami np. polityków. Zmiany w kodeksie karnym oznaczały m.in. zniesienie kary śmierci, częściowe dopuszczenie aborcji i warunkowe wyłączenie jej spod penalizacji. Czasy Kreisky’ego to także powszechny dostęp do służby zdrowia i reforma edukacji.

ORF jest niezależną organizacją mediów publicznych, fundacją na mocy prawa publicznego. Zapewnia dostęp do informacji, kultury, sportu i rozrywki w radiu, telewizji i internecie. Wspólnie z dziewięcioma studiami regionalnymi jest wiodącym medium elektronicznym w Austrii. Nie nastawia się na zysk, a dochody (także abonamentowe) inwestuje w programy i usługi dla odbiorców ORF. Ramy działalności zapewnia wspomniana federalna ustawa konstytucyjna z 1974 r. z ponad 40 już poprawkami, pierwszą z 1984 r., najnowszą z roku zeszłego.

Półwiecze tak przełomowego wydarzenia nie było w Austrii świętowane, zabrakło nawet okolicznościowego komunikatu prasowego. W wieczornym paśmie informacyjnym ZIB 2 pojawił się dwuminutowy materiał, w opiniotwórczym tygodniku „Falter” – artykuł Barbary Tóth, a redaktorka ORF Margit Schuschou opublikowała opowieść o stanie niezależnych mediów. W tekscie pisze, że ORF jest nieustannie atakowana politycznie.

Zbliżają się jesienne wybory do parlamentu, politycy stają się coraz bardziej agresywni i populistyczni. Także studia regionalne muszą nieustannie bronić swojej suwerenności. Z prawie 2 mln widzów dziennie „Bundesland heute” jest jednym z najchętniej oglądanych programów w dziewięciomilionowym kraju. W zależności od kraju związkowego istnieje różne podejście do tego, jak często pokazują się tam lokalni politycy, ale Schuschou podkreśla, że mandat służby publicznej i poczucie misji są wciąż wyznacznikami pracy w ORF, szczególnie na prowincji. Mieszkańcy regionów mówią: „ORF przychodzi do mojego domu w wiosce”. Czują się „widziani”, studia lokalne pokazują rzeczywistość, na którą żadne inne media nie zwróciłyby uwagi ze względu na niewielką skalę tematu, brak opłacalności itd.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.