Wpisy od Chrystian Ślusarczyk
Szwedzka Dolina Krzemowa
Ta oryginalna znajduje się w Dolinie Santa Clara. Ale w Europie rośnie jej konkurencja – w Szwecji
O amerykańskiej Silicon Valley (Dolinie Krzemowej) mówimy z nieukrywaną zazdrością. Od ponad pół wieku świat przygląda się fenomenowi, który zrodził się w kalifornijskiej dolinie o niezwykle sprzyjającym klimacie, zarówno pod względem meteorologicznym, jak i naukowo-biznesowym. Ta popularna, odnosząca się do krzemu nazwa, powstała w roku 1971, jej autorem jest amerykański dziennikarz Donald C. Hoefler. Korzystne warunki do rozwoju przedsiębiorczości, działalność znanego Uniwersytetu Stanforda, niskie w tamtych latach ceny nieruchomości to tylko część atutów, które przyczyniły się do rozwoju doliny.
Wielu autorów tego sukcesu do dziś mieszka w Kalifornii. Domy ma tam 56 miliarderów i 145 tys. milionerów. Są wśród nich tak znane dziś nazwiska jak: dyrektor generalny Meta Mark Zuckerberg, współzałożyciele Google’a Larry Page i Sergey Brin oraz Jen-Hsun Huang, dyrektor generalny Nvidii, firmy, której jednym ze współzałożycieli jest inżynier o polskich korzeniach Chris Malachowsky.
Jednak tak naprawdę za symboliczny początek Doliny Krzemowej uważa się założenie w 1939 r. w garażu wynajętym przez Billa Hewletta i Davida Packarda spółki Hewlett-Packard, odnoszącej sukcesy do dzisiaj.
Od lat wiele państw, regionów i miast usiłuje powtórzyć sukces Hewletta i Packarda i nieco później ukształtowanej gospodarczo Doliny Krzemowej. Jednak mimo że podobne pomysły niemal w całości kopiują rozwiązania amerykańskie, kalifornijski sukces, mówiąc najdelikatniej, powtarzany jest z ograniczonym skutkiem. Dlaczego tak się dzieje? Według Barry’ego Jaruzelskiego, od lat śledzącego fenomen doliny, o sukcesie Silicon Valley decydowało i decyduje amerykańskie nastawienie na praktyczny wymiar badań. „Firmy z Doliny Krzemowej mają strategie innowacyjne w znacznie większym stopniu zorientowane na potrzeby użytkowników. Z kolei decyzje o strategii innowacyjnej są podejmowane na najwyższym szczeblu przedsiębiorstwa i są one bardziej zintegrowane z ogólną strategią biznesową. Najczęściej takich działań nie zauważymy nie tylko w Europie, ale także w wielu firmach amerykańskich”, uważa Barry Jaruzelski, autor i współautor wielu książek i publikacji na temat strategii i rozwoju biznesu.
I trudno się z nim nie zgodzić. W Dolinie Krzemowej zawsze trzymają rękę na biznesowym pulsie. Świadczy o tym choćby fakt, że mimo iż półprzewodniki nadal stanowią ważną część gospodarki regionu, w ostatnich latach kładzie się tam nacisk na innowacje w dziedzinie oprogramowania i usług internetowych.
Innowacyjna Szwecja i proste recepty
Ikea, Spotify, Ericsson, Skype – co łączy te znane na całym świecie firmy? Odpowiedź jest oczywista – Szwecja. A konkretniej – jej stolica Sztokholm oraz region stołeczny. Choć z geograficznego punktu widzenia trudno o mieście położonym na bałtyckiej równinie mówić, że jest zlokalizowane w dolinie, z biznesowo-naukowej perspektywy można stwierdzić, że Sztokholm i okolice to dziś europejska Dolina Krzemowa. I podobnie jak w amerykańskiej, Szwedzi osiągnęli sukces przede wszystkim dzięki nieskrępowanemu niczym kapitalizmowi i wykorzystaniu potencjału najtęższych umysłów.
Ten mariaż owocuje nieprzerwanym ciągiem komercyjnych sukcesów na skalę światową. Tyle że korzenie szwedzkiego czy sztokholmskiego triumfu nie sięgają garażu i lat 30. XX w., lecz czasów znacznie nam bliższych – roku 2004. Wtedy to Ministerstwo Przemysłu, Pracy i Komunikacji razem z Ministerstwem Edukacji i Nauki (co miało niebagatelne znaczenie) opublikowało wspólną strategię „Innowacyjna Szwecja”. Hasło pisane w cudzysłowie szybko zaczęto pisać bez tych gramatycznych zasad, bo Szwecja błyskawicznie stawała się mistrzem innowacji.
W osiągnięciu tego celu bez wątpienia pomogła koncentracja na sześciu głównych elementach: zasobach ludzkich, badaniach naukowych i szkolnictwie wyższym, infrastrukturze i warunkach ramowych, środowisku biznesowym, sektorze publicznym i rozwoju regionalnym. Te główne elementy doskonale współgrały z trzema kolejnymi: zmniejszeniem regulacji i obciążeń administracyjnych dla przedsiębiorstw, rozwojem konkurencji oraz decentralizacją kształcenia wyższego.
Powszechnie wiadomo, że Szwecja od lat
Dokąd zmierza „bałkańska Katalonia?”
Czy na zgliszczach imperium Tity powstanie kolejne państewko, niepodległa Republika Wojwodiny?
Kolejne, ósme już, postjugosłowiańskie państwo na mapie Europy? Dziś takiego scenariusza nie można wykluczyć, choć jeszcze w listopadzie 2024 r. wydawało się to politycznym science fiction. Chorwację, Słowenię, Macedonię Północną, Czarnogórę, Bośnię i Hercegowinę, Serbię oraz Kosowo wiele różni: język, wiara, historia, tradycja. Podobne różnice w pigułce spotkamy w Wojwodinie. Tam na obszarze 10 tys. km kw. za oficjalne uznaje się sześć języków: serbski, węgierski, chorwacki, rumuński, słowacki i rusiński.
Między habsburskim Zachodem a Bałkanami
Skąd ta wyjątkowa mozaika? Dzisiejsza Wojwodina, w 60% zamieszkana przez Serbów, a w 17% przez Węgrów, przez lata leżała na pograniczu dwóch światów: habsburskich Austro-Węgier oraz dominującego na Bałkanach imperium osmańskiego.
Na przełomie XVII i XVIII w., w odróżnieniu od sąsiedniej Serbii, Wojwodinę włączono do imperium Habsburgów. Zadecydował o tym król Jan III Sobieski. To od tych czasów mieszkańcy Wojwodiny mówią o sobie „obywatele Europy”, kwestionując jednocześnie wszelką bałkańskość. Jednak sąsiedni Węgrzy i inni obywatele tejże Europy, skupiając się na własnej walce o uniezależnienie od Wiednia, odrzucali pretensje Wojwodińczyków do decydowania o sobie. Niechęć Madziarów wykorzystali Serbowie, którzy w 1691 r. uzyskali prawo do autonomii terytorialnej. Ta odległa data to początek serbskich wpływów w Wojwodinie. Prawie dwa wieki później mimo serbskich starań Wojwodinę i Banat w 1860 r. wcielono do Austro-Węgier.
W czasach Habsburgów w żyznej Wojwodinie osiedlały się wszystkie nacje zamieszkujące Królestwo Węgier. A że było ich dużo, świadczy jej dzisiejsza wieloetniczność.
Gdy rozpadła się monarchia austro-węgierska, 1 grudnia 1918 r. Wojwodina została włączona do Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, a po zakończeniu kolejnej wojny światowej – do Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii. Mimo że Tito wypędził znienawidzonych Niemców, w wojwodińskich miastach pozostało sporo przedstawicieli tej pokonanej nacji. Tym samym zachował się wielonarodowy, słowiańsko-węgiersko-germański charakter regionu. Upadek komunistycznej Jugosławii, w której od 1945 do 1980 r. rządził Tito, rozpoczął się w roku 1988. Co ważne, zaczął się w Nowym Sadzie – stolicy Wojwodiny. Zalążkiem politycznej degrengolady była decyzja Slobodana Miloševicia o odwołaniu kierownictwa autonomicznej prowincji Wojwodiny. Należy pamiętać, że po wprowadzeniu w 1974 r. nowej jugosłowiańskiej konstytucji Wojwodina miała prawa zbliżone do republik federacyjnych. Wydarzenie to szybko nazwano „rewolucją jogurtową”, bo budynki administracji publicznej zostały obrzucone przez demonstrantów… opakowaniami z jogurtem. Odwołując „nie swoich”, Milošević bardziej skupiał się na autonomicznym Kosowie i Metochii, regionie o dwukrotnie mniejszej niż Wojwodina powierzchni, który stawał się poważniejszym ogniskiem zapalnym.
Vučić opiłowuje nadzieje
W roku 1990 „Slobo” podjął decyzję, która w Wojwodinie mogła doprowadzić do krwawych zamieszek. Na szczęście tak się nie stało. Zniesienie przez Miloševicia autonomii Wojwodiny rozpoczęło trwający trzy lata konflikt zmieniający jej etniczny obraz. Przedstawiciele mniejszości uciekali i przed wojną, i przed mobilizacją wojskową. Gdy w roku 2000 upadł reżim Miloševicia, kwestia przywrócenia Wojwodinie autonomii znów stała się aktualna. Ale mieszkańcy Nowego Sadu i innych wojwodińskich miast musieli obejść się smakiem. Bo pierwsze lata nowego stulecia to początek autorytarnych rządów Aleksandara Vučicia i pogłębiającej się centralizacji belgradzkich władz. Centralizacji, której ojcami stali się posłuszni Vučiciowi politycy Serbskiej Partii Postępowej. Z roku na rok Belgrad wysyłał mieszkańcom Wojwodiny coraz więcej sygnałów, że do dawnej, titowskiej autonomii nie ma już powrotu. Dobitnym tego przykładem może być decyzja Serbskiego Trybunału Konstytucyjnego, który w 2013 r. zakwestionował dwie trzecie nowego statutu Wojwodiny. Obawiając się separatystycznych działań, władze w Belgradzie zlikwidowały Wojwodińską Akademię Nauki i Sztuki, z istnieniem której nie mogły się pogodzić tzw. patriotyczne kręgi naukowe w Belgradzie. Władzom w stolicy nie spodobały się także niektóre wojwodińskie symbole. Zdaniem Belgradu Wojwodina nie mogła mieć tylko jednej flagi z trzema gwiazdkami, ponoć przypominającej tę unijną. Dodano więc drugą, która zyskała status oficjalnej. I zalecono, by używać jej częściej, bo to… tradycyjna serbska flaga z XIX w.!
Kolejnym ciosem dla mieszkańców Wojwodiny okazał się rok 2022, kiedy Nowy Sad był Europejską Stolicą Kultury. Dumni mieszkańcy miasta nad Dunajem wiązali z tym wyróżnieniem spore nadzieje. Mimo że popłynęły tam miliony euro, wiele projektów zostało zamkniętych w szufladach belgradzkich urzędników. Wielokulturowy charakter Wojwodiny pozostał praktycznie niewidoczny, bo tego zażądała wierchuszka z Belgradu. Takie podejście nasuwało na myśl pewne kosowskie
Gigant do zadań specjalnych
Amerykańska firma Radia planuje zbudować olbrzymi samolot do transportu łopat turbin wiatrowych. Zrewolucjonizuje on energetykę odnawialną
W lutym 2022 r., krótko po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę, zniszczony został największy samolot świata – lubiany i często fotografowany Antonow An-225 Mrija. Zdjęcia wraku obiegły wówczas wszystkie agencje globu. Mrija została zniszczona w tragicznych okolicznościach, zbombardowana podczas ataku na hangar na lotnisku Hostomel pod Kijowem. Samolot zaprojektowano w celu transportowania wahadłowca kosmicznego Buran i części potężnej rakiety Energia służącej do jego wynoszenia na orbitę, ale ostatecznie był używany do przesyłania komercyjnych ładunków wielkogabarytowych.
Kolos już za dwa lata
Świat jednak powoli zapomina o tym, co się wydarzyło na podkijowskim lotnisku. Od niedawna pasjonuje się zupełnie nowym projektem. Jego efektem ma być budowa największego samolotu świata, który – podobnie jak zniszczona Mrija – będzie przeznaczony do zadań specjalnych. Być może do takich, z których ani jego twórcy, ani my nie do końca jeszcze zdajemy sobie sprawę. Bo kto mógł przypuszczać, że gigant Mrija w 2020 r. przywiezie do Polski tysiące wyczekiwanych wówczas chińskich maseczek i innych środków ochronnych…
Amerykańska firma Radia, wychodząc naprzeciw wymaganiom energetycznym, które stawia przed światem trzecia dekada XXI w., planuje zbudować ogromny samolot o nazwie WindRunner.
Jego pojawienie się na rynku zrewolucjonizuje tak popularną dziś energetykę odnawialną. Samolot będzie przeznaczony do transportu olbrzymich łopat turbin wiatrowych. Jako że potrzeby i wymagania energetyki wiatrowej z roku na rok są coraz większe, transport rzeczonych łopat drogą lądową staje się coraz trudniejszy, by nie powiedzieć niemożliwy. Radia, firma ze stanu Kolorado, chce ten problem rozwiązać. I wygląda na to, że w 100% jej się uda.
Opisując rozmiary giganta, który ma wyjść z zakładów i hangarów Radii, we Włoszech posługują się wymownym porównaniem: nowy samolot ma być większy niż… londyński stadion Wembley! To, że niemal wszystkie włoskie media poświęcają temu projektowi tyle miejsca, wynika z faktu, że niektóre części do WindRunnera wyprodukują właśnie Włosi. W Rzymie i Mediolanie nie kryją dumy – w przedsięwzięcie zaangażowane są dwie włoskie firmy z południowego regionu Brindisi, który boryka się z poważnymi trudnościami gospodarczymi, zamykaniem fabryk i rosnącym bezrobociem. Magnaghi Aerospace opracowuje dla amerykańskiego producenta system lądowania „giganta nieba”, z kolei firma Leonardo zaangażowana jest w prace przy tworzeniu kadłuba.
WindRunner ma być gotowy w połowie 2027 r. Maszyna będzie mogła
Sułoszowa – magia pasków i skał
Wielu sułoszowian do niedawna nie zdawało sobie sprawy z wyjątkowości miejsca, w którym żyją
Na mapie małopolskich celów turystycznych Sułoszowa pojawia się rzadko. Wieś leży ok. 25 km na północny zachód od Krakowa. Większość krakowian czy mieszkańców Górnego Śląska przejeżdża przez nią, nawet nie wiedząc, jak się nazywa. W weekendy aut bywa więcej. Tamtędy podążają do Ojcowa czy zamku w Pieskowej Skale (leży w granicach administracyjnych Sułoszowej) nie tylko krakowianie, ale i turyści z innych części kraju. Wielu kierowców dziwi się, że obszar zabudowany ciągnie się tak długo. Od pierwszej, umieszczonej przy wjeździe, nieco zardzewiałej tablicy do następnej, z przekreślonym napisem „Sułoszowa”, jest dokładnie 10 km.
I właśnie ten bardzo długi ciąg budynków z wąskimi polami rozchodzącymi się po obu jego stronach tak zadziwił przedstawicieli światowych mediów, że zaprezentowali swoim odbiorcom widok, który wydaje się niemal nierealny. Widok na sułoszowskie, wielobarwne, cienkie paski pól, w którego stworzeniu nie brała udziału sztuczna inteligencja.
Ulicówka i skały na podwórkach
Jadąc od południa, od strony Maczugi Herkulesa i Pieskowej Skały, naszym oczom ukazują się białe formacje skalne o często dziwacznych kształtach. Wapienne, typowe dla Jury Krakowsko-Częstochowskiej, znajdują się – co przesądza o wyjątkowości Sułoszowej – nie tylko wzdłuż drogi, ale także… na wielu podwórkach. Do skał przytulonych jest wiele domów, na zabudowania gospodarcze brakuje miejsca. Mieszkańcy wsi ze skałami na własnych podwórzach musieli się zaprzyjaźnić na całe życie. I chyba dobrze im z tym.
Gdy jedzie się w stronę Olkusza, pejzaż się zmienia, wszechobecne skały ustępują miejsca polom. Wąskim, niekiedy pięcio-, może sześciometrowym. Na tym odcinku ze względu na zwartą zabudowę jednodrożną możemy mówić o typowej ulicówce.
Przy ulicy Olkuskiej stoją duże, wielopokoleniowe domy. Za nimi, nieco schowane, również spore stodoły i inne budynki gospodarcze. Dalej od ulicy, w odległości mniej więcej 100-150 m, nie ma już żadnych zabudowań. Zaczynają się te kolorowe, starannie zagospodarowane paski upraw: zboża, ziemniaków, kukurydzy, buraków cukrowych, które na zdjęciach z dronów lecących ponad 100 m nad wsią robią na cudzoziemcach piorunujące wrażenie. Z poziomu drogi nr 773 oraz budowanego wciąż chodnika tego nie zobaczymy. Ale i tak zorientujemy się, że jesteśmy w miejscu o nietypowej jak na nasze warunki zabudowie. Bo za domostwami i ogrodami widać pustkę pól.
Jako że rozciągnięta na 10 km Sułoszowa nie jest standardową wsią, znajdziemy w niej aż trzy budynki Ochotniczej Straży Pożarnej. To bezpieczne rozwiązanie, przy jednym dojazd mógłby strażakom zająć za dużo czasu, a tak OSP I, OSP II i OSP III
Jak Bułgarzy ujarzmili Cerkiew
O Cerkwi dziś nie mówi się wcale albo tylko dobrze. Podobnie o jej trwałym rozdziale od państwa
Korespondencja z Bułgarii
Przez wieki Bułgarzy byli ostoją wschodniego chrześcijaństwa w Europie. Przyjęli je wcześniej niż my, bo w 864 r., 183 lata po tym jak Słowianie i Protobułgarzy, pod wodzą chana Asparucha, założyli I Carstwo Bułgarii. Chrystianizacja umożliwiła postęp cywilizacyjny i kulturowy nacji, która w latach świetności zajmowała obszar znacznie większy od dzisiejszej Polski i wszystkich współczesnych krajów bałkańskich.
Pięć wieków ostoi chrześcijaństwa
Gdy przez 550 lat Bułgarii nie było na mapie Europy, a cerkiewne kopuły zostały zdominowane przez minarety, Turkom nie udało się wykorzenić wiary chrześcijańskiej. Od XIV do końca XIX w. prawosławie i heroiczne dążenie do jego zachowania było jednoznaczne z walką o zachowanie bułgarskości.
Wiara oraz przynależność do określonej nacji w ten sam sposób były traktowane także w innych krajach bałkańskich, które przez wieki stawiały czoła tureckiemu jarzmu. W porównaniu z Bośnią i Hercegowiną, gdzie znacznie większy odsetek społeczności przyjął islam, Bułgarzy sporadycznie zrzekali się prawosławia, czyli bułgarskości, na rzecz islamu.
O turecko-muzułmańskim najeźdźcy i bohaterskiej obronie chrześcijaństwa bułgarskie dzieci uczą się od I klasy podstawówki aż po maturę. Na ten temat powstały setki książek i filmów. Powieść Iwana Wazowa „Pod jarzmem” (1894), najważniejsze dzieło bułgarskiej literatury, dobitnie pokazuje nierozerwalny związek bułgarskości i prawosławia.
Bułgaria przy wydatnej pomocy Rosjan (stąd dozgonna wdzięczność Bułgarów) wywalczyła niepodległość w roku 1878. Potem rola i znaczenie Cerkwi zaczęły słabnąć. Pierwsze symptomy, że tak może się stać, znajdziemy właśnie w „Pod jarzmem”. Wśród pozytywnych bohaterów tylko mniszka Rowoama, plotkarka i intrygantka, nie jest ukazana jako szlachetna patriotka. Był to niewątpliwy, choć może słabo zauważalny znak, że kończy się czas nieskazitelności bułgarskiej Cerkwi.
Gdy na początku XX w. Bułgarią rządzili wielbieni przez społeczeństwo carowie z dynastii Saxe-Coburg-Gotha (Borys III i jego syn Symeon II), naturalnym łącznikiem Bułgarii z Europą i jej kulturą była ta właśnie kosmopolityczna niemiecka dynastia. Ostatni żyjący dziś car Symeon II jest prawosławny. Jego matka, Włoszka Joanna Sabaudzka, to katoliczka. Rzymski katolicyzm wyznaje też żona cara, Hiszpanka Margarita.
Choć Borys III i Symeon II często brali udział w prawosławnych nabożeństwach, np. w czasie świąt, rola Cerkwi była w tych latach nieporównywalnie mniejsza niż Kościoła w Polsce. Co ciekawe, w Bułgarii bardziej wierzący już wtedy byli mieszkańcy miast niż wsi. W wielu wsiach, gdzie kult ziemi i sił natury nigdy nie zanikł, na początku XX w. prawosławnych cerkwi w ogóle nie było.
Kosmopolityzm i europejskość, które wniosła dynastia Saxe-Coburg-Gotha, stały się sygnałem, że bułgarskość niekoniecznie musi być kojarzona jedynie z prawosławiem.
Taką oto Bułgarię zastała II wojna światowa. Czas, w którym Cerkiew zabrała zdecydowanie głos w przypadku tamtejszych Żydów. Bułgarskie władze, sojusznik Niemiec, przy aktywnym wsparciu Cerkwi nie wydały III Rzeszy swoich Żydów. Jednak ta sama prawosławna Cerkiew nie wykazała się taką determinacją, gdy w roku 1944 bułgarscy komuniści przy wsparciu sowieckich towarzyszy przejmowali władzę, a politycy związani z carem i jego zachodnimi przyjaciółmi zaczęli trafiać do łagrów.
Lojalni patriarchowie
Rok 1945 to czas, kiedy historia Bułgarów i Polaków zaczyna się rozjeżdżać. A im bliżej przełomowego roku 1989, tym ów rozjazd staje się bardziej wyrazisty. Okres powojenny w historii bułgarskiej Cerkwi to tak naprawdę rządy dwóch patriarchów: Cyryla (1953-1971) i Maksyma (1972-2012). Cyryl za swoją rolę w ocaleniu 50 tys. bułgarskich Żydów otrzymał medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Zapewne w tym samym czasie
Klimat kontra sport
Globalne ocieplenie zmienia sporty zimowe. Czy nadchodzi koniec tradycyjnego narciarstwa?
W muzeum, skansenie czy w hali na nawierzchni ze sztucznym śniegolodem? Zapewne wielu zadaje sobie pytanie, czy tak nasze wnuki będą widzieć narciarstwo i inne sporty zimowe. Czy za kilkanaście lat takie dyscypliny w ogóle będą jeszcze istnieć? A może pomysłowe pokolenia Z i Alfa zastąpią je innymi, lepiej oddającymi rzeczywistość sportowo-pogodową? Czy narty oraz snowboard będą musiały się schować pod dach i przeistoczyć w takie same sporty halowe jak siatkówka bądź tenis stołowy?
Globalne ocieplenie coraz bardziej wpływa na rzeczywistość. Wizja bezśnieżnych zim spędza sen z powiek ludziom zatrudnionym przy obsłudze wyciągów i nartostrad, w hotelach, restauracjach, lokalnym transporcie, nawet na rynku pamiątek. Dotkliwie odczuwają te zmiany właściciele alpejskich stacji narciarskich, głównie we Francji, choć w innych częściach Alp, Karpat czy Pirenejów nie jest lepiej.
W ostatnich 50 latach we Francji zamknięto prawie 180 nierentownych ośrodków narciarskich. Przykładem tego, jak aura niszczy prosperujące przez lata stacje alpejskie, jest niedawne zamknięcie ośrodka Le Grand Puy. Zarząd tamtejszej gminy i mieszkańcy doszli do wniosku, że nie stać ich na dalsze finansowanie infrastruktury narciarskiej (w referendum 71% opowiedziało się za zamknięciem stacji). Władze jednocześnie wydały komunikat, że z zimowych sportów pozostawią jedynie… wyścigi psich zaprzęgów. Taki sam los spotkał inny francuski ośrodek narciarski, Alpe du Grand Serre. Jego włodarze, świadomi zmian klimatycznych, stworzyli specjalny projekt „Alpe du Grande Serre 2050” zakładający stopniowe przeorientowanie tego miejsca z zimowych rozrywek na letnie. – Zamknięcie kolejnych ośrodków we Francji to tylko kwestia czasu. Zagrożonych likwidacją jest dziś kilkanaście stacji – uważa Guillaume Gontard, reprezentant grupy ekologicznej we francuskim Senacie. I dodaje, że zamknięcie Alpe du Grande Serre to nie tylko koniec pewnej historii, ale także pozbawienie pracy co najmniej 200 osób.
Cierpią nie tylko ośrodki francuskie. Niemieckich narciarzy zaskoczyła wiadomość, że w tym sezonie szusowanie w Jenner-Schönau am Königssee/Berchtesgadener Land przejdzie niestety do historii.
Powód? Taki jak we Francji – brak śniegu i zbyt wysokie koszty utrzymania, których głównym powodem jest sztuczne naśnieżanie.
Zeszłoroczny śnieg ich obchodzi
Większość narciarzy, którzy wybrali się na początku października do Levi w północnej Finlandii, nie zdaje sobie sprawy, że szusowała po śniegu… z poprzedniej zimy. Finowie w obliczu zmian klimatycznych przypomnieli sobie, jak skutecznie można przechowywać śnieg nawet przez 12 miesięcy. Powrócili do sprawdzonych wieki temu metod z użyciem trocin – które w zacienionych miejscach skutecznie zachowywały śnieg do następnej zimy. Aby przechowywanie było jeszcze efektywniejsze, Finowie postawili na połączenie tradycji z technologią XXI w. Zaczęli produkować i stosować specjalne maty z polistyrenu. Są one wykorzystywane już w dwóch stacjach – we wspomnianym Levi oraz w Kuusamo, znanym u nas z Pucharu Świata w Skokach Narciarskich. Zdając sobie sprawę, jak poważnym zagrożeniem jest globalne ocieplenie, po raz pierwszy w tym sezonie z dobrodziejstw mat polistyrenowych postanowiły skorzystać też ośrodki zagraniczne. Fińska technologia przechowywania śniegu trafi m.in. do Szwajcarii i Norwegii. Na wieść o skutecznym działaniu mat szczególnie ucieszono się w Sierra Nevada w hiszpańskiej Andaluzji. Południowe słońce z roku na rok czyniło na tamtejszych stokach ogromne spustoszenia, zagrażając istnieniu lubianego w Europie kurortu.
„Recykling śniegu”, jak mówi się dzisiaj w Levi,
Czeski skarb zagrożony
Czesi i piwo, piwo i Czesi – ten romans, dla wszystkich tak oczywisty, powoli przemija
Niewiele jest na świecie narodów, których kultura, styl życia oraz historia i tradycja tak bardzo wiążą się z piwem. W Czechach nazywanym „płynnym chlebem” czy „skarbem narodowym”. Nawet ci, którzy we własnym kraju nie przepadają za tym trunkiem, będąc w Pradze czy Pilźnie, nie mogą się oprzeć smakowi czeskich piw. Szczególnie tych beczkowych albo z kija, nazywanych výčepní.
Od niewielkiego kraju nad Wełtawą świat kulinarny uczył się i wciąż uczy kultury piwnej. Nie tylko jak piwo robić i z czym je pić. Pojęcia takie jak pilzner (od miasta Pilzno w zachodnich Czechach) czy bud (od Czeskich Budziejowic) na trwałe weszły do różnych języków. Zresztą rywalizacja obu tych czeskich miast światowemu piwowarstwu wyszła jedynie na dobre.
Młodzi i drożyzna dobijają piwo
Od dziesięcioleci w światowych rankingach spożycia piwa Czesi zajmują czołowe miejsca. Pod koniec 2024 r. jest podobnie, aczkolwiek coraz wyraźniej spożycie w tym kraju spada. W roku 2023 Czesi wypili średnio 128 litrów piwa na osobę. Może się wydawać, że to sporo. Statystyki jednak szybko to korygują. Ilość piwa wypita przez Czechów w ubiegłym roku była najniższa od 50 lat. W rekordowym 2005 r. wypili zaś o ponad 40 litrów więcej niż obecnie.
„Trend jest jasny. Ten spadek to nie tylko nasz problem, bo obserwowany jest w całej Europie”, twierdzi Tomáš Slunečko, prezes Czeskiego Stowarzyszenia Browarów i Słodowni. „Obecnie piwo pije u nas 79% mężczyzn, a jeszcze dekadę temu robiło to 91% moich rodaków. W przypadku kobiet spożycie piwa w analogicznym okresie spadło z 57% do 42%. Czesi, wypijając rocznie po 11 litrów czystego alkoholu na osobę, wciąż plasują się w pierwszej piątce w Europie, jednocześnie to o 4 litry mniej niż dekadę temu”, podsumowuje Slunečko.
Podobnie jak w innych krajach regionu piwo w Czechach stale drożeje. Średnia cena piwa beczkowego w ciągu ostatnich pięciu lat wzrosła o 50%, z 36 do 53 koron.
Dla przeciętnego Czecha to sporo. Dla cudzoziemców zwiedzających Pragę czy Brno wydanie 2 euro na kufel przedniego piwa to wciąż nie jest dużo. Za to w czeskich miasteczkach i wsiach taka cena piwa, którego wypija się więcej niż po jednym kuflu, jest nie do przyjęcia. Luboš Kastner z Czeskiego Instytutu Gastronomii przewrotnie przekonuje, że „piwo przez lata było zbyt tanie i teraz wszystkich zaskakuje jego wyższa cena”.
Do systematycznego spadku spożycia piwa w Czechach przyczyniają się młodzi. W 1998 r. prawie każdy 15-letni Czech (98% chłopców i 97% dziewcząt) miał już doświadczenie z napojami alkoholowymi. Głównie z piwem, w mniejszym stopniu z winem. W roku 2022 było to już mniej niż 75%. Najnowsze badania pokazują, że dziś, wyłączając osoby powyżej 70. roku życia, największy odsetek abstynentów znajdziemy w grupie wiekowej 15-24 lata.
Czesi wpisują się zatem w globalny trend – przedstawiciele generacji Z piją o 20% mniej alkoholu niż w ich wieku pokolenie milenialsów. Młodzi Czesi nie uważają już picia alkoholu za „fajne”, nie jest ono też postrzegane jako bilet do dorosłości.
Młodych (z przedziału wiekowego 18-30 lat) znudził już klasyczny pilzner. Mało tego, inne alkohole również. Szukają więc czegoś nowego
Kraj jałowych wyborów
W Bułgarii w siłę rosną ugrupowania antyeuropejskie
Przedterminowe wybory parlamentarne w Bułgarii wygrała koalicja GERB-SDS (Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii-Związek Sił Demokratycznych). Na te proeuropejskie, centroprawicowe ugrupowania głosowało ponad 26% wyborców. Drugie miejsce zajęła inna proeuropejska i centroprawicowa koalicja, PP-DB (Kontynuujemy Zmianę-Demokratyczna Bułgaria), uzyskując 14,3%. Na trzecim uplasowała się prorosyjska i antyzachodnia formacja Wyzrażdane (Odrodzenie) – 13,4%. Zmiana w porównaniu z ostatnimi wyborami to nowa partia tajemniczego Deljana Peewskiego. Jego DPS Nowo Naczało (Nowy Początek) powstała na skutek podziału partii tureckiej i dostała ponad 11%. Bezbarwni socjaliści zadowolili się tym, co zwykle – nieco ponad 7%.
Łącznie do parlamentu dostało się dziewięć partii. Sporo, co nie wróży niczego dobrego. Połowa to ugrupowania populistyczne, prorosyjskie (czy bardziej antyukraińskie) i antysystemowe. Frekwencja wyniosła 37,5% i była drugą najgorszą w historii Bułgarii.
Warto zaznaczyć, że poprzednio Bułgarzy udali się do urn… 9 czerwca br. Może dlatego teraz mało ich interesowało w powyborczy poniedziałek, kto wygrał. Wszystkich bardziej zajmowało sprawdzanie, czy i jak wyniki z 27 października różnią się od tych z czerwca. Bo im więcej zmian, tym większe szanse na coś trwałego. Tymczasem korekt jest niewiele, a te, które się pojawiły, nie przyniosą pozytywnych efektów.
Ludzi interesuje, czy uda się sklecić koalicję, która będzie w stanie rządzić dłużej niż trzy miesiące. Posłanka Lena Borisławowa, absolwentka Harvardu, 35-letnia polityczka partii Kontynuujemy Zmianę (nr 2 w parlamencie), idzie jeszcze dalej. Jej zdaniem nie chodzi wyłącznie o stałego premiera i rząd, kraj potrzebuje parlamentarnej większości antykorupcyjnej. „Nie chcę prorokować, co się stanie, jeśli takiej nie znajdziemy”, przestrzega deputowana.
Wszyscy przeciwko wszystkim
Dlaczego od trzech lat w Bułgarii nie można stworzyć stabilnego rządu? Bo wszyscy są przeciwko wszystkim i każdemu zależy na szukaniu kompromitujących materiałów na konkurencję. Bułgarzy z zazdrością spoglądają więc na sytuację nad Wisłą. Dla nich Polska pod wieloma względami pozostaje niedoścignionym wzorem państwa sukcesu, które po zeszłorocznych październikowych wyborach zbudowało trwałą koalicję, choć partie wchodzące w jej skład tak dużo dzieli. Bułgarskie media mówią wręcz o „polskim syndromie odpowiedzialności za kraj”. To zjawisko w Bułgarii kompletnie nieznane.
Podobnie jak w czerwcu wybory z 27 października wygrały partie proeuropejskie. Elementów wspólnych dla koalicji GERB-SDS i PP-DB znajdziemy sporo. Ale tak naprawdę partie te, które teoretycznie nie powinny mieć problemów z dobraniem sobie trzeciego koalicjanta, ponoszą największą odpowiedzialność za trwający już 36 miesięcy kryzys polityczny.
Szkolny problem komórkowy
Nie tylko Polska wciąż nie opowiedziała się jasno za zakazem korzystania ze smartfonów przez uczniów
Z początkiem roku szkolnego wrócił problem używania przez uczniów smartfonów i innych urządzeń elektronicznych. Kwestia ich posiadania, ograniczania dostępu do nich czy całkowitego ich zakazu od jakiegoś czasu spędza sen z powiek europejskim (ale nie tylko) decydentom odpowiedzialnym za edukację.
W polskich szkołach telefony komórkowe nie będą w najbliższym czasie zakazane. Rzeczniczka praw dziecka Monika Horna-Cieślak uważa, że podjęcie decyzji musi poprzedzić dyskusja z udziałem dzieci, rodziców, nauczycieli i polityków. W marcu br. Instytut Spraw Obywatelskich wystosował do ministerstwa apel o zakaz używania w szkołach telefonów komórkowych. Wskazał przy tym problem globalny: urządzenia te uzależniają młodych ludzi i powodują m.in. problemy z koncentracją.
Od kilku już lat coraz więcej krajów zakazuje używania telefonów komórkowych w szkołach. Nie można korzystać też z tabletów ani czytników elektronicznych. Ostatnio do coraz liczniejszego grona zakazowiczów dołączyły Wielka Brytania i Holandia. Zakaz używania telefonów obowiązuje już w Grecji, a za nagranie kogoś może tam grozić wydalenie ze szkoły. We Francji, gdzie uczniowie przed rozpoczęciem zajęć są zobligowani do pozostawienia komórek w szafkach, wdraża się tzw. przerwę cyfrową.
Jak wynika z badań przeprowadzonych przez UNESCO, usunięcie smartfonów ze szkół w Belgii, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii przyczyniło się do poprawy wyników nauczania. Zauważalna jest ona szczególnie wśród uczniów, którzy wcześniej mieli trudności z nadążaniem za rówieśnikami. Zakaz komórek wprowadzono także w Chinach. W szkołach podstawowych w Kantonie niedozwolone są nawet zegarki typu smartwatch!
Co ciekawe, w naszej części Europy rozwiązanie kwestii komórek wydaje się większym wyzwaniem niż w krajach starej Unii. Za utrzymaniem możliwości swobodnego korzystania ze smartfonów i innych technologicznych nowinek XXI w. opowiada się – co wielu zaskakuje – całkiem liczne grono.
Zobaczmy, jak z problemem radzą sobie nasi sąsiedzi oraz bratankowie, których poprzednia ekipa rządząca tak często stawiała nam za przykład.
CZECHY
Czeskie ministerstwo edukacji unika zajęcia konkretnego stanowiska. U naszych sąsiadów raz po raz rodzi się (przy czeskich standardach nie na miejscu byłoby mówić „wybucha”) komórkowa dyskusja edukacyjna. Ostatni spór dotyczy decyzji radnych gminy Vsetin na Morawach. Nakazali oni bowiem szkołom podstawowym podlegającym ich jurysdykcji wprowadzenie zakazu używania komórek przez uczniów, i to na wszystkich lekcjach. Czeski resort edukacji orzekł, że to decyzja nieważna, bo gminy nie mają prawa podejmować takich działań. „Możemy miesiącami prowadzić dyskusje na temat opinii prawnych, ale edukacja dzieci i ich zdrowie psychiczne nie mogą już dłużej czekać”, oświadczył natomiast Jiří Čunek









