Wpisy od Wojciech Giełżyński

Powrót na stronę główną
Opinie

Zawsze były dwie Polski

Dyskusja dwóch profesorów na temat „Czy polska agresja w życiu publicznym jest czymś wyjątkowym?” zakończyła się tumultem na widowni Brawa dla Uniwersytetu Warszawskiego oraz wszystkich uczelni stolicy za XV Festiwal Nauki! Już na jego inauguracji wyśmienici historycy Henryk Samsonowicz i Janusz Tazbir – z naukową precyzją i perfekcyjnym darem przekazywania wiedzy – orzekli, że „Polski są dwie” – i zawsze było podobnie; a może było ich więcej? Slogan o „dwóch Polskach” bądź „wojnie polsko-polskiej” to trafna zachęta do dyskusji o rywalizacji „platformersów” z „pisiakami”, lecz nie może być przejawem lęku przed faktycznym podziałem Polski; takim, jaki zagraża istnieniu Belgii, gdzie konflikt walońsko-flamandzki de facto tłumi jedność państwa, a także – Hiszpanii, gdzie trwa powolna, ale postępująca secesja Katalonii i Kraju Basków. Polsce nic podobnego nie grozi. Wszystkie mniejszości narodowe w naszym państwie stanowią łącznie niewiele ponad jeden procent ogółu populacji. Natomiast polityczne konflikty i swary rdzennych Polaków są bez wątpienia bardzo ważnym tematem refleksji. Tak, istnieje agresja w polskim życiu politycznym – o czym w drugim dniu festiwalu mówili profesorowie: Ireneusz Krzemiński, socjolog, oraz Janusz Grzelak, psycholog. Odpowiadali oni na pytanie: „Czy polska agresja w życiu

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Falklandy znów pobojowiskiem?

Odkryte wokół archipelagu zasoby ropy naftowej wzmocniły napięcie między Argentyną i Wielką Brytanią Wojna to wielkie zło, lecz niektóre wojny przynoszą niemałe korzyści. Nawet przegranym. Przed 28 laty tysiąc Argentyńczyków desantowało się na brytyjskim archipelagu Falklandów (zwanych przez nich Malwinami), biorąc do niewoli garnizon 79 żołnierzy Jej Królewskiej Mości. Ale flaga argentyńska powiewała nad tym przedsionkiem Antarktydy zaledwie 74 dni. Riposta Wielkiej Brytanii, której honor naruszono, była natychmiastowa. Ku wyspom popłynęła niemal cała Royal Navy z jednostkami komandosów, piechotą morską i nieodzownym do panikowania wrogów batalionem Gurkhów. Po parodniowej walce (padło w niej 255 Brytyjczyków i co najmniej 655 Argentyńczyków – nie licząc utopionych w morzu) Falklandy były wolne! I wszyscy byli radzi. Argentyńczycy, bo zaraz padł ich skompromitowany tyran gen. Fortunato Galtieri i żyło się nieco swobodniej. Lady Margaret Thatcher, bo rozżarzyła dumę rodaków i zyskała miano Żelaznej Damy. A Falklandczycy – uprzednio biedni jak mysz kościelna – bo poza wyzwoleniem dostali sowitą pomoc od wszystkich członków Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, nawet od niewielkiej wyspy Jersey; a wkrótce spadł na nich istny złoty deszcz. Dzięki komu? Dzięki Polakom!

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Afganistan – państwo dziwoląg

Z Pasztunami Obama ani się nie dogada, ani nie wygra Istnieje w Azji państwo Afganistan… Ale to państwo jest zagadką, mgławicą. Tylko nieliczni z jego mieszkańców mówią o sobie: Afgańczycy. Rzadki i nijaki jest afgański patriotyzm, potężny natomiast jest trybalizm, szczególnie Pasztunów, najliczniejszej z tamtejszych narodowości. Granica z Pakistanem, od ponad stulecia zwana linią Duranda, istnieje tylko na mapie, bo raczej łączy niż dzieli sąsiadujące z nią plemiona pasztuńskie: nie zwracają na nią uwagi. Graniczne punkty kontrolne istnieją tylko w kilku miejscach, przede wszystkim na słynnej Przełęczy Chajberskiej, którą od wielu stuleci kontroluje plemię Afridów. Oni właściwie z niej żyli i żyją: prowadzą karawany, grabią karawany, asekurują karawany… Tak było już za Czyngis-chana i Tamerlana, za władzy perskich szachów i pod pręgierzem brytyjskich imperialistów, w latach sowieckiej okupacji, no i teraz, gdy szarogęsi się tam NATO, czyli USA z przystawkami. Każde z plemion pasztuńskich – są dwa wielkie: Durrani i Ghilzaje oraz mnóstwo pomniejszych, na czele z Wolnymi Plemionami Pogranicza (Afridzi, Mohmandzi, Wazirowie i Mehsudzi) – uważa się za najlepsze. W pewnym sensie Durrani i Ghilzaje takimi istotnie byli czy też są, ci pierwsi bowiem od XVIII w., gdy z miszmaszu tamtejszych ludów wyłaniało się państwo Afganistan, rządzili nim samowładnie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Plus-minus bardziej w lewo

Jesteśmy świadkami SUPERKLĘSKI NEOLIBERALNEJ DEWIACJI! – twierdzi Kołodko. Mocno powiedziane. Ale nobliści jego poglądy na ogół podzielają Wojciech Giełżyński o książce „Wędrujący świat” Czytając „Wędrujący świat” Grzegorza Kołodki, czułem żal i satysfakcję. Żal, że jego poglądów prawie nie znałem przed trzema laty, gdy pisałem „Inne światy, inne drogi”; gdybym znał, książka moja by sporo zyskała. Satysfakcję zaś, albowiem me poglądy we wszystkich niemal kwestiach są zbieżne lub identyczne z opiniami Kołodki. Nie jestem rzecz jasna w tej aprobacie osamotniony. Józef Hen: Kołodko „z imponującą swadą” ocenił „gąszcz nękających nas zagadnień”. Robert Mundell, noblista z ekonomii (1999): Kołodko „dobrze zna świat, ma wiele oryginalnych spostrzeżeń na temat jego problemów”. Kołodko „jest jednym z najprzenikliwszych obserwatorów światowej gospodarki”, zauważył… Francis Fukuyama, który ulega korzystnej metamorfozie od czasu napisania głośnej, acz niefortunnej książki „Koniec historii”, panegiryku na cześć neoliberalizmu (miała tę jedynie zaletę, że Samuel Huntington replikował wyśmienitym „Zderzeniem cywilizacji”). Nie przesadził nawet wiceprezydent Banku Światowego Justin Yifu Lin, nazywając książkę Kołodki arcydziełem. Od siebie dodam, że w tych fragmentach „Wędrującego świata”, w których Kołodko obnaża absurdy neoliberalizmu i przedstawia pożytki z interwencjonizmu – jest on odkrywczy

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Nadzieją nowy pucz?

Prawdopodobnie w Birmie dojdzie nie do „rewolucji” czy „ewolucji”, ale po prostu do przewrotu wewnątrz junty generalskiej. To najbardziej realny wariant naprawy tego kraju Państwo to narodziło się w wieku X. Wiek Złoty przeżyło w XVI stuleciu. 200 lat później sczezło i padło. Państwo to, wcale niemałe, wciśnięte jest między agresywną potęgę na zachodzie a zaborcze mocarstwo na wschodzie. Sytuacja niekomfortowa. Niepodległość odzyskało w wieku XX. Dopomogły mu w tym legiony, sprzymierzone z jednym z okupantów. Gdy losy wojny odwróciły się, legiony też zmieniły front, ażeby iść ku zwycięstwu. A kiedy państwem zawładnęła tyrania wojskowa, uciemiężony naród podniósł się z kolan, zapatrzony w charyzmatyczną postać, nagrodzoną pokojowym Noblem. O jakim tu państwie mowa? Oczywiście o Birmie! Idolem Birmańczyków stał się jednak nie butny elektryk, lecz eteryczna dama, urodziwa jak Benazir Bhutto, bojowa jak Angela Merkel, ambitna jak Julia Tymoszenko: Aung San Suu Kyi. Ojcem jej – którego nie pamięta, bo zginął, gdy miała dwa latka – był Aung San, partyzant, otoczony nimbem bohatera narodowego. Ich Piłsudski. Ostatnimi czasy Birma nieczęsto epatowała świat. Pozostawała w cieniu i głuszy. To nie Chiny, które postraszyły, że w razie czego mogą już obecnie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Wlazł kmiotek za płotek

Jak Polacy traktują swoich sąsiadów, czyli… Istota ludzka, zwierzęca na ogół też, ma dwie potrzeby elementarne: nażreć się i pochędożyć, ile wlezie. Polak ma jeszcze potrzebę trzecią: postawić płot. Dom też, ewentualnie, ale najpierw płot. I ukryć się za płotem. Dwie pierwsze potrzeby można zaspokoić środkami zastępczymi, to znaczy czytelnictwem plejady kolorowców i tabloidów, zajmujących się kulinariami (Kuroń junior en vogue!) oraz prezentujących powaby roznegliżowanych (cząstkowo lub całościowo) gwiazd i gwiazdeczek zagranicznych i krajowych. Najambitniejsze z nich (tabloidów, nie gwiazdeczek) sięgają niekiedy po elukubracje sław psychologii, psychoterapii, seksuologii, psychiatrii i genetyki, pedofilii i zoofilii, które do problematyki chędożenia podchodzą naukowo i na ten siermiężny temat wypowiadają się kompetentnie. A tabloid kultowy „Fakt” wznosi się nawet na najwyższe piętra filozofii w swoim środowym dodatku „Europa – Idee”. I tak trzymać! Media uzmysławiają nam, iż seksualizm jest nader ważnym aspektem bytu każdego indywiduum i jego rodziny – zwłaszcza rodziny! – tej podstawowej komórki społecznej i narodowej wspólnoty, o czym stale przypominają LPR i PiS. W konsekwencji zaś całej ludzkości. Albowiem chędożenie służy prokreacji, czyli utrzymaniu gatunku homo sapiens oraz większości innych istot żywych, wyłączając samoródki

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Wiatr przemian dmie z lewa

Trzecia Droga rzadko się pojawia w poważnych debatach, bo jest znienawidzona przez neoliberałów i monetarystów Poznałem go latem 1960 r., gdy jego portret w berecie nie był jeszcze ikoną na stu milionach T-shirtów. Ale już mówiono o nim po kumpelsku Che i jak gwiazdor dał się fotografować we wsi Las Mercedes na wraku tankietki, którą ponoć spalił był sam osobiście, gdy jako dowódca Kolumny Ósmej – dwa lata wcześniej – ruszał przeciw dziesięciotysięcznej armii tyrana Batisty, mając u boku 148 Barbudos – „Brodaczy”. Wsparcie mogła mu dać jedynie Kolumna Druga Camila Cienfuegosa, licząca Brodaczy 70. Więcej kolumn nie było. Fidel Castro na Pico Turquino ćwiczył odwody – setkę wieśniaków – i podejmował reporterów, pisarzy, filozofów, łasych na rewolucyjną bohaterszczyznę, z Amerykanami na czele. Takie to były czasy. Pod Santa Clara Guevara wygrał bitwę z wielokrotnie liczniejszymi zastępami Batisty. Tyran uciekł. Co czynił Guevara potem – długo by opowiadać… Czynił dobro i zło. Nie wszyscy idole, jakich w życiu spotkałem, byli postaciami bez skazy, ale wszyscy mieli nadzwyczajną charyzmę. Che już tyle lat nie żyje, ile przeżył (padł w 1967 r.), lecz jego kult trwa i odnawia się, ilekroć wzbiera

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Komu bije tsun

Nikt głośno nie powie, że tsunami jest pożyteczne, bo może uśmierzyć zbuntowane prowincje, jak Atjeh, i przerzedzić krnąbrne mniejszości, jak Tamilowie Spuchnięte, pokancerowane trupy na rajskich plażach… Ich obrzydliwe zdjęcia w „Przeglądzie” zbulwersowały estetów z Zarządu Głównego SDP, natomiast większość Czytelników uznała je za wstrząsający, ale uprawniony sposób pokazania skutków kataklizmu; one mogły być mniej tragiczne, gdyby na sygnał o trzęsieniu ziemi pod dnem Oceanu Indyjskiego zareagowała służba sejsmiczna na Hawajach – czuwająca nad bezpieczeństwem innych, pacyficznych akwenów – choć nie było to jej formalnym obowiązkiem. Dołączam się do opinii tych, którzy aprobują prawo – ba: obowiązek! – dziennikarzy do eksponowania w skrajnych przypadkach nawet najbardziej drastycznych obrazów rzeczywistości; media od tego są. Ale tragizm tej katastrofy ma wiele pięter. Nie chodzi tylko o to, że trzy tygodnie po tsunami liczba ofiar stale rośnie, a i tak nie wszystkie zostaną policzone; że przecież morze nie zwróci wielu porwanych ciał; że „ciemna liczba” zabitych może sięgnąć ćwierć miliona. Albo i więcej; w relacjach korespondentów, nawet w raportach służby dyplomatycznej Indonezji nie pojawiły się wszak nazwy kilku wysp archipelagu Mentawei – zwłaszcza Nias i Siberutu – leżących najbliżej epicentrum. Nie dało się tam dopłynąć, dolecieć, wylądować?

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Idole, których poznałem

Co łączy Chomeiniego, Wałęsę, Sihanouka i Che Guevarę Idole. Ludzie ikony. Nie zawsze ideały, ale osobowości frapujące: Rewolucjonista ze stu milionów T-shirtów. Król – dziwak (i dziwkarz). Ajatollah, który rozpieklił Amerykę. Terrorysta – zbawca. Elektryk. Nie wszyscy byli sławni, gdy ich poznałem. O elektryku, na początku słynnego strajku, mówiono: ten chudy, z wąsami, on tutaj rządzi, Lechu mu na imię. O Guevarze: prawa ręka Fidela. Gdyby mi świtało, że tego przystojniaka wiele lat po śmierci wciąż będzie otaczał kult rozparzonych młokosów, to bym nabożnie zapisał każde jego słowo. Ale poprzestałem na paru zdaniach z pogaduszek, jakie (wraz z Ryśkiem Stawickim z radia i Jankiem Bijakiem, później naczelnym „Polityki”) odbyłem z nim latem 1960 r. na Kubie, u stóp Sierra Maestra. Budowaliśmy tam Miasteczko Szkolne jako członkowie Międzynarodowej Brygady Pracy Ochotniczej. To zapowiadało się na imprezę propagandową, lecz trzeba było zdrowo się namachać łopatą. A kiedy przybył „Che”, zabrał nas w tropikalnej ulewie na straszliwą wspinaczkę ku Pico Turquino, gdzie ongiś miał bazę partyzancką. Potem raczej on nas wypytywał niż my jego, bo byliśmy dlań szczególnie intrygujący: Czemu wy, Polacy, nie lubicie Rosjan? Przecież gringo, Amerykanie, są o wiele gorsi! Ich nie znoszą wszyscy

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

Piracki bum

Jeżeli zatopią jakiś wielki tankowiec w wąziutkim Kanale Filipa, to spowodują paraliż handlu światowego Terroryzm to zakała XXI w. Dobrze postąpił Władysław Kopaliński, nie uznając za wartego odnotowania w swoim wielkim „Słowniku mitów i tradycji kultury” żadnego z legendarnych terrorystów: ani Gavrila Principa, który uśmiercając w Sarajewie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda z małżonką, dał pretekst do wytęsknionej przez naszych wieszczy wojny światowej; ani Ignacego Hryniewieckiego, który w samobójczym zamachu zgładził cara Aleksandra II; ani zwyrodniałego Carlosa – „Szakala”, który delektował się gasnącym wzrokiem swych ofiar. Niech wszyscy odejdą w niepamięć. No, oprócz buntowników polskich – oni byli patriotami, byli bohaterami. Czemuż jednak Kopaliński sporo miejsca poświęcił piratom? Czyżby podzielał zdanie „The Economist”, który ich nieraz uszlachetniał, nazwał nawet „zachwycająco barwnymi postaciami z fantazyjnej Historii”? Przypomniał Kopaliński, iż Walter Scott napisał powieść „Piraci”, a poemat „Korsarz” – o mrocznym Conradzie rozkochanym w Medorze – sam Byron! Korsarz sir Francis Drake, współtwórca brytyjskiej potęgi morskiej i pogromca „Niezwyciężonej Armady” hiszpańskiej, jest dla swych ziomków taką legendą jak dla nas Zawisza Czarny lub nawet Kościuszko! Podobnie Henry Morgan, którego korsarska

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.