Bezrobotny spłonął u wójta

Bezrobotny spłonął u wójta

Dwa o pół roku był bez pracy. Podpalił się w Urzędzie Gminy To był wtorek. W drzwiach gabinetu sekretarza gminy Sułów na Zamojszczyźnie pojawił się Stanisław D. Urzędnicy poczuli zapach benzyny. Mężczyzna trzymał w dłoni zapalniczkę. – Jak mnie nie przyjmiecie do roboty, to się podpalę – powiedział do wchodzącego wójta. – To trwało ułamki sekund – twierdzi Tomasz Pańczyk, wójt gminy Sułów – nagle ten człowiek zaczął płonąć. Benzynę zamiast papierosów Stanisław D., lat 47. Ojciec sześciorga dzieci. Nie miał pracy przez dwa i pół roku. Sześć razy załapał się na prace interwencyjne. – Miał szczęście, że dostał się na tę listę – mówi jeden z urzędników gminy – u nas praca jest na wagę złota. Nie mamy wielu ofert dla chcących zarobić na chleb. Na 5750 mieszkańców zarejestrowaliśmy 380 bezrobotnych, ale to tylko szacunkowe dane. W 1997 r. gmina zatrudniała w „interwencji” 60 osób, potem z roku na rok coraz mniej, w bieżącym roku jedynie pięć osób miało szczęście – tylko tyle skierowań przywiózł wójt z Powiatowego Urzędu Pracy w Zamościu. Wśród szczęśliwych wybrańców losu znalazł się Stanisław D. Wzięto pod uwagę sytuację rodzinną i opinię Ośrodka Pomocy Społecznej. – W piątek – wyjaśnia wójt – przeszedł badania lekarskie i podpisał zgodę na pracę. Ale w poniedziałek, nie wiadomo dlaczego, nie zgłosił się. – Mąż nie wiedział, od kiedy ma zacząć robotę – opowiada z płaczem Barbara D. – Nikt mu nie powiedział, o której ma się stawić. W dniu tragedii wyszedł z domu przed siódmą. Żonę poprosił o 10 zł na papierosy. Wiadomo już, że za te pieniądze kupił benzynę. Wlał ją do butelki po wódce. Potem miejscowi widzieli Stanisława D. u jego kolegi, na podwórzu, gdzie przesiewał zboże. W południe wójt kazał urzędniczce zatelefonować do Stanisława D. z pytaniem, co się z nim dzieje. Zdziwiona żona odpowiedziała, że mąż wyszedł do pracy. Tymczasem D. zbliżał się do urzędu gminy z butelką pod pachą. – Benzyną polał się na korytarzu – wspomina Pańczyk – śmierdział jak cap. Zapalniczkę trzymał na wyciągnięcie ręki. Kiedy zaczął mnie szantażować, że się podpali, wbiegłem do gabinetu i zadzwoniłem na policję do Szczebrzeszyna. Zdążyłem tylko powiedzieć, że tu jest człowiek, który chce się podpalić i zaraz buchnął ogień. Stanisław D. też wpadł do gabinetu. – Wyglądał jak ognista kula – opowiada wójt – próbowałem go ratować, ale nie udało się. Verticale i boazeria natychmiast zajęły się ogniem. Pod wpływem wysokiej temperatury wykładzina na podłodze spuchła i zablokowała drzwi. O mało sam nie spłonąłem… Pańczykowi uratował życie jeden z pracowników gminy, Sławomir Krzysiak: – Byłem w sekretariacie, gdy Stanisław tam wszedł. Jak zaczął pstrykać zapalniczką, zobaczyłem, że nie ma żartów i z kierowcą pobiegliśmy po gaśnicę. Potem odblokowałem i wyważyłem drzwi do gabinetu. Płomień sięgał sufitu i wójta nie było już widać. Polałem Staśka z gaśnicy… Pracownicy gminy sami opanowali pożar. Natychmiast wezwano policję i pogotowie. Zerwano z desperata ubranie. Był w szoku, ale jeszcze prosił o papierosa. Po chwili o własnych siłach wyszedł do karetki. Przytomność stracił dopiero w drodze do szpitala w Zamościu. Po południu wójt zatelefonował do szpitala. Okazało się, że stan Stanisława D. jest bardzo poważny. Miał uszkodzone 80% powierzchni ciała i w 60% zniszczony układ oddechowy. Wieczorem został przewieziony helikopterem do Ośrodka Poparzeń w Siemianowicach Śląskich. Następnego dnia rano gmina wysłała swoim busem rodzinę poszkodowanego do szpitala. W sobotę Stanisław D. zmarł. Za mało, żeby żyć… – W oddalonym o 8 km od Szczebrzeszyna Sułowie ludziom żyje się coraz gorzej – tłumaczy Henryka Poździk, kierowniczka Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. – Kiedyś był tu PGR, w którym pracowało około sto osób. Po sprywatyzowaniu właściciel wziął tylko dziesięć. Kolejnych sto zatrudniała Spółdzielnia Kółek Rolniczych. Też zlikwidowana. – Gospodarstwa tu niewielkie, średnio dwu- lub czterohektarowe. Ale kiedyś żyłą złota był tytoń – tłumaczy wójt – plantacje dawały ludziom stały dochód. Teraz trudno machorkę sprzedać, bo plantatorzy dostali umowę na dostawę tylko 400 kg rocznie. Tymczasem niektórzy zakupili

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 25/2001

Kategorie: Reportaż