Blog

Powrót na stronę główną
Kultura Wywiady

W cieniu wojny domowej

Nic tak nie dzieli ludzi jak media społecznościowe Alex Garland – brytyjski pisarz, scenarzysta, reżyser i producent. W kinach możemy oglądać  jego film „Civil War”. Tytuł pańskiego filmu nie brzmi dzisiaj jak abstrakcja, wojna domowa to możliwe następstwo napięć w podzielonych społeczeństwach Wielkiej Brytanii, z której pan pochodzi, Stanów Zjednoczonych, o których zrobił pan film, czy Polski, w której ja się urodziłem. – Moja ojczyzna ma ogromny problem z populistycznymi politykami, którzy w myśl zasady: dzielić, by rządzić, doprowadzają do coraz silniejszej polaryzacji społecznej. Nie da się takiej polityki uprawiać bez konsekwencji. Już obserwujemy, jak ona wpływa na nasze podejście do urzędów, do ludzi o innych poglądach, do idei państwa. To nie tylko frustrujące, ale i niebezpieczne. Jeszcze bardziej mnie niepokoi, że to nie jest jedynie problem krajów, które pan wymienił. Wystarczy poczytać, co się dzieje poza Europą i Ameryką Północną. Okazuje się, że tak samo podzielone są społeczeństwa Azji i Ameryki Południowej. Zasadnicza różnica zawiera się w tym, że kiedy coś złego dzieje się w mojej ojczyźnie, zauważają to głównie moi rodacy. Ale kiedy coś podobnego wydarza się w USA, wtedy ma oddźwięk na całym świecie. To dlatego zrobił pan film o wojnie domowej Amerykanów? – USA wciąż są największą potęgą na naszej planecie.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Odwołuj albo płać

Resort zdrowia szuka sposobu na skrócenie kolejek do specjalistów Według danych zgromadzonych przez Narodowy Fundusz Zdrowia tylko w 2023 r. aż 1,3 mln pacjentów nie stawiło się na umówione wizyty lekarskie. Najwięcej, bo ponad 400 tys., nie pojawiło się u ortopedów. Na kolejnych miejscach są wizyty u kardiologów, fizjoterapeutów, endokrynologów i onkologów. Podobny problem z absencją pacjentów dostrzegają lekarze rodzinni. W opinii części specjalistów zajmujących się organizacją ochrony zdrowia pacjenci przyczyniają się w ten sposób do wydłużania kolejek. Pytanie, czy zapominalskich pacjentów rzeczywiście można obwiniać o kolejki. – Nieodwoływanie wizyt jest pewnym utrudnieniem dla lekarza. Specjaliści, co może nie zawsze jest oczywiste dla pacjentów, przygotowują się do wizyty, zapoznając się z historią choroby. Gdy pacjent nagle się nie pojawia, tracimy czas przeznaczony nie tylko na wizytę, ale i na przygotowanie się do niej. To czas, który mógłby być przeznaczony dla innych oczekujących w kolejce. Kiedy pacjent niespodziewanie nie przyjdzie, zaburza to pracę lekarza, placówki, działa też na niekorzyść chorego. Zostaje zakłócona ciągłość opieki. Często długo trzeba czekać na nowy termin – tłumaczy wiceprezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie dr n. med. Olga Rostkowska. Problem z systemem? Obwińmy pacjentów – W pewnym sensie nie dziwię się osobom, które

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

Pospolici esesmani

Kim byli uczestnicy bestialskiego procederu zagłady w Auschwitz „Strefa interesów” nie jest kolejnym filmem o obozie Auschwitz, mówi o prywatnym życiu komendanta tego obozu i jego rodziny. Przeznaczona jest dla widzów, którzy mają choćby ogólną świadomość tego, czym był obóz zagłady Auschwitz. W przeciwnym razie fabuła filmu staje się banałem, wyrywkową opowieścią o życiu prywatnym jakiejś niemieckiej rodziny w okupowanej Polsce w czasie II wojny światowej.  Przy okazji warto sobie uświadomić, że esesmani (ponad 8 tys.), którzy przewinęli się przez ten obóz w ciągu niemal pięciu lat jego istnienia, niewiele różnili się mentalnością od komendanta i jego rodziny. Żyli tylko, w zależności od ich roli w mechanizmie zagłady, na innym poziomie służbowych obowiązków, luksusu i wygody.  Spora grupa nie miała nawet podstawowego wykształcenia. 70% skończyło szkołę podstawową, 21% zawodową lub średnią. Niewielu ukończyło studia – byli to przeważnie lekarze. Zajmowali się leczeniem swoich kolegów esesmanów, nadzorowaniem bloków, w których gromadzono chorych więźniów (Häftlingskrankenbau), i przeprowadzaniem selekcji na śmierć zarówno w blokach dla chorych, jak i na rampie wyładowczej wśród nowo przywiezionych Żydów, testowaniem nowych leków na więźniach czy przeprowadzaniem eksperymentów sterylizacyjnych.  Założyciel obozu

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Roman Kurkiewicz

Pushbacki Tuska są nadobne i niezbędne, tamte PiS były potworne i odrażające

W naszej skretyniałej medialnie rzeczywistości (jest ona odbiciem kondycji intelektualno-etycznej obecnych czasów) co chwilę ktoś nam tłumaczy, gdzie należy odczuwać szok i niedowierzanie, gdzie zdziwko zaledwie, a gdzie stadny oburz gównoburz. Ale kiedy zdarza się coś realnie zatrważającego – zaraz powiem, do czego piję – panuje cisza i spokój naszej wsi, naszej narodowej toni, która jest jak zwierciadło, w którym Polska raczy się przeglądać i z sympatią na siebie pozierać. Otchłani jakowejś tam być nie może, jest świetlana płaszczyzna bez zmarszczki jednej. A tymczasem, wszak nikt się nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji, nasi husarze nadgraniczni – Straż Graniczna – bez fałszywej skromności pochwalili się takim oto czynem: „Około godziny 10.30 na terenie służbowej odpowiedzialności Placówki SG w Białowieży funkcjonariusze ujawnili kobietę potrzebującą natychmiastowej pomocy medycznej”. Jak już ją „ujawnili”, to się dowiedzieli, że jest Etiopką, chociaż jest Erytrejką, która kilkanaście godzin wcześniej w samotności, w puszczy urodziła córeczkę, co było widać, bo matka przemarzniętą dziewczynkę trzymała na rękach. Czasy nadeszły nowe. Nie przerzucono babiny Etiopiny za mur razem z nielegalnie narodzoną progeniturą, nie, nie. Zawieziono obie do szpitala w Hajnówce. Dochodzą do temperatury charakteryzującej życie i do siebie samych.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jerzy Domański

Reprezentanci lewicy do wymiany

Gdyby wierzyć mediom, to nadchodzi koniec lewicy w Polsce. Wielu się cieszy, ale też niemało martwi kondycją partii lewicowych. I od razu widać, kto jest przyjacielem lewicy, a kto by ją pogrzebał. Jakie wnioski można wysnuć z tego, co tak brutalnie pokazały wybory samorządowe? Pisze o tym Robert Walenciak. Nasza ocena skupia się na wierzchołku piramidy, czyli na partiach lewicowych, które uważamy za najsłabsze ogniwa w systemie. Lewica w Polsce jest wielką piramidą, której podstawą są ludzie o poglądach lewicowych. Tysiące mądrych, uczciwych i sensownych ludzi reprezentujących wszystkie możliwe zawody i branże. Często angażujących się w rozmaite inicjatywy lokalne, środowiskowe, kulturalne i artystyczne, medialne, ekologiczne i wiele innych, które długo by wymieniać. Ogólnopolska mapa aktywności ludzi lewicy jest bardzo bogata i różnorodna. Atrakcyjna i ceniona. Co więc sprawia, że lewicowe partie są ich przeciwieństwem? Rachityczne, odbiegające poziomem od bazy, bez większych indywidualności, pomysłowości, a nawet pracowitości. Barwne tylko knajackimi odzywkami i krzykami. Odpowiedź jest dość oczywista. Największa, choć i tak skromniutka pod względem liczebności Nowa Lewica z założenia została tak zbudowana, by nikt nie mógł zagrozić przewodniczącemu Czarzastemu. Klasyczny przykład doboru negatywnego. Piszę to z przykrością, bo ta ocena dotyczy też wszystkich, którzy w tym tkwili i potakiwali. Można zrozumieć, że nie chcieli być

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Andrzej Szahaj Felietony

Quo vadis, lewico?

Piszę ten felieton kilka dni po klęsce lewicy w pierwszej turze wyborów samorządowych. Inaczej wszak tego, co się stało, nie można nazwać. Co poszło nie tak? Odpowiedź na to pytanie musi wykroczyć poza kontekst bieżących spraw, a że miejsca jest mało, będzie nader zdawkowa. Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo przesunięte na prawo jest polskie społeczeństwo. To, co u nas uchodzi za centrum, jest de facto prawicowe, to, co uchodzi za lewicowe, jest centrowe, a to, co uchodzi za prawicowe – jest skrajnie prawicowe. Tak wygląda polska rzeczywistość na tle reszty zachodniego świata (może z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych). Za owo przesunięcie winię polskich liberałów, którzy w okresie transformacji wypracowali model zgubny dla naszej sytuacji: konserwatyzm od góry i ultraliberalizm od dołu. Czyli konserwatyzm w sferze światopoglądowo-obyczajowej i ultraliberalizm w sferze gospodarczej. Sami uważali się za centrystów, będąc w istocie prawicowcami. W tym duchu wychowali sobie społeczeństwo, a teraz próbują je zmienić, gdy sami przesunęli się na lewo.  To przesunięcie okazało się z kolei zgubne dla lewicy, choć korzystne dla społeczeństwa (nie ma już np. mowy o zaciskaniu pasa). Lewica na tle liberałów utraciła wyrazistość, a nigdy nie miała jej w nadmiarze. Tym bardziej że to, co po 1989 r. identyfikowano w kategoriach politycznych jako lewicowe,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Aktualne Pytanie Tygodnia

Co to znaczy „słowiańska dusza”?

Dr hab. Jacek Wasilewski, badacz narracji w komunikacji społecznej Istnieje przeświadczenie, że jest coś takiego jak charakter narodowy. Jest on związany z pewnymi normami kulturowymi i pewnymi rytuałami. Natomiast „słowiańska dusza” jest pewnym konstruktem, który ma nas trochę przeciwstawić Zachodowi i wyrazić to, że nasze rozmowy albo sposoby zachowania są inne, bo głębsze i bardziej melancholijne. Czy możemy wyobrazić sobie zimnego Holendra bądź pragmatycznego Anglika, którzy będą traktować rzeczywistość inaczej niż z właściwą sobie flegmą i praktycznością? Tymczasem słowiańska dusza będzie umiała naprawdę dobrze się bawić czy właśnie martwić, rozmawiając całą noc. Nie mamy na obszarach słowiańskich kultury small talku. Od razu przechodzimy do tego, co nas boli. Budujemy bowiem wspólnotę na podstawie negatywnych doświadczeń. Łączymy się w bólu. Stąd kontra do poukładanej, racjonalnej duszy zachodniego Europejczyka. Ziemowit Szczerek, dziennikarz  Zdaje się, że takie pojęcie straciło w dzisiejszych czasach jakiekolwiek znaczenie. Do słowiańskości przywiązują wagę głównie Słowianie Wschodni, którzy starają się budować na tym pojęciu przynajmniej część swojej tożsamości. Jednak dla Czechów czy Polaków, czyli Słowian Zachodnich, ten element identyfikacji jest już nieistotny. Podobne zjawisko występuje zresztą na zachodzie Europy. Przyrównując, słowiańskość jest dla

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Aktualne Przebłyski

Eksperyment nadaje

Kim już nie był? Jacek Czaputowicz, człowiek orkiestra. Ekipy się zmieniają, a on ciągle na fali. Najtrafniej określił go prezes Kaczyński, obsadzając na fotelu ministra spraw zagranicznych. Eksperyment. I faktycznie był to eksperyment. Nieudany dla PiS. I jeszcze gorszy dla dyplomacji. Wśród tych, którzy najbardziej jej zaszkodzili, Czaputowicz jest na podium. Wyrzucał fachowców taśmowo. Firmował czystki. Aż w końcu i jego wyrzucili. Spłynęło to po nim jak woda po, nomen omen, kaczce. Robi teraz za mądralę i eksperta w mediach. I pisze do porządnej skądinąd „Rzeczpospolitej”. Zęby bolą od patrzenia na jego zdjęcie w gazecie. A jak się czyta te strategiczne wywody Czaputowicza, to wszystko boli.  

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj Wywiady

Dziennikarstwo  – zawód bardzo wysokiego ryzyka

Nie mamy mediów publicznych. To są nadal media państwowe. Media, które władza może karmić pieniędzmi. A jak karmi, to wymaga Prof. dr hab. Janusz Adamowski – medioznawca, profesor nauk humanistycznych, wieloletni wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, od 2016 r. dziekan Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii UW. Panie profesorze, jak pan się czuje w dzisiejszych czasach jako dziekan wydziału  dziennikarstwa? – Obserwuję od dość dawna ucieczkę od dziennikarstwa. Coraz więcej ludzi wybiera inne kierunki, takie jak logistyka i zarządzanie mediami. Dziennikarstwo jest popularne wśród licealistów, tych, którzy przychodzą do nas po maturze. Ale im dalej w las, tym gorzej. Nabór na studia licencjackie jest ogromny, jest fascynacja, a na studia magisterskie – już nie mamy zbyt wielu chętnych. Poznanie tego zawodu, wszystkich jego blasków i cieni, powoduje, że ludzie, na początku pełni entuzjazmu, zaczynają weryfikować swoje wybory. Gdy zobaczą, czym to pachnie, zaczynają się wycofywać. – Szukają miejsca gdzie indziej. Na przykład w PR. Mamy i ten kierunek, zupełnie odrębny, bo uważam, że to są odrębne dziedziny, PR-owiec i dziennikarz to dwa różne światy. Sporo naszych absolwentów rzecznikuje różnym instytucjom. Widzę jednak, że ten zawód, zwłaszcza dziennikarstwo prasowe, traci na znaczeniu. Owszem, są jeszcze

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Wojciech Kuczok

Srogie kawiarenki

W moim pierwszym liceum (potrzebowałem trzech, żeby doczołgać się do matury, ale to inna bajka o prawie do bycia głupim za młodu) polonista uparcie przerabiał zjadaczy kanapek z serkiem topionym w aniołów. W najodleglejszym zakątku budynku szkolnego, na końcu korytarza położonego na ostatnim piętrze mieściła się dzienna sala tortur dla bibliofobów i popołudniowa komnata rozkoszy dla uczniów oczytanych, obwołana przez gospodarza kawiarenką literacką. W tych samych wnętrzach w świetle słonecznym pan od polskiego rozstrzeliwał ocenami niedostatecznymi dzieciaki chronicznie obojętne na to, co-poeta-miał-na-myśli, grubo po godzinach zaś, przy świecach, przyklaskiwał prymusom wyśpiewującym do kilku akordów gitarowych „Testament mój”. U schyłku PRL byliśmy zadowoleni, że nauczyciele już nas nie karcą kijem bambusowym, przeto wszelka tak dzisiaj zwana przemoc psychiczna pozostawała dla nas nierozpoznaną – co najwyżej pytaliśmy wychodzących z lekcji poprzedników, „w jakim jest dzisiaj humorze” belfer. Kiedy był w złym, pogrążał się w mrokach swojej melancholii i potrafił milczeć przez całą lekcję, oddając głos lizusom, zawsze przygotowanym do tego, by go wyręczyć w prezentacji jakiegoś zagadnienia; kiedy był w dobrym – napawał się okrucieństwem tak wyrafinowanym, że aż bezbolesnym dla ofiar. Nie miał litości dla nieuków, smagał aluzjami i sarkazmem, który działał niczym legendarny

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.