Srogie kawiarenki

Srogie kawiarenki

W moim pierwszym liceum (potrzebowałem trzech, żeby doczołgać się do matury, ale to inna bajka o prawie do bycia głupim za młodu) polonista uparcie przerabiał zjadaczy kanapek z serkiem topionym w aniołów. W najodleglejszym zakątku budynku szkolnego, na końcu korytarza położonego na ostatnim piętrze mieściła się dzienna sala tortur dla bibliofobów i popołudniowa komnata rozkoszy dla uczniów oczytanych, obwołana przez gospodarza kawiarenką literacką. W tych samych wnętrzach w świetle słonecznym pan od polskiego rozstrzeliwał ocenami niedostatecznymi dzieciaki chronicznie obojętne na to, co-poeta-miał-na-myśli, grubo po godzinach zaś, przy świecach, przyklaskiwał prymusom wyśpiewującym do kilku akordów gitarowych „Testament mój”. U schyłku PRL byliśmy zadowoleni, że nauczyciele już nas nie karcą kijem bambusowym, przeto wszelka tak dzisiaj zwana przemoc psychiczna pozostawała dla nas nierozpoznaną – co najwyżej pytaliśmy wychodzących z lekcji poprzedników, „w jakim jest dzisiaj humorze” belfer. Kiedy był w złym, pogrążał się w mrokach swojej melancholii i potrafił milczeć przez całą lekcję, oddając głos lizusom, zawsze przygotowanym do tego, by go wyręczyć w prezentacji jakiegoś zagadnienia; kiedy był w dobrym – napawał się okrucieństwem tak wyrafinowanym, że aż bezbolesnym dla ofiar. Nie miał litości dla nieuków, smagał aluzjami i sarkazmem, który działał niczym legendarny cios wibrującej pięści – zniewagi były tak zmyślne, że docierały ze sporym opóźnieniem, czasem dzięki podpowiedzi bardziej bystrych licealistów, ale nierzadko dopiero po latach lub zgoła wcale.  Niestety, mimo powziętej misji „odchamiania” młodzieży wysłanej ku maturze przez rodziców parweniuszy, a także kulturalnego roznamiętniania wrażliwców, nasz polonista podążał ścieżką błędnej, choć rozpowszechnionej metodologii. Po latach bowiem okazało się, że wizja życia literackiego przekazywana przez naszego preceptora miała tyle wspólnego z rzeczywistością, co jego kawiarenka (Słowacki śpiewany przy drożdżówce i herbacie) z Ziemiańską czy Pikadorem. Na pochwałę ekscesu i eksperymentu odwagi zbrakło, przeto liceum w najlepszym razie naznaczyło absolwentów filisterską ciągotą do sztuki ładnej, a nawet pięknej i dobrej, albo intensywnym zniechęceniem wszelkich dusz buntowniczych.  Mnie się obrywało za nieuctwo całkiem słusznie, większości lektur czytać nie chciałem, zajmowałem się w czasach licealnych jak najintensywniej bujnym życiem, szkołę mając za instytucję nie tyle nawet opresywną, ile śmiertelnie nudną. By tak rzec, szedłem bez asekuracji ku przepaścistym graniom z młodzieńczym przekonaniem o tym, że będę miał jeszcze czas zmądrzeć. Owóż kawiarenkę polonistyczną omijałem, jej bywalców miałem za świecki odłam kółek modlitewnych oazowiczów, z przedmiotu język polski klasę przedmaturalną, a jakże, powtarzałem – ale kiedy po latach zachciało mi się zostać pisarzem, odkryłem w sobie najwyraźniej podświadomy kawiarniano-literacki deficyt.  Półwiecze przyszło mi spędzić w miastach, a tam, jakkolwiek człowiek by próbował izolować się od hałasu, ciszy wiejskiej pustelni nie dostąpi. Spośród dźwięków wielkomiejskich najmniej wstrętnym jest mi kawiarniany gwar, zatem kiedy tylko nie mogłem się zabrać do robót literackich w domu, „wychodziłem do pracy”, czyli do najbliższej kawiarni – zwłaszcza od kiedy moim narzędziem pracy przestała być maszyna do pisania. Pojedyncze rozmowy nie pozwalają się skupić, ale w pełnej kawiarni ich mnogość zlewa się w kojący szum głosów ludzkich, z których można wyłowić cokolwiek, tylko intencjonalnie wytężając słuch. W kawiarniach czułem się bezpiecznie, nie straszył mnie horror vacui pustej kartki, bo nie byłem z nią sam na sam. Zdarzało się, że pojedyncze zdania wpadały mi w ucho i dawały impuls, wyzwalały jakąś myśl poboczną, którą mogłem inkrustować tekst. Pisałem o ludziach wśród ludzi, w ich naturalnym środowisku – do tego przywykłem, to polubiłem, w dodatku miałem w pamięci wielkich poprzedników z ich kawiarnianymi biografiami.  Oto więc srogo się przejmuję nowym antylaptopowym trendem, który zatacza coraz szersze kręgi. Właściciele nie różnicują pisarzy i korpoludków „na zdalnej”, wypraszając wszystkich gości przewlekle okupujących stoliki przy jednej kawie. „To nie jest biuro, proszę pana”, się słyszy i zamawia kolejną kawę, a potem kolejną, no bo się np. lubi pisać na czczo, i tak potem z palpitacją serca i atakiem nadciśnienia wysyła się felieton na czas, by otrzymać za niego honorarium niewiele większe niż rachunek za nieplanowaną kofeinową orgię. Trzeba się podziać gdzie indziej, nie dla mnie kawiarenki.   Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc 30,00 zł lub Dostęp na 12 miesięcy 250,00 zł
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2024, 2024

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok