Jesień w Tobago

Jesień w Tobago

Jako człowiek młody majaczyłem o starości, mniej więcej od kiedy żyłem już „dłużej niż wszyscy młodo zmarli poeci” (to ze Świetlickiego, najbardziej cytowalnego polskiego poety współczesnego. Status wieszcza osiąga się w moim przekonaniu w chwili, gdy wchodzisz do potocznego języka tak głęboko, że ludzie cytują cię bezwiednie, mówią tobą nieświadomi, że słowa włożył im do ust poeta). Potem starość sama zamajaczyła na horyzoncie, teraz czuję, że skrada się niczym Las Birnamski – jest bliżej, niż mi się wydaje. Jednym z jej zwiastunów jest niepewność, czy powiedzenie „człowiek uczy się przez całe życie” nie wynika aby z tego, że na starsze lata dowiaduje się ponownie tego, o czym zdążył zapomnieć. Nie wiem zatem, czy fakt, że dopiero rozpocząwszy szóstą dekadę życia, doczytałem, iż Polska miała zamorską kolonię, wynika z mojej wciąż stopniowo zmniejszanej ignorancji, czy po prostu ta wiedza wyparowała ze mnie razem z całym wykształceniem ogólnym. Dowiedziałem się z powodu ciągu okoliczności, który sam w sobie jest godzien relacji. Przebywam oto w kurlandzkim porcie na miesięcznym stypendium twórczym i w chwilach wolnych od deszczu snuję się po miasteczku w poszukiwaniu „sytuacji lirycznych”. Spora część tutejszej populacji posługuje się językiem rosyjskim, co czwarty obywatel Łotwy jest Rosjaninem. Ruszczyznę po napaści Putina na Ukrainę wyrugowano co prawda z urzędów, ale „idąc na podsłuchy”, zwykle nie mam kłopotów, by w kilka minut znaleźć w tutejszej audiosferze mowę mi nieobcą. Miałem tak gorliwą rusycystkę w szkole, że ten język, niemile dziś słyszany w Europie jako mowa barbarzyńców, błyskawicznie się we mnie rozmraża i władam nim lepiej niż nieustannie praktykowanym angielskim. Oto różnica między chłonnością umysłu dziecka i młodzieńca – angielskiego zacząłem się uczyć znacznie później.  Owóż najbardziej lirycznie podrasowaną, na granicy przedobrzenia, a nawet grafomanii losu, akcję przyuważyłem w jednym z parków. Do ewidentnie nadwyrężonej przewlekłym spożywaniem destylatów pani przysiadł się jej towarzysz – dżentelmenel z różą. Wręczył ją niepewnie; było widać, że romantyczną fazę związku dawno mają za sobą i ten kwiat źle się rymował, raczej przywołał tęsknotę za czasem, w którym jeszcze oboje marzyli o życiu usłanym różami. Jeśli pojawił się na obliczu kobiety cień uśmiechu, to zniknął natychmiast po tym, jak partner szepnął coś pokornie na ucho – okazało się, że była to róża przeprosinowa. A konkretnie nie-dość-przeprosinowa, bo pani zaczęła pana tą różą okładać, wrzeszcząc: „Obiecałeś, że mnie zabierzesz do Tobago!!!”.  I byłbym tę fanaberię uznał za zdumiewająco egzotyczną, gdyby jeszcze tego samego dnia nie zdarzyło mi się przywałęsać w okolice największego w okolicy, nowoczesnego centrum handlowego z byczym neonem na fasadzie. „Tobago”. Pomyślało mi się, że to pewnie jakiś ruski akronim, To-Ba-Go, Towary-Bankomaty-Gotówka albo coś w tym stylu, ale myśl o karaibskiej wysepce zalęgła się w tle i nie dawała spokoju, dopóki nie zacząłem wieczornego googlowania. I tu był pies pogrzebany, ba, cała dworska psiarnia. Oto bowiem doczytałem wreszcie, że złoty wiek Księstwa Kurlandii przypadł na XVI w., kiedy była lennem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Pod panowaniem księcia Jakoba von Kettlera nad Wentą zrobiło się tak bogato, że obywatelom zamarzyły się zamorskie kolonie. I oto w 1654 r. potężny okręt „Das Wappen Der Herzogin von Kurland” dotarł do archipelagu Małych Antyli, kapitan Willem Mollens zszedł na brzeg upatrzonej wysepki i ochrzcił ją mianem Nowej Kurlandii. Tym sposobem wyspa została skolonizowana przez lenników Rzeczypospolitej, zatem można uznać, że od roku 1654 z przerwami przez 36 lat Tobago było polskie.  Co więcej, kurlandzka ekspansja sięgnęła też Gambii, gdzie zaanektowano wyspę z największym posterunkiem „handlowym” (chodziło o handel ludźmi), a zbudowany fort nazwano na cześć Kettlera Fortem Jakuba. I jako James Island funkcjonowała aż do 2011 r., gdy przemianowano ją na Wyspę Kunta Kinte – to swoisty przypadek nazwy geograficznej nadanej na cześć fikcyjnego bohatera. Chodzi o postać niewolnika z powieści i serialu „Korzenie”. Kurlandczycy odstąpili gambijską wysepkę sto lat przed narodzinami powieściowego bohatera, nie sposób zatem stwierdzić, że Kunta Kinte był Polakiem. Dopiero na fali popularności „Korzeni” u schyłku dekady Gierka wszyscy chłopcy, którzy mieli zbyt gęstą czuprynę, by zapuścić włosy na hippisa, bo rosło im afro na sztorc, otrzymywali

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 44/2023

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok