Blues jest lekarstwem na smutki

Blues jest lekarstwem na smutki

Nawet nastolatkowie wciąż słuchają dziadka Claptona Eric Clapton (naprawdę Eric Patric Clapp) – ur. 30.03.1945 r. w Ripley k. Londynu – muzyk samouk (gitarzysta), autor bluesowych ballad i utworów z pogranicza blues rocka i rythm and bluesa. Grał z legendarnymi zespołami The Yardbirds, The Bluesbreakers i The Cream. Jego najbardziej znane albumy płytowe to: „Layla and Other Assorted Love Songs” (1970), „461 Ocean Boulevard” (1974), „No Reason To Cry” (1976), „Slowhand” (1977), „24 Nights” (1991), „Unplugged” (1992), „Riding With The King” (2000). – Od prawie 40 lat gra pan bluesa. Nie znudził się panu ten gatunek? Czym pana urzekł blues? – Nigdy nie miałem dość bluesa, nawet jeśli czasem flirtowałem z rockiem czy popem. Na początku po prostu mnie wzruszał. Z przejęciem słuchałem bluesowych ballad, opowiadających o smutnych aspektach życia – nieudanych miłościach, odrzuceniu, samotności, niezrozumieniu, czyli sprawach, które sam dobrze poznałem od najmłodszych lat. – Jakim był pan nastolatkiem? – Zgorzkniałym i nieszczęśliwym. Zanim odkryłem bluesa, który działa jak lekarstwo na smutki, często bywałem załamany, płakałem w poduszkę rzewnymi łzami. Nieraz myślę, że moje dzieciństwo i młodość mogłyby posłużyć za kanwę powieści wyciskacza łez. Matka urodziła mnie, gdy miała 16 lat. Moim ojcem był przypadkowy żołnierz kanadyjski, który stacjonował koło Londynu. Rodzice mieli krótki romans, potem on wrócił do Kanady i do swojej żony. Mnie nawet nie zobaczył, nigdy! Po porodzie matka uciekła z domu, a mnie zostawiła swoim rodzicom. Przez kilka lat myślałem, że dziadkowie są moimi rodzicami, a matka, która czasem wpadała z wizytą, starszą siostrą. Kiedy miałem dziewięć lat, dowiedziałem się prawdy. Matka przyjechała do dziadków z sześcioletnim chłopcem i powiedziała, że to mój brat przyrodni. Jego też porzuciła. Wzrastałem ze świadomością, że jestem niechciany, niepotrzebny, że ojciec mnie nie chce znać, a matka ma mnie gdzieś. To skrzywiło moją psychikę na całe życie. – Czy miał pan oparcie w przyjaciołach? – Nie miałem przyjaciół. Byłem bardzo zamknięty w sobie, niekomunikatywny. W szkole miałem problemy, źle się uczyłem. Raz nie zdałem, raz zostałem wyrzucony za brak postępów. Wcześnie zacząłem pracować, i to ciężko, na budowie, w hurtowni materiałów budowlanych. Tam poznałem chłopaków, którzy słuchali bluesa. – To był pana pierwszy kontakt z bluesem? – Raczej z ludźmi, którzy go słuchają. Pierwszy raz usłyszałem bluesa w telewizji, w wykonaniu Muddy’ego Watersa i Roberta Johnsona. I zwariowałem na jego punkcie. Dał mi motywację, żeby żyć – po to, aby nauczyć się grać na gitarze. W końcu uskładałem pieniądze, kupiłem gitarę i uczyłem się od rana do wieczora. W nocy odwiedzałem puby, gdzie grano swingujące rytmy. W jednym z pubów poznałem zespół The Roosters (na początku lat 60.) i dołączyłem do niego. Potem zaprosiła mnie do swego grona grupa The Yardbirds. – Nagrał pan z nią dwa albumy i odszedł. Dlaczego?- Koledzy za bardzo ulegali naciskom show-biznesu. Powoli odchodzili od bluesa w stronę popu, a ja byłem zagorzałym fanem czarnej muzyki. Mówię czasem, że byłem purystą bluesowym, czarniejszym od czarnych. Bardzo wtedy żałowałem, że nie urodziłem się w murzyńskiej rodzinie. Już jako nastoletni chłopak utożsamiałem się z czarną społecznością. – Z powodu bluesa? – No tak. Przemawiali do mnie dawni czarni bluesmani, którzy śpiewali o ciężkiej pracy i tęsknocie za rodziną, wylewali żale i bolączki przy akompaniamencie gitary. Podobała mi się prostota tej muzyki, czystość formy. Wydaje mi się, że z bluesem jest tak jak z muzyką klasyczną – jeśli ktoś ją chociaż trochę pozna, będzie do niej wracał całe życie. – Nigdy nie pociągał pana jazz, pokrewny gatunek bluesa? – Lubię jazz, słucham go z przyjemnością, ale zawsze wydawał mi się za trudny. Uważałem, że nie starcza mi umiejętności ani cierpliwości, bo musiałbym bardzo dużo się uczyć. – Trudniej grać jazz niż bluesa? – Do grania bluesa wystarczy tylko talent. A do jazzu trzeba mieć i talent, i umiejętności. Jest taka opinia, że blues stoi niżej od jazzu, jest jakby uboższym jazzem – i jest ona uzasadniona, bo blues to pierwotna forma jazzu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2005, 2005

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska