Marek Kotański lubił powtarzać: – Tylko nie spieprzcie wszystkiego, jak mnie zabraknie Chłopcy, którzy jeżdżą do Warszawy po żywność od darczyńców, otrzymują kondolencje. Ludzie martwią się, co będzie dalej z Centrum Pomocy Bliźniemu na Marywilskiej: – Jak te dzieciaki poradzą sobie bez ojca? Każdy przeżywa inaczej. Sekretarka, pani Ewa, jest oszczędna w słowach – twierdzi, że trzeba się już otrząsnąć z pierwszego szoku i pracować dalej, właśnie teraz, kiedy go już nie ma. I to pomaga. Ktoś z pensjonariuszy przypomina, jak Kotan przestrzegał swoich podwładnych: „Tylko nie sp… wszystkiego, jak mnie zabraknie”. Pani Inga Nałęcka, od lat przyjaciel ośrodka (ma za sobą wiele lat pracy jako więzienny psycholog), mówi do mnie z powagą: – On nie zginął, on wyjechał po Nobla do Szwecji, tak to teraz traktuję. Mówienie o nim w czasie przeszłym jest nieporozumieniem, on tu jest z nami, proszę tylko się rozejrzeć. Jest we wszystkim, co nas tu otacza. Wiedział, o czym mówi Na początku lat 90. dziennikarz zapytał go, kiedy zamierza przejść na emeryturę, bo przecież trzeba wreszcie odpocząć, zacząć żyć dla siebie. Odpowiedział, że planuje działać jeszcze dziesięć lat, później zobaczy, może rzeczywiście… Ale wtedy obawiał się o własne bezpieczeństwo. Dlaczego? Mówił rzeczy niezrozumiałe dla nas. Twierdził, że zmiany ustrojowe, jakie zaszły w państwie, będą miały wpływ na strukturę rynku narkotykowego w Polsce. Mało kto wiedział, o czym mówi, kiedy przekonywał, że „polska heroina”, produkowana głównie przez samych narkomanów, często z własnych poletek makowych, zostanie zastąpiona towarem importowanym, co wiąże się z powstaniem profesjonalnego przemysłu narkotykowego, na którym ktoś zarobi niewyobrażalną forsę. Miał rację. W Głoskowie Monar, jego patent, zaczął działać pod koniec lat 70., kiedy o narkomanii w Polsce mało kto jeszcze słyszał. Narkomanów umieszczano na oddziałach szpitali psychiatrycznych, a stan wiedzy na temat tego zjawiska był praktycznie żaden. Po raz pierwszy zetknął się z ludźmi uzależnionymi od heroiny jako psycholog w szpitalu na Dolnej w Warszawie. Z właściwą sobie energią rzucił się w wir pracy, pełen zapału, przekonany, że dobra wola i ręka wyciągnięta do odrzuconych przez innych plus dotychczasowe doświadczenia zawodowe pozwolą mu do nich dotrzeć. Spotkał się z odrzuceniem ze strony tych, którym chciał pomóc, z nieufnością. Zmienił metody pracy, stwierdził, że zdobyć zaufanie narkomana można jedynie przez szczere i pełne otwarcie się wobec niego, przez zaangażowanie, gdzie nie ma mentora, który wie lepiej, za to jest prawdziwy dialog między dwójką ludzi. Uznał, że szpitalną salę z lekarzami chodzącymi w rękawiczkach i sterylnymi uczuciami należy zamienić na autentyczny dom. Pierwszy powstał w Głoskowie i było to jak na te czasy posunięcie rewolucyjne. Jak to, narkomani mają się leczyć sami? Bez kontroli? Idea sprawdziła się, choć w społeczności ośrodka panowały drakońskie, szokujące ludzi z zewnątrz zasady. Poranne wielokilometrowe zaprawy, absurdalne często z pozoru zadania wymyślane przez grupę, chodzenie przez okres „nowicjatu” w drelichach przypominających stroje więzienne, noszenie przez pacjentów kartek z wypisanymi przez siebie wadami, całkowity nakaz abstynencji oraz zasada, że do ośrodka trafić można tylko raz, co dla tych, którzy nie wytrzymywali surowego reżimu funkcjonującego w społeczności w praktyce równało się wyrokowi. Z drugiej strony ośrodki były jedynym miejscem, gdzie ci ludzie odrzuceni przez społeczeństwo mogli liczyć na zrozumienie i akceptację, a nie na litość, jakiej nie chcieli, czy obojętność innych instytucji. Powstawały kolejne oazy monarowskie, ale społeczeństwo dowiedziało się, że z narkomanią wiąże się HIV. W Rybienku funkcjonuje wzorcowy ośrodek dla takich nieszczęśników. Terapeuta Tomasz Jędras twierdzi, że współpraca z lokalną społecznością układa się coraz lepiej. Realizują program hipoterapii, mają stajnie i padok, kilka koni. – Przychodzą do nas dzieci z miasta, na naukę jazdy, organizujemy otwarte pokazy walk rycerskich dla mieszkańców, a kiedy idziemy nad Bug, już nikt z miejscowych nie ucieka z wody – dodaje. Kilkanaście lat temu grupa mieszkańców zebrała się pod oknami, żądając, by Kotański do nich wyszedł. I oczywiście zrobił to, tak jak w wielu podobnych sytuacjach. Nie skończyło się jedynie na groźbach i wyzwiskach w stylu „szatan”, „morderca”, „katyński”. Posypały się ciosy, pod eskortą policji musieli uciekać z miasta. Jednak wrócili. Siedzimy na podwórku, wśród skalniaków i szumiących źródełek
Tagi:
Maksymilian Woch









