Bush w Europie

Amerykanie chcieli, by uznano ich światowe przywództwo, nie oskarżając o arogancję

„Zaskakująco mało gaf, dużo miłych słów i werbalnej gotowości do dialogu, które miały osłodzić Europejczykom świadomość, że Ameryka jest Number One także w świecie początku XXI w.”. Takimi słowami dziennikarz Reutera skomentował europejską wizytę George’a W. Busha. Obserwatorzy podróży amerykańskiego prezydenta przez Hiszpanię, Brukselę (szczyt NATO), a następnie Göteborg (szczyt Unii Europejskiej), Warszawę i wreszcie Lublanę (spotkanie z Władimirem Putinem) bacznie szukali momentów, które potwierdziłyby, że nowa waszyngtońska administracja – jak określiło to Radio France – „butami ciągle tkwi na rodzinnym rancho Bushów w Teksasie”, czyli niewiele rozumie ze współczesnego świata. Dlatego przez media przetoczyła się informacja o językowej wpadce prezydenta, zapowiadającego w Madrycie swoje spotkanie z „premierem Anzarem” (w rzeczywistości Aznarem).
Jednak w miarę jak Bush aklimatyzował się w Europie, okazji do wypominania mu takich zdarzeń było już mniej. W Brukseli Bush zaskoczył ciepłymi żartami (m.in. ze sztywnego po szkocku sekretarza generalnego Paktu, lorda Robertsona), serdecznością w kontaktach z politykami, m.in. z Aleksandrem Kwaśniewskim, a potem nagłą (rzekomo też dla jego agentów ochrony) decyzją o zatrzymaniu się pod sklepem ze sławnymi belgijskimi czekoladkami, gdzie

kupił bombonierkę

ze słodkimi muszelkami z pistacjowym nadzieniem. Nawet sceptycy przyznawali, że Bush potwierdził w Europie, iż nie przypadkiem Amerykanie nadali mu przydomek Mr Nice (Pan Miły).
Kto sądzi, że były to wyłącznie gesty spontaniczne, grzeszy polityczną i psychologiczną naiwnością. Republikańska administracja, choć w wielu sprawach dopiero zdobywająca doświadczenie, co wyszło np. przy okazji przygotowań organizacyjnych do wizyty, starała się jednak nie zostawić swojemu prezydentowi zbyt wiele pola do politycznej improwizacji.
Dlatego doradcy z Białego Domu nie ukrywali przed wylotem do Madrytu, że prezydent USA leci do Europy, by, z jednej strony,

przekonać Europejczyków,

że Ameryka nie zachowuje się wobec nich jak hegemon, z drugiej jednak, by przekonać ich do zaakceptowania amerykańskiego przywództwa.
Aby stało się to możliwe, Bush musiał przywieźć do Europy, po pierwsze, gałązkę oliwną, po drugie, kilka idei, które mogłyby być w przyszłości ochrzczone mianem „doktryny Busha”. Niemal każdy z przystanków na europejskiej trasie miał swoją myśl przewodnią. W Brukseli stało się nią (częściowo) nowe podejście USA do projektu tzw. obrony antyrakietowej, czyli pomysłu zbudowania w kosmosie, w powietrzu i na ziemi systemu uniemożliwiającego „nieprzewidywalnym” krajom (oficjalnie wymieniane są Irak i Korea Północna) i międzynarodowym terrorystom użycie broni masowej zagłady. Bush w przemówieniu na posiedzeniu NATO nie akcentował w związku z tym, że będzie to system broniący najdokładniej terytorium USA, pomyślany jako bodziec dla przyspieszenia wzrostu gospodarki amerykańskiej, lecz wskazywał na pożytki z rozszerzenia go bez mała na cały świat (łącznie z Chinami, które USA uważają dziś za jedynego potencjalnego rywala).
W Warszawie hitem politycznym i dziennikarskim, jak uznali Amerykanie, będzie

„drugie rozszerzenie” NATO.

Bush, naciskany od kilku miesięcy, by Ameryka wyraźniej wskazała, że Sojusz Atlantycki zaprosi niebawem do członkostwa kolejne kraje Europy Środkowo-wschodniej, właśnie podczas pobytu w naszym kraju – w obecności polskiego prezydenta, potraktowanego jako reprezentanta i lidera całego regionu – zdecydowanie potwierdził, że USA są za poszerzeniem NATO i że konkretne kraje zostaną wskazane na szczycie w Pradze we wrześniu 2002 r. Dodał też, że żadne z państw (to aluzja do Rosji, która nie bardzo chce widzieć w NATO Litwę i inne państwa bałtyckie) nie będzie mogło w tej sprawie „zapalić czerwonego światła na drodze”. Dziennikarze zastanawiali się jeszcze przed przylotem amerykańskiego prezydenta do Warszawy, czy to właśnie będzie „doktryna Busha”. Zwracano uwagę na porę wystąpienia Busha w Bibliotece UW wybraną przez ekipę Białego Domu – odbyło się ono w porze wysokiej oglądalności porannych audycji telewizyjnych w USA.
Polskie zadowolenie z faktu, że George Bush swoim przyjazdem do Warszawy dał wymowny sygnał doceniania naszej roli w forsowaniu rozszerzenia NATO i znaczenia stosunków polsko-amerykańskich byłoby – warto dodać na koniec – zapewne bardziej pełne, gdyby nie fakt, że po „polskim show” zaplanowano „show”, kto wie, czy nie większy, a mianowicie spotkanie z prezydentem Putinem. Bush, który jeszcze wczesną wiosną myślał o konfrontacji z Kremlem, szybko poszedł w ślady Billa Clintona i uznał, że z Rosją trzeba się porozumieć (nie tylko w sprawie obrony antyrakietowej). Wizyta w Lublanie (której, kiedy ogłaszano przyjazd Busha do Polski w kwietniu, w programie nie było) pokazała kolejną myśl przewodnią działania Ameryki także w czasach obecnej administracji – że wielkie mocarstwa zawsze będą chciały się dogadać.

 

Wydanie: 2001, 25/2001

Kategorie: Wydarzenia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy