Cały pogrzeb na nic!

Cały pogrzeb na nic!

Otóż w roku 1951 Wanda Jakubowska zmobilizowała – z najdalej posuniętym poparciem Bolesława Bieruta – wszystkie siły polskiej kinematografii, by nakręcić film pomnik na cześć Karola Świerczewskiego, „świętego Polski Ludowej”, który się „kulom nie kłaniał”. Niby wszyscy wiedzieli, że się nie kłaniał nie dlatego, że taki odważny, tylko dlatego, że wiecznie był pijany, lecz w filmie wszystko już było po linii i na bazie. Świerczewski na swej niesłychanie pięknej drodze życiowej zmagał się z siłami wstecznictwa i podłości: z trockistami, faszyzującym klerem, wielkim kapitałem. Jego niezłomna postawa hartowała się w ogniu walki klasowej. Przez prostych ludzi kochany był miłością bezbrzeżną. Kochany za życia, a jeszcze bardziej wtedy, gdy nie ukłonił się pewnej zdradzieckiej kuli w marcu 1947 r. pod Baligrodem (była o tym wzruszająca opowieść w „Pierwszej czytance”). Jednak w dziewięciogodzinnym hołdowniczym filmie ku czci Świerczewskiego nie Świerczewski był najważniejszy. Nawet nie sam Lenin, przepięknie odstawiony przez Jacka Woszczerowicza. Ani nie Dzierżyński, którego z takim talentem zagrał młodziutki Gustaw Holoubek. Najważniejsi byli zdrajcy, których należało zdemaskować i publicznie zlinczować. Tę rolę w filmie przydzielono towarzyszom wykazującym „odchylenie prawicowe”. A kto wówczas za takie odchylenie siedział „w odosobnieniu” w willi w Miedzeszynie? Władysław Gomułka! I jego – na wszelki wypadek – należało tym filmem dobić. Film (po skrótach) wszedł na ekrany 8 maja 1953 r. Kraj trwał w żałobie po śmierci Stalina. Gazety przedrukowywały referat towarzysza Bieruta wygłoszony na Plenum KC PZPR, zatytułowany „Nieśmiertelne nauki towarzysza Stalina orężem walki o dalsze wzmocnienie partii i Frontu Narodowego”. W dzień premiery filmu Episkopat złożył na ręce tegoż Bieruta memoriał, znany później jako „Non possumus”. Ale to było bez znaczenia, bo teraz liczył się Świerczewski, Świerczewski, jeszcze raz Świerczewski, no i trochę ten szuja Gomułka. Nowy święty wkraczał na ołtarze, nowy Judasz został pogrążony. Z tym że życie lubi wiązać ironiczną pętelkę. Bo „Żołnierz zwycięstwa” miał premierę w maju 1953 r., a trzy lata później towarzysz Bierut „wyjechał w futerku, a wrócił w kuferku”. I szybko został obwołany zbrodniarzem. I kogo teraz naród uznawał za swoje bożyszcze? Oczywiście Władysława Gomułkę! Tego filmowego szuję i odchyleńca! O samym filmie nikt już nie pamiętał. Jedynie Wanda Jakubowska zaczynała dzień od ćwiartki wódki.

Człowiek z marmuru

Od tamtego filmu minęło pół wieku, ale to wcale nie tak wiele. Wróćmy do „Smoleńska”, przejdźmy do drobiazgów. Scena inicjacyjna ma się rozegrać – tak informowali twórcy – na targowisku miejskim, gdzie dziennikarkę dobiega krzyk sprzedawcy: „Ruskie zabili Kaczora!”. Co nam ten „Kaczor” podpowiada? Ano, że prosty człowiek jest na swój sposób zakumplowany z prezydentem, bo to równy gość, nasz stary, poczciwy „Kaczor”! Rzecznik ludzi prostych, swojak. I to jedna twarz prezydenta. Jest też druga, która ujawnia się w rozmowach z żoną i współpracownikami. Tu prezydent demonstruje pełen wachlarz cnót inteligenta (z Żoliborza): cały zbudowany jest z taktu, savoir-vivre’u, powściągliwości, kurtuazji. Miły, choć bez ugrzecznienia, do każdego z uśmiechem, nigdy się nie narzuca. A jest i trzeci Kaczyński, ten pośmiertny – marmurowy pomnik z jednej bryły. Takim jawi się, gdy kondukt żałobny sunie Krakowskim Przedmieściem, taki migocze w oczach rodaków rozmodlonych pod krzyżem przed pałacem, taki zmierza na Wawel, takim przejmą go Wielka Historia i szkolne czytanki.

Tak – to jest ta Polska jasna, promienna, szczera, żarliwa. A przecież film nie powinien w żadnym razie pomijać tej drugiej Polski: rojowiska zaprzańców, jurgieltników. To wynarodowione tałatajstwo próbuje wszelkimi sposobami zakłamać prawdę o zbrodni, jaka się dokonała w Smoleńsku. Tałatajstwo dzieli się na dwie formacje. W pierwszej są moralne konusy, które wykonują ponurą krecią robotę, zainstalowane głównie w mediach i w służbach; oślizłe redaktorki przyspawane do stołka, gotowe za byle ochłap opluć największą świętość. Za możliwość pokazania na wizji swoich tępych, ulizanych pysków dopuszczą się każdej podłości, każdej manipulacji. Jak gdzieś na górze padnie komenda: sprawy zamachu nie ruszać!, w tej sekundzie kładą uszy po sobie, bo a nuż ich szurną z posady. A kredyt (we frankach!) się wzięło… Na ich widok widz cofa się z obrzydzeniem. I słusznie – gdyby nie wiedział, co to takiego „gorszy sort”, to już wie.

Ale jest jeszcze druga formacja, sort najgorszy: wyższa rangą, ważniejsza, choć w filmie reprezentowana tylko przez Jerzego Zelnika. Dystyngowany pan w pewnym wieku, w świetnie skrojonym prochowcu (narzuca się, że pachnie wodą buteleczka za tysiąc), o czujnym, stalowym spojrzeniu. Na lotnisku Siewiernyj ani nie rzuca się ratować poszkodowanych, ani nie kombinuje, jak sprzedać całą historię w mediach czy notach dyplomatycznych. Od tego ma cyngli. On obserwuje, rozważa warianty, planuje kilka posunięć naprzód. Mózg! Widz chwyta w mig: dla takiego podłożyć trotyl, a potem zatrzeć ślady, to małe miki. Podobnie – przechwycić czarną skrzynkę i wykasować z taśmy parę kluczowych zdań, tak by sam diabeł się nie połapał. A gdyby nawet hel albo sztuczną mgłę trzeba było rozpylić, a po kwadransie rozwiać? Takie coś on ma na pstryknięcie palcami. Dla niego pracują najlepsi fachowcy na świecie.

Dla niego, czyli dla kogo – mógłby zapytać widz nierozgarnięty (zawsze jeden taki debil się znajdzie!). A przecież mądrej głowie dość dwie słowie, gdy głupiemu i referatu mało. Bo Zel­nik w filmie „Smoleńsk” jest jak Artur Barciś w „Dekalogu” Kieślowskiego. Gra Tajemnicę! Tylko że mroczną, wywiedzioną wprost z czeluści piekielnych. To Demon w czystej postaci! Demon demonem, ale gdyby mu się tam plątali koło kolan „inni szatani”: funkcjonariusz GRU, jakiś mason, jeden z drugim parlamentarzysta europejski, a choćby Tusk Donald, to nikt nie ma prawa się dziwić… Na temat znaczenia postaci Barcisia w „Dekalogu” powstały dziesiątki dysertacji doktorskich. Na temat, kogo właściwie symbolizuje Zelnik, powstanie zapewne niemała biblioteka. Zresztą podprowadza pod nią sam reżyser: „Myślę, że jeśli próbujemy sobie wyobrazić, jak wyglądałaby Polska w następnej kadencji prezydenta Kaczyńskiego, otrzymujemy odpowiedź, dlaczego musiał zginąć”. Ja rzucam myśl, a wy ją łapcie!

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2016, 36/2016

Kategorie: Kultura

Komentarze

  1. jacek Nadzin
    jacek Nadzin 13 września, 2016, 12:04

    Ładne.
    Ale pisanie o Swierczewskim, uczestniku Brygad Międzynarodowych i Dowódcy II Armii WP że „był wiecznie pijany” to już poziom polskiej skrajnej prawicy.
    Zyczę autorowi aby był wspominany jak Walter.
    A uwiecznił Go nawet Ernest Hemingway w swojej powieści i tym dał Mu nieśmiertelność!

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. fly
    fly 13 września, 2016, 20:48

    Też tak sądzę . Ładne . Poza ukłonem w stosunku do styropianu ws. Świerczewskiego – opluć , i ostatnim akapitem o „ruskiej” spuściżnie .
    Panie redaktorze , burdel w wojsku powstał po (!) wyjściu Rosjan !
    Kaman ?

    Specpułk działał znakomicie , mając WYBITNYCH dowódców szkolonych w ZSRR z racji używanego sprzętu .
    POLSKI , podkreślam , POLSKI post styropianowy BURDEL zaczął się wtedy , kiedy ich wyrzucono i zastąpiono , młodym , nowym personelem bez surowego szkolenia ale bez skażenia „Moskwą ” .

    Pamięta Pan pilota Jaka ? Pogoda nie do lądowania , szczególnie TAKIEGO samolotu , a on nadaje : pogoda pizda , ale próbujcie !

    Za Generała nie do pomyślenia !

    Zaczęło rozpierduchę PO , PiS dokończył !
    Szef pułku nie miał nawet uprawnień na TU 154 !

    Więc pudło zupełne i zły adresat pretensji !!!

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy