Rozmowa z Katarzyną Nosowską
Wokaliści mnie nie szanują, bo podobno nie umiem śpiewać! Poeci nie zaakceptują, bo nie umiem pisać w myśl obowiązujących definicji
Kiedy przed kilku laty zaczynałaś śpiewać piosenki, pisałaś je po angielsku – były tam nawet wyrafinowane cytaty z Eliota… Dziś już nie sięgasz po angielszczyznę, mimo że to właśnie teraz podobno polscy wykonawcy mają większą szansę przebicia się na światowym rynku.
– Wydawało mi się, że w piosence angielski brzmi po prostu lepiej, oryginalniej i bardziej odlotowo. Zresztą to nie tylko mój problem. Wielu polskich wokalistów ma problemy z bardzo “niemuzycznym” akcentem języka polskiego, z tymi wszystkimi szeleszczącymi zbitkami spółgłosek i ograniczoną ilością samogłosek… Śpiewałam po angielsku trochę pod presją środowiska. Potem stwierdziłam, że to absurd! Że to nie mój język i że nie jestem w stanie posługiwać się nim w sposób naturalny, w pełni świadomy. Nie wystarczy mówić po angielsku, nawet bardzo sprawnie, by być anglojęzycznym twórcą… Eliot to niedościgniony ideał! Śpiewanie po angielsku nie wynikało u mnie z chęci robienia międzynarodowej kariery, ale raczej z poszukiwania własnego brzmienia.
Kiedy odnalazłaś to brzmienie?
– Myślę, że tak naprawdę narodziłam się dopiero przy płycie “?” grupy Hey. Poczułam, o co naprawdę mi chodzi…
To była twoja piąta płyta od debiutu w Jarocinie w 1992 r. Przez ten czas zostałaś obsypana lawiną nagród, twoje piosenki nie schodziły z list przebojów… I stwierdziłaś, że to nie ten kierunek?
– Tak. Stwierdziłam, że nie zależy mi na pochlebnych recenzjach, jeśli mają one być okupione jakimkolwiek kompromisem. Że muszę iść własną drogą bez względu na trudności. Powiedziałam sobie, że dla sztuki mogę nawet umrzeć z głodu, ale nie mogę pójść na łatwiznę. Może to brzmi trochę deklaratywnie, ale tak właśnie było.
Po sześciu płytach z Hey przyszedł czas na trzy albumy solowe…
– To naturalna konsekwencja moich wyborów. Praca w zespole jest wspaniała, ale nie da się tego porównać z możliwością nieograniczonych niczym decyzji przy produkcji solowej. Chyba stanęłam mocno na nogach, potrafię się otworzyć, nabrałam odwagi, umiem rozmawiać z ludźmi – nie tylko za pomocą tekstów piosenek…
Żadnych kompromisów? Nawet z samą sobą, nawet z własną słabością?
– Żadnych! Sztuka jest wielkim stołem, ale tylko niewielu może zasiąść do uczty… Dlatego, jeżeli już mamy zaproszenie, nie wolno się wymigiwać, usprawiedliwiać i kombinować. Jeżeli pomyślę: “za mało zarabiam”, “za słabo klaszczą”, “za mało bisów i rozdanych autografów” – to już koniec. Talent nie jest nagrodą, jest darem i zobowiązaniem. Poeta zwykle nie zasługuje na wielkość własnych metafor, a modelka na swoją urodę! Nie należy więc robić z siebie eksponatu, ale bardzo mocno pracować.
To prawdziwy manifest artystyczny, dziś już chyba trochę niemodny?
– No to co, że niemodny? Nic mnie nie obchodzi moda! Niedawno usłyszałam bardzo mądre zdanie, wypowiedziane przez jakieś dziecko: “Moda jest wtedy, jak wszyscy ubierają się tak samo”. Święta prawda! Nie chcę być klonem, duplikatem, kserograficzną odbitką czegoś nawet najwspanialszego. Dla wielu ludzi podążanie za modą stało się bolesnym rytuałem, bo fakt, że czasem nie uda się zdążyć, przysparza cierpień. To cywilizacyjna dewiacja.
A może raczej atawizm, pozostałość instynktu stadnego?
– Chyba pozostało we mnie sporo pierwotnych instynktów, ale na pewno nie ma wśród nich instynktu stadnego.
Czy nie ekscytuje cię wielotysięczny tłum, kłębiący się przed estradą?
– Tłum ma swoją hipnotyzującą siłę. Ale trzeba nad nią zapanować, a nie dać się jej uwieść, bo to prowadzi na manowce. Lubię ludzi słuchających, a jeszcze bardziej tych, którzy starają się zrozumieć. Nie wybieram i nie klasyfikuję publiczności. Nieważne, czym moi słuchacze się zajmują, jak się ubierają, ile mają lat. Gdybym zaczęła się nad tym zastanawiać, to oznaczałoby, że stosuję kryteria marketingowe, a więc, że produkuję towar i chcę go opłacalnie sprzedać… Jeżeli słucha mnie jakaś dziewczyna z małomiasteczkowej dyskoteki, jeżeli słucha mnie Rumunka stojąca przy autostradzie i moje piosenki są im bliskie i potrzebne, to cieszę się nie mniej niż w przypadku wyrafinowanej recenzji, pełnej muzykologicznych, literaturoznawczych i socjologicznych wywodów. Śpiewam dla publiczności – to ja jestem dla nich, a nie oni dla mnie! Chcę dawać ludziom radość!
Radość? Twoje teksty są naszpikowane egzystencjalną poezją – daleko ci do wesołych, tanecznych szlagwortów…
– Radość ma różne oblicza. Jej najpiękniejszą przyczyną jest być może zrozumienie, jakie rodzi się pomiędzy ludźmi, a to właśnie zajmuje mnie najmocniej.
Czy twoja książka też będzie poszukiwaniem takiego zrozumienia?
– Chyba niepotrzebnie gdzieś powiedziałam o tej książce?! Teraz muszę mówić o czymś, co dopiero się rodzi… Miałam już cztery różne projekty – postanowiłam pisać po 40-60 stron dziennie. I wszystko wyrzucałam. Teraz jestem już zdecydowana, ale to musi trochę potrwać… Dlatego piosenka czy wiersz są tak bardzo atrakcyjnymi formami, że mogą powstać prawie natychmiast, że mogą być bardzo szybko skonfrontowane ze słuchaczem.
Przyjemnie być pisarką?
– Przyjemnie pisać! A pisarką się nie czuję, broń Boże! Nie mam żadnych ograniczeń, ani terminów… Mogę podejmować dowolne decyzje, zastanowić się, czy w ogóle to wydam. Na pewno przeczytają to trzy osoby!
Moja sytuacja jest bardzo dziwna – jestem nikim! Wokaliści mnie nie szanują tak naprawdę, bo podobno nie umiem śpiewać! Poeci mają swój zamknięty, hermetyczny świat, a i pisarze na pewno mnie nie zaakceptują, bo nie umiem pisać w myśl uczonych i powszechnie uznawanych za obowiązujące definicji. Jestem skazana na samotność, ale nie narzekam, to czasami błogosławiony stan.
Samotność to podobno najgroźniejsza choroba współczesności?
– Tak, zwłaszcza samotność w tłumie. Ale ja nauczyłam się panować nad samotnością. Nie oznacza to, że nie potrzebuję ludzi. Przeciwnie – potrzebuję ich bardzo, ale potrzebuję też spokoju. Nużą mnie kontakty powierzchowne, takie za przeproszeniem “pitu, pitu”. Szkoda czasu. Jeżeli czuję potrzebę spotkania z kimś, to niczego nie udaję, nie bronię się przed tym, ale staram się zrobić sobie małe święto. To trochę jak wyprawa do kina…
Wyprawa?
– Żeby z mojej wsi pojechać do kina, muszę specjalnie się przygotować, dokonać przemyślanego wyboru – jadę więc na 40-kilometrową wyprawę, by zobaczyć film, o którym marzyłam. Może “marzenia” to trochę za duże słowo, ale zasada powinna być – właśnie taka.
Dlaczego mieszkasz tak „daleko od szosy”? Zwykła wieś zamiast eleganckiego podwarszawskiego osiedla?
– To nie była jakaś wykoncypowana decyzja. Kupiłam do mieszkania coś, na co mnie było stać. Tylko tyle było w sakiewce. Te czterdzieści kilometrów dla osoby, która często bywa w mieście, to rzeczywiście trochę za dużo. Ale jest to również wystarczająco dużo, bym mogła ocierać się o zwyczajne klimaty, o najprostsze relacje międzyludzkie. Tam, jeśli ludzie się polubią. to sobie pomagają. Kiedy się znienawidzą, to gryzą się jak psy. Żadnych dwuznacznych sytuacji!
Czy czujesz się akceptowana w swojej wsi?
– Tak. Nie robię ceremonii z tego, że śpiewam piosenki i czasem pokażą mnie w telewizji. Ludzie widzą, że tak samo jak oni łażę w wyciągniętych galotach, że mówię wszystkim “dzień dobry”, a czasem i na winko dam…
Hodujesz jakiś żywy inwentarz?
– Mam kota. Miałam też dwie kury, ale kot zaprosił kolegów na imprezkę i zostało tylko trochę piórek. Mój synek jeszcze o tym nie wie i albo mu powiem prawdę, przez co będzie chodził kilka dni w żałobie, albo nakłamię, że kurki odleciały do ciepłych krajów, w co i tak nie uwierzy, bo Mikołaj jest mądrym chłopcem. On ma prawdziwy kosmos w głowie.
A jaki jest twój kosmos? Czy jest w nim Bóg?
– Jako osoba bardzo młoda nie przeżywałam takich rozterek. Rodzice posyłali mnie na religię i do kościoła, więc grzecznie chodziłam. Strasznie się tam nudziłam, ale byłam jak taka krowa, która czuje się bezpiecznie, bo przynależy do stada. Daleka byłam od wszelkiej refleksji i buntu. Nie pociągały mnie, podobno tak atrakcyjne dla młodzieży, ruchy typu Hari Kriszna… I dopiero kiedy skończyłam 29 lat, stwierdziłam, że jestem religijnie bezpańska. I przestały mi wystarczać proste tłumaczenia, że jeśli będę grzeczna, to pójdę do nieba, a jak nie, to do piekła. A co z cierpieniem, przemijaniem, tą niesłychaną energią, którą czerpiemy i wytwarzamy przez całe życie? Nosimy w sobie ładunek energii i to po prostu niemożliwe, by ona nagle stała się niczym. Nie wiem jeszcze do końca, jaki jest mój kosmos. Być może oscyluję w jakimś kierunku, ale nie jestem w stanie jeszcze tego nazwać. Widzę dużo mądrości w religiach Wschodu, ale nie potrafiłabym zadeklarować jakiejś konkretnej przynależności. W obliczu śmierci wszystkie religie stają się bezradne, choć teoria reinkarnacji zdaje się najlogiczniej uporządkowana.
Śmierć jest przypisana życiu każdego z nas, ale czy nie za wcześnie rozważasz, co zrobić z urną własnych prochów? Czy ta kpina ze śmierci nie jest próbą samoobrony, oswojenia tego, co nieuniknione?
– Cytujesz piosenkę, która w żadnym wypadku nie jest kpiną ze śmierci, ale z całej otoczki, z tego tandetnego ceremoniału. Napisałam, że moja urna ma być nagrodą w jednym z radiowych konkursów. To paranoja, paranoja spełniona, bo przecież takie konkursy odbywają się właściwie codziennie – licytacje okularów po idolu, zdartych butów po gwiazdorze, peruki po słynnej aktorce… To kpina z życia, a nie ze śmierci, która jest śmiertelnie poważna.
Rozmawiamy o sprawach ostatecznych, a przecież są też sprawy drobne, zwykłe…
– Kto wie, czy nie ważniejsze?! Jesienią można się dobrze przypatrzyć, jak zielone zmienia się w złote albo rude. I warto się tym cieszyć! Czasem mam jakieś “dołki”, ale przecież wiem, że w jakimś sensie jestem wybranką losu. I nie powinnam robić nic innego, niż tylko modlić się by wszystko trwało tak, jak jest.
A co mogłabyś robić innego niż śpiewać?
– Może… Mogłabym robić czapki. Lubię dziergać. Ale tak naprawdę to nic mnie tak nie kręci jak śpiewanie!
A może warto zagrać w filmie lub w teatrze? Ostatnio bardzo modne są telenowele…
– Miałam propozycje, miałam. I nie przyjęłam, nie potrafiłabym zabierać pracy i chleba zawodowcom, ludziom, którzy w szkołach teatralnych przez cztery lata harowali od świta do zmroku, by uprawiać swój zawód i zarabiać na trudne życie. Ja zrobiłabym to najwyżej z próżności, dla taniej popularności, dla zabawy…
Jaka będzie twoja kolejna płyta? Czy jej ton będzie jaśniejszy, czy znajdziesz w nim znów miejsce na „twoją i moją nadzieję”?
– Nie wiem, jaka będzie. Nie mam pojęcia. Jak dojrzeję, odbędzie się poród! Naturalny.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy