Wojciech Kuczok

Powrót na stronę główną
Wojciech Kuczok

„To nie jest wojna”

Rekonstrukcja rządu przyniosła redukcję resortów, za to ich nazwy rozrosły się ponad miarę. Takie Ministerstwo Kultury, Dziewictwa Narodowego i Sportu – czyż nie łatwiej byłoby je nazwać po prostu Ministerstwem Kultury Fizycznej? Pan Gliński od początku prezentował na swoim stanowisku maniery i kompetencje wuefisty, teraz wreszcie dostała mu się stosowna działka. Tylko że on jest z tych wuefistów upierdliwych, którzy zamiast pozwolić chłopakom grać w gałę na każdej lekcji, każą ćwiczyć układy gimnastyczne do akademii na cześć i ku chwale. Tak czy owak, w polskiej piłce, która jest prawdziwą królową kibicowskich pragnień, spieprzyć już niczego bardziej się nie da – Gliński trafia na grunt zaorany, może go najwyżej udeptywać, niczego bardziej nie zepsuje. Być może powinien popracować nad dziennikarzami działów sportowych i także z nich uczynić sekcję propagandową, która zajmie się mentalem kibicowskim, tak żebyśmy zaczęli wreszcie czerpać dumę z odniesionych porażek, czytaj: poniesionych zwycięstw moralnych. Ministerstwo Kultury Fizycznej powinno stworzyć akademię resentymentu pod hasłem „Nikt nie zwycięża tak, jak my przegrywamy” – by świat zaczął nam zazdrościć tego, jak umiemy się cieszyć z klęsk. Symbolem doskonałości niech pozostanie wynik 1:27. Tymczasem nominacja katolskiego taliba na szefa superresortu szkolnictwa jest klasycznym dla

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wojciech Kuczok

Kicz tytaniczny

Stanął papież na dziedzińcu, a zanim oficjalnie go odsłonięto, stał się najpopularniejszą instalacją w historii polskiej sztuki współczesnej. Jednemu nie sposób zaprzeczyć – w kategorii memogeniczności „Zatrute źródło” Jerzego Kaliny okazuje się dziełem niedoścignionym. Jeśli potraktować to dzieło jako pretekst kultury, który dopełniają wszelkiego rodzaju od-kształcenia, reinterpretacje i przeróbki, słowem: jeśliby artysta ogłosił, że erupcja memów była przez niego przewidziana i stanowi integralną część dzieła, należałoby tę rzeźbę uznać za przemyślną i ważką wypowiedź. Cień podejrzenia, że Kalina wie, co to dystans, można przecież mieć, skoro artysta nie protestuje przeciw naruszaniu nietykalności innego swojego dzieła – „schodów smoleńskich” na placu Piłsudskiego. Rzeźbiarz uznał, że jego dzieło zaprasza do interakcji, ale władza z tym nijak się nie zgadza; zawłaszczyła ten pomnik z charakterystyczną dla siebie apodyktycznością i strzeże go jak tabernakulum przed profanacją. Obstawianie policją pomników weszło kaczystom w krew: postument Lecha w stylu północnokoreańskim ma osobną obstawę, co najmniej dwie suki plus patrol pieszy czuwają przy rzeźbie Jezusa pod kościołem św. Krzyża… Idąc tą drogą, osiągniemy za kilka lat status państwa pozbawionego penitencji, bo funkcjonariusze oddelegowani do pilnowania pomników nie będą w stanie jednocześnie baczyć na osadzonych skazańców. Prawica tradycyjnie przejawia niekompetencję

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Wojciech Kuczok

Zjednoczone stany lękowe

Nie trzeba już nawet czytać książek, żeby być au courant z literaturą współczesną – dość zawiesić oko na facebookowych inbach literatów. Jako człowiek niepoprawnie XX-wieczny nie mogę się nadziwić Jackowi Dehnelowi, że mimo znajdowania upodobań estetycznych w starociach, odzieżowej ostentacji (cylinder, laska, mucha, surdut), a także charakterystycznej dystynkcji prozatorskiej frazy, które wskazywałyby na próby droczenia się z czasem, zarazem pozostaje nadaktywnym użytkownikiem mediów społecznościowych. Ja staroświecko wierzę, że pisarzowi nie uchodzi nadmiernie się pospolitować z tłumem internautów; tzw. walla facebookowego traktuję jak album podróżniczy, ewentualnie tablicę ogłoszeń (jako autor w stanie upadłości nie mam ostatnio wiele do ogłaszania), z zasady nigdy nie wdaję się w dyskusje, a nawet zbywam milczeniem niemal wszystkie komentarze. W moim przekonaniu nie wypada pisarzowi wdawać się publicznie w pyskówki, chyba że w starym stylu, gdy czyni to na łamach prasy jako felietonista – co nie poszło drukiem, nie liczy się wcale. Wierzę, że gdyby Boy, Słonimski czy Kisielewski dożyli czasów Twittera i FB, wyniośle by je ignorowali jako fora ludowe, sami zaś wściekle ucieraliby nosa komu trzeba na papierze. Tymczasem popularni pisarze wyładowują swój temperament publicystyczny w awanturach internetowych, ku uciesze gawiedzi i mojemu zażenowaniu. O ile papier daje szansę na literackie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wojciech Kuczok

Na tropie zachwytu

Podobno najbardziej charakterystycznym objawem COVID-19 jest blokada powonienia i smaku. Zatem: od tej zarazy ludzie tracą zmysły także w sensie ścisłym, jak by powiedział Jerzy Pilch – nawiasem mówiąc, jego pogrzeb okazał się bombą biologiczną w środowisku literackim, Pilch sprawił pośmiertnie, że wśród pisarzy błyskawicznie zniknęli wszyscy niedowiarkowie, nazywani gdzieniegdzie „koronasceptykami”. Zapewne ten test nie został jeszcze poddany ostatecznej weryfikacji, ale daje może i zwodne, lecz komfortowe ukojenie wszystkim zasmarkanym, pokasłującym lub przechodzącym podgorączkową trzydniówkę. Żona wyjechała na weekend roboczy, więc usypiałem Antosia w tymczasowo opuszczonym łożu małżeńskim, przed zaśnięciem wymacał pod kołdrą koszulę nocną, podsunął mi pod nos i powiedział: „Czujesz? To zapach mamy”. Czuję, więc jestem zdrów, albo bezpiecznie chory; na wszelki wypadek po każdym przygodnym kaszlnięciu lecę do szafki i wykradam synkowi wyjątkowo kwaśne żelki, które sobie upodobał – wykręca mnie, więc jeszcze pożyję bez kwarantanny, jeszcze się udało przemknąć mimo moru, między wirusami. Nietrudno mi sobie ten stan utraty zmysłów wyobrazić i po prawdzie bardziej się go boję niż innych konsekwencji, ze śmiercią na czele (może właśnie dlatego, że śmierci wyobrazić sobie, z braku analogicznych doświadczeń, nie sposób). Zdarzało mi się w czasach intensywnej fascynacji

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wojciech Kuczok

Odumarli

Wujec, Walicki, Janion, co tydzień jakieś mowy pogrzebowe, straty niepowetowane; późnym latem zebrało się na umieranie postaciom wielkich umysłów i zasług, Polska je traci i jakby sama się traciła, bo teraz ludzie umierają bardziej – zostawiają nas samych w państwie kaczystowskim. Obok smutku pojawia się rodzaj rozżalenia, że „wiedzieli, kiedy się zawinąć”, odumarli nas, ich śmierć wpisuje się w tak ponury pejzaż polityczny i społeczny, że jest podświadomie poczytywana za rodzaj ucieczki, emigracji w zaświaty. Z każdym pogrzebem postaci, dzięki której mogło się czuć „dumę z bycia Polakiem” – jakże inną od tej wyznawanej przez rząd spospolitowany z ulicznym motłochem w odzieży patriotycznej – pogrążam się w żałobie po kraju, o którym niegdyś myślałem z czułością; wielcy Polacy odchodzą, robiąc miejsce barbarzyńcom. Właśnie minęła i moja prywatna rocznica pierwszej śmierci człowieka najbliższego, pierwszej przeżywanej tak bezpośrednio, bo w drugiej osobie (nie „on umarł”, lecz „Ty umarłeś”): od roku jestem półsierotą. W przypadku ojca też mogę uznać, że „umarł w porę”; w ostatnich miesiącach życia pogrążony w demencji jako pensjonariusz DPS, nie doczekał pandemii koronawirusa, dzięki czemu bliscy mogli z nim być do ostatnich dni. W pierwszą rocznicę śmierci ojciec przyśnił mi się jak zwykle

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wojciech Kuczok

Smutek wyprowadzacza psów

Powiem panu, że teraz to ja najbardziej nienawidzę tej, k… kultury. Takie wyznanie o bladym świcie szarawy człowiek z osobistą jamniczką na skwerku poczynił wobec mojego kumpla; pogawędkę chciał tylko uciąć, a uciął boleśnie w samo sedno. Kumpel, artysta prekariusz, ostatnio jest na utrzymaniu psów, które bierze pod opiekę na czas kanikuły właścicieli. Piesek to icebreaker co się zowie, small talk wyprowadzaczy to jest socjologiczny fenomen, wszelkie waśnie plemienne są wzięte w nawias trawniczka i okolic, ludzie z psami na smyczkach od razu się łączą w tria, kwartety, orkiestry smyczkowe i od wstępnego „chłopczyk czy dziewczynka” przechodzą do problematów natury uniwersalnej. Kumpel jest kontaktowy, od ludzi nie stroni, więc nasłucha się i nagada codziennie, nikomu dobrego słowa nie poskąpi, w pogwarki wchodzi bez rozgrzewki. Pieski lepiej się wypróżniają, jak pankowie i pańcie, zamiast śpiesznie ciągnąć byle wokół skwerku i do domu, zagadają się z kimś po drodze. Tym razem jednak zaniemówił; gdyby miał ogon, toby go podkulił. Odciągnął swojego zwierza, dał znać na migi, że gryzący, nietowarzyski, i poszedł w milczeniu swoją drogą. Swoją drogą, niezwykłe, jak szybko pies z pandemicznego obiektu pożądania stał się na powrót kosztownym kłopotem. Wystarczyło przywyknąć do relatywnej grozy wykresów i liczb zakażeń, wystarczyło,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wojciech Kuczok

Historia bez zapitki

Z właściwą sobie opieszałością – trzy lata po premierze – odkryłem właśnie istnienie programu rozrywkowego „Drunk History”, w polskiej wersji opatrzonego uściśleniem „Pół litra historii”, i znalazłem w nim uciechę. Jako telewizyjny analfabeta żyję na co dzień w błogiej niewiedzy, choć okazuje się, że czasem i wiedza może przysporzyć radości. Tym, którzy jak ja należą do klubu dobrowolnie wykluczonych i telewizora używali ostatnio jeszcze za czasów wypukłych ekranów, wytłumaczę, a tym, którzy są na bieżąco, przypomnę, że chodzi o nadzwyczaj nietypowy program komediowy. Znane postacie show-biznesu streszczają przed kamerą uprzednio wybraną anegdotę historyczną – jednak, uwaga, czynić to mogą wyłącznie na pełnej bani. Nie „pod wpływem” alkoholu, tylko napruci, zalani w pestkę – słowem dobrze zrobieni, tak, żeby język im się plątał z myślami. Ów język spuszczony z łańcucha poprawności wespół z myślą rozchełstaną dają w efekcie cokolwiek apokryficzne epizody z naszych dziejów. Lekcja historii zmienia się w pijacką nawijkę, tu i ówdzie upraszczającą skomplikowane węzłowiska wątków, a często i swawolnie ubarwiającą fakty. Reżyser pilnuje, żeby bohater odcinka nie symulował, co szczególnie w przypadku zawodowych aktorów byłoby wykrywalne z niejakim trudem, wydaje mi się zresztą, że właśnie aktorom wyjątkowo hojnie dolewano do kieliszka, żeby mieć pewność – oprócz

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Wojciech Kuczok

Imitatorzy głosu

Za sprawą wyśmienitych germanistów Thomas Bernhard przez kilka dekad zdążył się zadomowić w polszczyźnie, a dzięki Krystianowi Lupie także w naszym teatrze jako czołowy nestbeschmutzer literatur europejskich XX w. – jest mile czytany zwłaszcza tam, gdzie brunatnieją nacjonalizmy. Był pisarzem obsesyjnym, przeto i kompulsywnie płodnym, wydawało się zatem nam wszystkim, jego fanom, że choć autor zmarł przed ponad 30 laty, jego dorobek pozostanie dla tłumaczy źródłem niewyczerpanym. Tymczasem studnia nieubłaganie wysycha, taka jest cena uwielbienia – gdyby był Bernhard autorem zapoznanym, nie przeżywalibyśmy ambiwalencji z każdym kolejnym spolszczonym tomem, kiedy to radość łączy się z melancholią spożywania ostatków. Dzięki niestrudzonej Sławie Lisieckiej i Jackowi Burasowi otrzymaliśmy teraz prozatorskie miniatury, o których na szczęście nie można rzec, iż stanowią twórcze marginalia austriackiego pisarza. Są to swoiste bagatele, drobne, oszczędne, mieszczące się najczęściej na jednej stroniczce – choć stylistycznie spójne z tym, za co Bernharda się wielbi lub nienawidzi. Zwłaszcza drobiazgi zebrane w „Naśladowcy głosów” to krótkie, lecz kąśliwe piłki z czasów, kiedy autor przeżywał szczyt formy. Tytułowa historyjka przywołuje postać mistrzowskiego imitatora, który na zawołanie mówi głosami dowolnie wskazanych postaci, ale poproszony o to,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Wojciech Kuczok

Repolonizacja dusz

Tuż po ogłoszeniu przez Państwową Komisję Wyborczą reelekcji Andrzeja Dudy pisarka Manuela Gretkowska wystawiła dom na sprzedaż; w pełni ją rozumiem, trzymam kciuki za konsekwencję, a nawet nieco zazdroszczę. Dla wielu ludzi wygrana Dudy jest przekroczeniem granicy beznadziei, nie zamierzają czekać przynajmniej trzy lata na kolejną szansę wyborczą, zwłaszcza że nawet jeśli zostanie wykorzystana i pozwoli odsunąć PiS od władzy, nie poskromi nienawistnego podziału narodu. Ten kraj jest i pozostanie pęknięty na pół, jedynym polubownym rozwiązaniem dla Polski zdaje się referendum secesyjne, ale to pozostanie w sferze politycznych utopii, bo żadna władza legitymizować rozpadu państwa nie zechce. Gretkowskiej dziwić się nie należy – ani mieć jej za złe. Dziecko odchowane, praca w zawodzie literata i tak od zawsze zdalna, a znajomość języków obcych skutecznie niweluje lęk przed wyobcowaniem. Jako publicystka kąsała władzę i tę gnuśną połowę społeczeństwa, która swojsko się czuje między chamem i plebanem, próbowała nawet sił w polityce, nie rezygnując zarazem z aktywności literackiej – słowem, zarzucić jej, że rejteruje z tonącego okrętu, byłoby nieuczciwością. Ma dość i pakuje manatki, powtarzam: zazdroszczę, też bym sobie poemigrował, nie mam zbyt wiele do pakowania, ale brak jednomyślności w rodzinie, a dziecko małoletnie. Inna sprawa, że lenistwo

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wojciech Kuczok

Znikanie Polski

Liczą głosy. Liczymy na to, że dobrze je policzą, choć przypuszczamy, że się z nami nie liczą – z niczym się nie liczą od lat, dawali na to niezliczone dowody; no ale teraz to się z nimi policzymy, jakby co? Ktokolwiek wygra, pęknięcie się pogłębi; połowa Polaków jeszcze bardziej będzie nienawidzić tę drugą połowę, a ja zachodzę w głowę, czemu zawdzięczamy to, że tu wciąż ani Rwanda, ani Srebrenica – jakim cudem, jak długo można tak się nienawidzić bez wyrzynki? Może to jednak znak dojrzałości społecznej, ucywilizowania obyczajów, może naród potrafi pozostać na poziomie wojny symbolicznej i choć werbalnie w środkach nie przebiera, na pluciu poprzestanie? Ze wstydu? Bo co o nas powiedzą, jak się zaczniemy brać na widły? Przecież mają nas za parweniuszy na europejskich salonach, musimy więc uważać w dwójnasób, innym ujdzie to, co nas zdyskwalifikuje? Przecież w nobliwym brytyjskim parlamencie nieraz już po mordach się lali, a i w innych wiodących demokracjach Europy gorączka obrad sejmowych prowadziła do rękoczynów… A my tacy grzeczni, na Wiejskiej włos jeszcze z głowy nigdy nikomu, połajanki, i owszem, ale też jakieś łagodniutkie, no bo „mordy zdradzieckie” i „chamska hołota” to zaprawdę literatura w porównaniu z tym, co na usta zwaśnionych stronnictw się ciśnie. Może Polacy ujadają jak te ratlery wiecznie zalęknione,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.