„To nie jest wojna”

„To nie jest wojna”

Rekonstrukcja rządu przyniosła redukcję resortów, za to ich nazwy rozrosły się ponad miarę. Takie Ministerstwo Kultury, Dziewictwa Narodowego i Sportu – czyż nie łatwiej byłoby je nazwać po prostu Ministerstwem Kultury Fizycznej? Pan Gliński od początku prezentował na swoim stanowisku maniery i kompetencje wuefisty, teraz wreszcie dostała mu się stosowna działka. Tylko że on jest z tych wuefistów upierdliwych, którzy zamiast pozwolić chłopakom grać w gałę na każdej lekcji, każą ćwiczyć układy gimnastyczne do akademii na cześć i ku chwale. Tak czy owak, w polskiej piłce, która jest prawdziwą królową kibicowskich pragnień, spieprzyć już niczego bardziej się nie da – Gliński trafia na grunt zaorany, może go najwyżej udeptywać, niczego bardziej nie zepsuje. Być może powinien popracować nad dziennikarzami działów sportowych i także z nich uczynić sekcję propagandową, która zajmie się mentalem kibicowskim, tak żebyśmy zaczęli wreszcie czerpać dumę z odniesionych porażek, czytaj: poniesionych zwycięstw moralnych. Ministerstwo Kultury Fizycznej powinno stworzyć akademię resentymentu pod hasłem „Nikt nie zwycięża tak, jak my przegrywamy” – by świat zaczął nam zazdrościć tego, jak umiemy się cieszyć z klęsk. Symbolem doskonałości niech pozostanie wynik 1:27.

Tymczasem nominacja katolskiego taliba na szefa superresortu szkolnictwa jest klasycznym dla strategii kaczorka przejechaniem kijem po prętach klatki; skupia zainteresowanie i słuszny gniew, po to by odwrócić uwagę od innych łajdactw, cichcem dokonywanych. Zapewne to również gest w stronę radykałów, skoro projektowana „piątka Kaczyńskiego” wzburzyła wieś i sporą część elektoratu rolniczego zraziła bezpowrotnie. Mieszkam na Wiejskiej, w oku cyklonu, przez okno słyszę od niemal dekady każdą demonstrację pod parlamentem i ledwie co przeszedł mi pod balkonem marsz protestacyjny rolników + futerkowców. Znakomicie nagłośniony, bo choć nie zebrało się ich nawet tysiąc, słychać było, jakby sto tysięcy par butów maszerowało żałobnie z Chopinem, a potem darło się z Bogiem („Rota”) i Kaczmarskim („Mury”). Biedny ten Kaczmarski, poobijany w grobie, tak musi się w nim przewracać, skoro wszyscy z lewa i prawa wyszarpują sobie bezprawnie jego pieśń. Właściwie biedny po wielekroć, bo i pieśń niezupełnie jego, w dodatku nasz bard wyhodował sobie raka i przepił życie, tymczasem autor prawzoru „Murów”, Lluís Llach, wciąż hoduje sobie winogrona w Prioracie i zarabia miliony na winopijcach.

Normalną reakcją obronną wszystkich obywateli, którym status finansowy na to pozwala, powinno być teraz natychmiastowe przeniesienie dziatwy ze szkół państwowych do prywatnych, najlepiej zagranicznych. Niezamożna większość społeczeństwa nie może niczego zrobić, dzieci będą indoktrynowane religijnie i ideologicznie, chowane na wzorowych kaczystów – nieprzesadnie wyedukowanych, za to żarliwych nacjonalistów. I o to przecież właśnie chodzi – żeby społeczeństwo podzielić, i oddzielić, jeszcze bardziej: na wykształconą mniejszość i niedokształconą większość. Rzecz prosta, skoro wszelkie sondaże wskazują, że kaczyzm wybiera dla Polski warstwa wykształcona gorzej, jakiż miałaby mieć władza interes w poprawie jakości szkolnictwa? Im gorzej, tym lepiej. Polska może być biedna, tępa i zajadła, byle była katolicka. Nie zielona, nie tęczowa, lecz brunatna, narodowa.

Czytam właśnie, że wedle Jacka Żakowskiego ta rekonstrukcja rządu oznacza, że wywołana przez PiS wojna klasowa przeszła w fazę wojny domowej: czas narodowego socjalizmu zostanie zastąpiony czasem nacjonalistycznego zamordyzmu. Chleb się kończy, czas na igrzyska. Skądinąd ciekawe, że słowo wojna jest na co dzień używane po wielekroć w mediach – ale w zasadzie nigdy nie dotyczy to konfliktów zbrojnych. Naparzają się tu i tam, teraz znowu w Górskim Karabachu, ale to nie żadna wojna, tylko eskalacja konfliktu. Tam, gdzie ludzie do siebie strzelają, to nie wojna, mamy za to wszędzie wokół wojny symboliczne: kulturową, informatyczną, ekonomiczną, ideologiczną. Pulsująca artyleria, zbombardowane miasta i trupy na ulicach – to nie jest wojna, jak u Magritte’a, gdzie fajka nie jest fajką. Wojna jest wyrazem stabuizowanym jako określenie realnego desygnatu, panoszy się za to w wymiarze metaforycznym. Oficjalnego wypowiedzenia wojny to już chyba nie doczekamy się nigdy, chyba że ze strony rozmaitych watah terrorystycznych, które ochoczo deklarując wojnę, symbolicznie wzmacniają swoją podmiotowość. Wojna przestała być sexy – cóż za dramat dla prawicowych mediów.

Obejrzałem sobie właśnie ukraiński dokument „Ziemia jest niebieska jak pomarańcza”, głównego laureata tegorocznej edycji festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Pokazuje rodzinę bez mężczyzn, żyjącą w donbaskim mieście na linii frontu – tam wojna dawno przestała być medialnie gorąca, teraz tli się podskórnie jak płonące hałdy toksycznych odpadów, ale truje nie mniej niż w 2014 r. To przygnębiająca opowieść o tym, jak ludzka zdolność asymilacji pozwala przywyknąć do wojny jak do naturalnego zjawiska przyrodniczego: matka nie wyjechała w porę, teraz ma do siebie żal, że skazała dzieciaki na dorastanie w strachu. Gdzieś tam w tunelu świeci się światełko, bo córka dostaje się na studia filmowe, prawdopodobnie właśnie z puli stypendium socjalnego dla pokrzywdzonych przez wojnę. Najbardziej świadoma z całego rodzeństwa, robi film o swojej okolicy. Mówi, że wojna to dla niej pustka i złowieszcza cisza – mówi o miejscach, w których wcześniej było gwarno, a nagle ucichły, ale w domyśle wiemy, że to omowność wydrążenia psychicznego. Wojna psuje regulator dźwięku – zamiast umiarkowanego gwaru jest tylko kontrast ciszy przestraszonych ludzi i morderczego hałasu wybuchów.

Wydanie: 2020, 41/2020

Kategorie: Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy