Historia bez zapitki

Historia bez zapitki

Z właściwą sobie opieszałością – trzy lata po premierze – odkryłem właśnie istnienie programu rozrywkowego „Drunk History”, w polskiej wersji opatrzonego uściśleniem „Pół litra historii”, i znalazłem w nim uciechę. Jako telewizyjny analfabeta żyję na co dzień w błogiej niewiedzy, choć okazuje się, że czasem i wiedza może przysporzyć radości. Tym, którzy jak ja należą do klubu dobrowolnie wykluczonych i telewizora używali ostatnio jeszcze za czasów wypukłych ekranów, wytłumaczę, a tym, którzy są na bieżąco, przypomnę, że chodzi o nadzwyczaj nietypowy program komediowy. Znane postacie show-biznesu streszczają przed kamerą uprzednio wybraną anegdotę historyczną – jednak, uwaga, czynić to mogą wyłącznie na pełnej bani. Nie „pod wpływem” alkoholu, tylko napruci, zalani w pestkę – słowem dobrze zrobieni, tak, żeby język im się plątał z myślami.
Ów język spuszczony z łańcucha poprawności wespół z myślą rozchełstaną dają w efekcie cokolwiek apokryficzne epizody z naszych dziejów. Lekcja historii zmienia się w pijacką nawijkę, tu i ówdzie upraszczającą skomplikowane węzłowiska wątków, a często i swawolnie ubarwiającą fakty. Reżyser pilnuje, żeby bohater odcinka nie symulował, co szczególnie w przypadku zawodowych aktorów byłoby wykrywalne z niejakim trudem, wydaje mi się zresztą, że właśnie aktorom wyjątkowo hojnie dolewano do kieliszka, żeby mieć pewność – oprócz historii zmagają się więc z dykcją. Te opowiastki sączone z sączących ust są brawurowo ilustrowane, w zdobnych kostiumach z epok, przez komediantów, nierzadko tych samych, którzy w innym odcinku musieli przed kamerą się upić.
To, że „Drunk History” nie wymyślili Polacy, naród pijany historią i pijący od zaranka dziejów, jest dla mnie sprawą tajemniczą, a fakt, że naszą wersję realizowano dopiero pod rządami kaczystów, z troską doglądających dziewictwa narodowego i edukacji patriotycznej, jest tajemniczy w dwójnasób. Mitotwórstwo narodowe mamy wszak w rozcieńczonej spirytusem krwi, im bardziej powierzchowna jest obywatelska świadomość historii, tym głębsze są knajpiane gawędy o bohaterskich protoplastach. „Z twarzą wtuloną w kotlet schabowy”, jak pisał mistrz Młynarski, od prawieków śnimy pijacką wersję naszych dziejów, nawet rycerze w grocie Giewontu zasnęli na wieki urżnięci w trupa, polska historia to jest jeden wielki sen wariata, pijanego, ma się rozumieć.
Idę o zakład, że żaden inny naród po pijaku tyle nie nawija o historii, nawet jeśli napruci obcokrajowcy widzą podwójnie, to przecież nie siebie, nie przechodzą na tę narodową liczbę mnogą – a zatem: polska „Drunk History” rozbija bank, nikt inny nie ma takiego połączenia predyspozycji. Inna rzecz, że nasza historyczna teraźniejszość na trzeźwo znieść się nie da; zanim doczekam, aż przejdzie do historii, wątroba mi się zmarszczy. Kaczyści miewają humory, ale humoru u nich za grosz. Takoż dystansu do siebie i rodzimych dziejów nie mają na milimetr, jeśli chleją, to cichcem, kompulsywnie i nałogowo jak Kamiński, jeśli przeklinają, to w czterech ścianach własnego domostwa, na pohybel konwencji stambulskiej, jeśli opowiadają żarty o Polakach, to szeptem i w takim zalęknieniu, że zarzynają je przed końcem.
„Pół litra historii” to prawdziwy koszmar Ziobrów i Macierewiczów: kiedy już ich wszystkich powsadzamy do słowiańskiego Guantanamo, proponuję puszczać „Drunk History” 24 godziny na dobę w każdej celi. Skądinąd, kiedy „dobra zmiana” już wreszcie przeczłapie do historii okryta należną niesławą, trudno mi sobie wyobrazić, jak mogłaby zostać przedstawiona w przyszłych edycjach. Członkowie Zjednoczonej Prawicy współtworzą jeden z najsmutniejszych etapów w dziejach Polski, sami jawią się jako ludzie bez właściwości, drwić z małości ludzi mikrego formatu byłoby całkiem nieśmiesznie. Nie ma bardziej ponurego wydarzenia w dziejach narodów niż wojna domowa. Kaczyński ze swoim stadem doprowadził nas na jej próg.
Żeby nie było, że w czasach zarazy oglądam wyłącznie głupie seriale, zalecam państwu lekturę świeżo wydanego zbioru arcydzielnych, traktujących o ostatniej wojnie domowej na Bałkanach, opowiadań „Sarajewskie Marlboro”. Miljenko Jergović, bośniacko-chorwacki pisarz, ma w Polsce poważanie od lat, ale dopiero teraz dostajemy pełny przekład jego debiutanckich próz, pisanych częściowo w oblężonym Sarajewie. Wszedł tą przejmującą książeczką do literatury europejskiej jako pisarz wybitny, kompletny, rzekłbym gotów na Nobla, co potwierdził później m.in. powieścią „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki”. Poczytajmy, co się dzieje z narodami, które nie potrafią się śmiać z własnej historii.

Wydanie: 2020, 32/2020

Kategorie: Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy