Zrzędzenie losu

Zrzędzenie losu

Natłok okropności wojny podawanych bez znieczulenia, fotografii zwęglonych zwłok, okaleczonych ciał, zrównanych z ziemią miast, wraków i ruin – cały ten medialny festiwal zagłady, pornografia śmierci, którą jesteśmy bombardowani, już nie trafia z pełną mocą w najbardziej współczulne miejsca mojej duszy. Z narastającym smutkiem odkrywam w sobie rodzaj beznadziejnej rezygnacji i nieomal zobojętnienia wobec, by tak rzec, klasycznej ikonosfery wojennej, za to z tym większą siłą druzgoczą mnie obrazy bardziej wyrafinowane, niespodziewane czy wręcz niewyobrażalne, zwłaszcza jeśli dotyczą tego, co wojna czyni dzieciom. Nie-do-odzobaczenia stała się dla mnie reklama zestawu lalek z trumienkami w cenie promocyjnej; wedle algorytmów sieciowych w Ukrainie to powinno mieć teraz szczególne wzięcie wśród dziewczynek, będą mogły się pobawić w uroczysty pogrzeb tatusia, który nie wrócił z frontu – zestaw cokolwiek ekscentryczny w czasach pokoju nagle zdobył potencjał na rynkowy hit. Nic, tylko zamówić dostawę do Buczy.

To zderzenie wojennej realności z zimną logiką kapitalizmu odbiera mi rozum, ten absurd działa mocniej nawet niż pamiętna scena z wybitnego „Sezonu na słoneczniki” Igora Miecika, reportaży z pierwszej wojny o Donbas: struchlały cywil, przeczekując w piwnicy bombardowanie, odbiera telefon z monitem bankowym. Wojna nie wojna, kredyt trzeba spłacić, nawet jeśli mieszkanie razem z całą dzielnicą obróciło się w gruzy.

Przez ostatni miesiąc mimowolnie uprawiałem na Gotlandii rodzaj turystyki wanitatywnej, a nawet funeralnej. Każdy landszaft był naznaczony śmiercią, gdziekolwiek bym stąpał, nastrój miałem cmentarny, gdy mnie kto pytał, co słychać, odpisywałem: „zrzędzenie losu”, bo jakimś ponurym jego zrządzeniem z grotołaza stałem się grobołazem. Kiedy np. przedsięwziąłem wycieczkę na najwyższy i najpiękniejszy klif na wyspie (Högklint), dowiedziałem się, że to dość oczywiste i ulubione miejsce tutejszych samobójców, do tego stopnia popularne, że na Gotlandii, zamiast „pójdę na tory” (pociągów tam nie ma), w skrajnej desperacji zwykło się mawiać „jadę na Högklint”. Barierek żadnych nie ustawiono, żeby nie zaszpecać rezerwatu, można podejść do samej krawędzi, a że wiatr dmucha, lepiej usiąść, żeby nie zwiał w przepaść, no ale jak się już tak usiądzie i spojrzy w dół, pokusa rośnie, szelf przyciąga, w głowie zaczyna się kręcić, naprędce poczyniony bilans biograficzny wcale tak jednoznacznie nie przechyla szali w stronę życia, uff, doprawdy trudno się oprzeć. Kiedy się mimo wszystko oparłem i zjechałem pod skały, żeby płaskimi plażami pojeździć, napotkałem drzewo obwieszone mnogością obuwia, z tabliczką obwieszczającą, że to „buty, które wyszły z morza”, i od razu mi się skojarzyło, że to pamiątki po topielcach.

Wjechawszy do lasu, trafiłem na zdumiewającą konstrukcję: omszałe płyty kamienne ułożone w kształt łodzi kilkudziesięciometrowej długości – tabliczka informacyjna obwieściła, że to grób wikinga. Wyjechałem w końcu na zwykłą szosę, żeby już wrócić najkrótszą trasą do swojego pokoiku w Visby, ale po drodze zatrzymał mnie efektowny drogowskaz kierujący do „miejsca egzekucji” – opodal dokonano z końcem XIX stulecia ostatniego publicznego ścięcia w Szwecji, przy czym pijany kat dopiero za trzecim razem trafił w szyję skazanego nieszczęśnika, wzbudzając zażenowanie, a nawet niejakie obrzydzenie widowni. Myszkując po wapiennym płaskowyżu, pośród pustkowia znalazłem malowniczy nagrobek księdza zamordowanego w drodze z oberży na plebanię, choć wedle legendy porwał go orzeł ku niebiosom.

Kiedy postanowiłem się ukryć w muzeum historycznym (skądinąd znakomitym), ekspozycja przeczołgała mnie przez historię wojen i ruchawek, począwszy od kamieni runicznych poświęconych zabitym wojownikom, przez rekonstrukcje wczesnośredniowiecznych grobów (wszystkie szkielety ludzi, którzy zginęli młodo, miały w czaszkach dziury od grotów, kiścieni czy innych morgenszternów), po interaktywne wersje średniowiecznych masakr ludności cywilnej, pożarów, epidemii i zamachów. Gdziekolwiek spojrzeć, w czasie i przestrzeni – groza. Czas pokoju jest wybrykiem historii; byliśmy szczęśliwie naiwni, myśląc, że to wojna narusza porządek rzeczy.

w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 18/2022, 2022

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy