Tag "śmierć"

Powrót na stronę główną
Felietony Wojciech Kuczok

Prefuneralia rodzinne

Mijają właśnie trzy lata, od kiedy moja przyrodnia siostra żyje z rozsianym nowotworem jelita grubego. Żyje w istocie – nie wegetuje, nie dogorywa w hospicjum, ale funkcjonuje samodzielnie, a nawet dziarsko; zabieram ją regularnie do kina, teatru lub filharmonii, sama śmiga po galeriach handlowych. Można powiedzieć, że im dłużej doskwiera jej rak, tym bardziej się z nim zżyła, kolejne złowieszcze prognozy medyczne biorą w łeb, lekarze czytający wyniki jej badań myślą, że to akt zgonu, im dłużej siostra moja żyje, tym bardziej jej istnienie wymyka się rozumowi. Rodzina została jej, by tak rzec, prostoduszna, z empatią nieco na bakier, bo ilekroć siostra moja próbuje pogadać z córką, zięciem czy tam szwagierką o estetyce i akustyce sali koncertowej albo ikonoklastycznym wymiarze nowego spektaklu Mai Kleczewskiej, inni próbują ją sprowadzać na ziemię, zagadując w temacie pogrzebu i stypy. No bo to trzeba zaplanować jakoś, gdyby jej się nie daj boże zmarło latem, taki Jurek w sierpniu ma już wykupione Kanary, a z kolei brat z żoną na lipiec wreszcie dostali sanatorium, no bo przecież ostatni lekarze dawali jej czas do marca, więc żeby potem nie było, że trzeba wszystko odwoływać, niechże ona się w końcu zdecyduje, kiedy ma zamiar się zawinąć, czy ma tego raka, czy udaje, bo coś jej za lekko, za wesoło, a tu trzeba poukładać sobie, pozałatwiać, rodzina musi się przygotować na śmierć.

Rodzina raczej nie z tych łapczywych kulturalnie, ale jak się okazało, że siostra bywa i chadza, no to i oni w końcu chcieli dać do zrozumienia, że nie są gorsi, nawet do kina im się wybrało na jaką komedię po 20 latach, do teatru też chcieli, ale bilety za drogie, się zdziwili, że też ona nie ma na co wydawać! No tak, leki ma w całości refundowane, emeryturka niczego sobie, tak to każdy by się mógł bujać z tym rakiem latami, a przecież wiadomo, że to tak nie może wyglądać wiecznie. Dlaczego ty się nie zamartwiasz, pytają, dlaczego się nie boisz, dociekają, no i właściwie co wart jest taki rak bez cierpienia, czy ty się boga nie boisz, a możeś tyś z diobłem jakim pakt zawarła, kto cię tam wie.

Rodziny się nie wybiera, pocieszam ją, kiedy mi się żali przez telefon, że znowu któraś do niej zadzwoniła przenegocjować menu uroczystości pożegnalnej i estetykę nagrobka. Ale może zróbmy tę stypę za twojego życia, mówię. W końcu na własnym pogrzebie być nie można, czemu jednak stypa miałaby się nie odbyć z udziałem przyszłego nieboszczyka, czemuż tego pośmiertnego benefisu nie uczynić przedśmiertnym – siostra rozsiądzie się wygodnie u końcu stołu i będzie słuchała, jak ją wspominają, oczywiście wyłącznie dobrze, bo o zmarłych, nawet jeśli są umarłymi in spe, źle mówić się nie godzi. Na Celebesie panuje zwyczaj, że dopóki nie zjedzie się komplet rodzinnych żałobników,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Wiatr w żagle

W końcu idę do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Patrzę najpierw z dala na bryłę nowego budynku, tak ją obsmarowano, że powinna być czarna. Ogólnonarodowa histeria. W środku imponujące przestrzenie, ogrom światła, a jednak największe estetyczne wrażenie zrobił na mnie widok Pałacu Kultury i lasu wieżowców z panoramicznego okna na drugim piętrze. Wstrząsający miejski krajobraz.

Obiektów sztuki na razie niewiele, a te, które są, nie podobają mi się. Zresztą mam problem ze sztuką najnowszą. A przecież wyrobiłem sobie oko i uwielbiam malarstwo, zdarzało mi się o nim pisać. Co mają mówić ludzie, którzy nie mieli treningu estetycznego? Dla nich sztuka nowoczesna to jedno wielkie oszustwo. Z obiektów w muzeum najbardziej, o zgrozo, podobała mi się socrealistyczna rzeźba Aliny Szapocznikow „Przyjaźń” z 1954 r. Obok siebie stoją polski i radziecki robotnik bez rąk. Ten brak rąk, jak w greckich uszkodzonych rzeźbach, robi wrażenie. Naiwny myślałem, że stalinowskie władze na to pozwoliły. Jak ktoś głupieje, to wszystko zmieści się w głowie. Czytam, że rzeźba stała w holu Pałacu Kultury. Gdy wynoszono ją na fali dekomunizacji, okazało się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Psychologia

Zaczęło się od rysunków o śmierci

Żeby nauczyciel mógł skutecznie pomóc, musi sam otrzymać pomoc. Dobry ratownik to żywy ratownik

Dlaczego – to słowo, które towarzyszy zjawisku samobójstwa najczęściej. Pytanie o powody dobrowolnej śmierci zajmuje nie tylko naukowców i badaczy, ale przede wszystkim rodziny, które straciły bliską osobę w wyniku śmierci samobójczej. (…) Według najnowszych badań szacuje się, że nawet 135 osób z otoczenia człowieka, który odebrał sobie życie, jest narażonych na negatywne emocjonalne konsekwencje związane z tą śmiercią. Każda z nich będzie przeżywać żałobę na swój sposób. Sposób radzenia sobie ze stratą zależy od wielu elementów, między innymi od osobowości, indywidualnych umiejętności, wcześniejszych doświadczeń, etapu rozwoju. Nie bez znaczenia będą także relacje, które łączyły te osoby ze zmarłym, oraz okoliczności, takie jak miejsce, w którym doszło do tragedii, ostatni kontakt i rozmowa, ale również kto jako pierwszy był na miejscu zdarzenia. Gdy człowiek umiera śmiercią samobójczą, fala uderzeniowa tej tragedii promieniuje na wiele kilometrów, przynosząc ból, chaos, niezrozumienie, poczucie winy i samotności.

Za każdym samobójstwem stoi indywidualna historia. Możemy powiedzieć tak: samobójstwo nie określa życia człowieka, bo to, w jaki sposób on umarł, nie powoduje, że całe jego życie powinno być oglądane poprzez pryzmat jego śmierci, ale z pewnością możemy powiedzieć, że na śmierć w takich okolicznościach składa się całe jego życie. (…)

Wśród badaczy zajmujących się tematyką samobójstw przyjęło się stwierdzenie, że osoby, które popełniają samobójstwo, nie robią tego dlatego, że chcą umrzeć, tylko dlatego, że nie mogą dalej żyć. Ból psychiczny, który im doskwiera, zabiera możliwość dalszego funkcjonowania. Na ten rodzaj bólu, który często pozostaje niewidoczny dla otoczenia, składa się w dużym stopniu poczucie beznadziejności. Ma ono podwójny wymiar. Z jednej strony osoba w kryzysie samobójczym czuje się beznadziejna, bezwartościowa, nikomu nieprzydatna. W tym drugim rozumieniu wymiar beznadziejności odnosi się bardziej do oceny przyszłości, która nie zakłada poprawy życia, jedynie jego pogorszenie. A to właśnie nadzieja często pomaga nam poradzić sobie z najtrudniejszymi sytuacjami.

Do tego dwuwymiarowego poczucia beznadziei dochodzi jeszcze poczucie bezradności. To szalenie przytłaczające przeżycie, kiedy zdaje nam się, że na nic nie mamy wpływu. Jest bardzo trudno podjąć jakąkolwiek decyzję. W pewnym momencie nawet najmniejsze codzienne sprawy związane z tym, że musimy dokonać jakiegoś wyboru, paraliżują nas zupełnie. Pogrążona w tym paraliżu osoba, odczuwająca nasilający się ból psychiczny, doświadcza jeszcze ogromnego poczucia winy. Ma wrażenie, że wszystko złe, co ją w życiu spotkało, jest jej winą, a wszystkie momenty, kiedy bliscy cierpieli, są spowodowane jej złym postępowaniem. Do tego należy dodać również, że osoba planująca samobójstwo, aby podjąć próbę samobójczą, musi obudzić w sobie pewne pokłady agresji, tylko zamiast kierować ją na zewnątrz, zaczyna zwracać ją ku samej sobie.

Miejsce, w którym znajduje się człowiek w kryzysie samobójczym, jest bardzo ciemne. Aby je lepiej zrozumieć, należy na chwilę założyć czarne okulary. Gdy już to zrobimy, warto, abyśmy pamiętali, że dla osoby w kryzysie czas płynie inaczej. Z jednej strony może on się niemiłosiernie rozciągać. Każda kolejna godzina trwa niczym tydzień, bo jej stałym składnikiem są intensywne myśli samobójcze. Weekend może być odczuwalny jak miesiąc. W trakcie upływającego czasu w głowie osoby w kryzysie samobójczym wciąż pojawiają się myśli takie jak: „Nie mam już siły”, „Jestem wyczerpany”, „Nie dam rady”, „Jestem beznadziejna”, „Jestem ciężarem dla innych”, „Nie ma żadnej możliwości, abym poprawiła swoje położenie”. (…) Osoba w kryzysie samobójczym nie myśli wtedy, jak dużo cierpienia przysporzy najbliższym, jest raczej skupiona na tym, jak dużo tego cierpienia im zaoszczędzi. (…)

Czy chłopcy, o których będziemy rozmawiać, byli bezpośrednio pani uczniami?
– Tak. Pracowałam wtedy w zespole szkół, w skład którego wchodziły: liceum, technikum i szkoła zawodowa. Uczyłam na każdym poziomie i w każdej z tych szkół. (…) Zacznę od tego, który pojawił się w moim życiu jako pierwszy. Dostałam wtedy wychowawstwo w pierwszej klasie liceum. On przyszedł z innej szkoły, w której nie ukończył klasy. W pewnym momencie zauważyłam, że w jakiś sposób nie dogaduje się z pozostałymi uczniami, że między nimi jest jakaś bariera, coś tam się dzieje niedobrego. Zaczęłam się temu bardziej przyglądać. Zauważyłam, że w trakcie lekcji Piotr rysuje. Nigdy mi nie przeszkadzało, że uczniowie to robili, rozumiem, że oni mają czasem taką potrzebę. Natomiast któregoś dnia siedział blisko mojego biurka i zwróciłam uwagę na to, co rysuje. Zobaczyłam, że to były rysunki o śmierci, na których dominował czarny kolor. Rysował czarnym długopisem albo ołówkiem. Jeżeli pojawiał się jakiś inny kolor, to był to tylko czerwony, którym rysował krew. Bardzo mnie to zaniepokoiło. Pamiętam, że poszłam wtedy do szkolnej pedagożki i powiedziałam jej o tym. Nie podobało mi się to i intuicyjnie czułam, że to jest niebezpieczne. Wtedy w ogóle nie mówiło się w szkołach o samobójstwach wśród dzieci i młodzieży.

Wtedy, czyli kiedy?

Fragmenty książki Halszki Witkowskiej i Moniki Tadry Niewysłuchani. O samobójczej śmierci i tych, którzy pozostali, Prószyński i S-ka, Warszawa 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Osierocenie

Co najmniej przez pół wieku nie mogłem sobie tego wyobrazić. Przez kilka dekad bałem się, że po śmierci matki i ja umrę z rozpaczy, w najlepszym razie odejdę od zmysłów – bałem się więc raczej o siebie niż wizji świata bez niej. Jako znerwicowane dziecko surowego ojca i nadopiekuńczej matki długo pozostawałem w niejakim uzależnieniu od rodzicielki, potem niefortunnie przenosiłem je na kolejne partnerki i żony, przeżywałem żałoby porozstaniowe, poharatany emocjonalnie, ale z każdą taką katastrofą coraz dojrzalszy, coraz bardziej uodporniony. Odnoszę wrażenie, że matka żyła, dopóki nie nabrała pewności, że sobie bez niej poradzę. W ostatnich latach świadkowała moim upadkom i widziała, jak sobie z nimi radzę, raczej ukrywając przed nią zmartwienia, niż ją nimi obciążając. Gasła przez kilka miesięcy profesjonalnie zaopiekowana w buczkowickiej Willi Seniora, którą niniejszym polecam wszystkim, którzy w okolicy podbeskidzkiej znajdą się kiedyś w nagłej potrzebie znalezienia ośrodka dla swoich bliskich.

Na pytanie, czy można się przygotować na śmierć własnego rodzica, odpowiadam trzeźwo: zdecydowanie tak, nie bez przyczyny w suplikacji katolicy błagają o to, by Bóg ich uchronił przed śmiercią nagłą i niespodziewaną – błagają niejako w imieniu przyszłych żałobników. Śmierć matki nie spadła na mnie znienacka, toteż i nie przygniotła – ostatnie miesiące były czasem czuwania i żegnania, a także oswajania z myślą, którą dotąd przez całe życie się przepędzało.

Na pocieszenie zalęknionych, którzy tę ponurą chwilę mają jeszcze przed sobą – nie umarłem z nią, nie postradałem rozumu, śmierć matki zdaje się być domknięciem dorastania, a przepracowanie tej żałoby ostatnim szczeblem dojrzewania, bez względu na wiek, w którym nas to spotyka. Mnie szczęśliwie dotknęło późno, mama przeżyła 88 lat, wśród licznych kondolencji znalazłem tę Marii Konwickiej, którą pozwolę sobie zacytować: „88 – tak jak mój ojciec. Znak nieskończoności, jeżeli cyfry położyć horyzontalnie. Dobry znak. Wiem, że dla żyjących to żadne pocieszenie, ale ja wierzę w Dalszą Podróż”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Promocja

Profesjonalne sprzątanie po zgonach – wsparcie i dyskrecja w trudnych chwilach

Strata bliskiej osoby to zawsze ciężkie przeżycie, niosące ze sobą ból, żałobę i wiele trudnych chwil. W takich momentach niezwykle ważne jest, aby otoczyć się wsparciem i zapewnić sobie oraz swojej rodzinie maksymalne bezpieczeństwo. Profesjonalne sprzątanie

Felietony Wojciech Kuczok

Dni Matki

Odwiedziliśmy mamę tłumnie, wszystkie jej dzieci i osoby towarzyszące, czuła się ważna, kochana i otoczona bliskimi – czyli wprost przeciwnie do tego, jak jeszcze przed miesiącem, w szpitalnej izolatce. Państwowy szpital wypisał ją jako pacjentkę sondowaną, skrajnie wychudzoną i zanemizowaną, a pani ordynator na pożegnanie dała do zrozumienia, że rokowania są kiepskie. Słowem, szukałem dla mamy ośrodka, w którym będzie mogła spokojnie dożyć swoich dni (optymistycznie liczyłem na tygodnie). Nie było już z nią kontaktu werbalnego – w pierwszych dniach hospitalizacji pielęgniarki wyjęły jej protezę i potem tłumaczyły, że „usta się zapadły”, więc szczęki nie da się włożyć z powrotem, potem od niedelikatnie założonego zgłębnika spuchł jej język. Całkowicie unieruchomiona, ręce miała przywiązane do łóżka, co miało uniemożliwić wyszarpnięcie sondy z nosa, potem łaskawie pielęgniarki oswobodziły mamę, ale poowijały jej dłonie bandażami w rodzaj rękawic bokserskich.

Kiedy widziałem ją w szpitalu po raz ostatni, zakażoną złapanym w szpitalu clostridium, otworzyła oczy, a raczej z najwyższym trudem odkleiła powieki, by na mnie spojrzeć, uniosła lekko dłoń i dotknęła mojej koszuli, żeby dać do zrozumienia, że „ładnie się ubrałem”. Od kilkudziesięciu lat każda wizyta u mamy zaczynała się od rytualnej oceny mojego przyodziewku – dzięki temu gestowi wiedziałem, że mama wciąż jest świadoma, co z uwagi na jej stan było informacją zatrważającą. Płakała nocami, wołała bliskich na pomoc, więc szpitalny psychiatra zdiagnozował, że „rozmawia z osobami nieobecnymi i jest nadmiernie pobudzona”, po czym zaordynował odpowiednie środki, po których mama już nie pamiętała, jak się nazywa, więc łacno było zdiagnozować zaawansowany zespół otępienny. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Wielkie żarcie na Zabłociu

Zachodzę na Zabłocie przy okazji każdej wizyty w Krakowie; niegdyś miałem więcej wspólnego z drugą stroną Wisły, mieszkało się nawet przez parę lat w Żaczku, to się zachodziło do Narodowego, teraz coraz więcej znajomych na Podgórzu, w Dębnikach, a i kras podziemny miasta królewskiego w prawobrzeżnej części się rozwinął (nie licząc Smoczej Jamy). Zachodzę do MOCAK-u, bo czego by nie powiedzieć o kuratorskich intuicjach Maszy Potockiej, ważne, że o czym mówić zawsze jest – podczas gdy w Warszawie sztuka nowoczesna wciąż tuła się po galeriach lub budynkach zastępczych, Kraków swoje muzeum sztuki nowoczesnej ma już od kilkunastu lat. Właśnie otwarto 11. wystawę z serii uznawanej za sztandarową dla MOCAK-u – pokazującej jakiś aspekt codzienności w sztuce, tym razem padło na jedzenie. 

Zaczyna się mocno, dla mnie, przeżywającego właśnie odchodzenie matki i gorączkowo niepogodzonego z upływem czasu, może nawet zbyt mocno – od konceptualnej „Vanitas” Oskara Dawickiego, artysty, który ma niezwykły dar trafiania w czułe miejsca mojej podświadomości. Wystawił na półkach produkty spożywcze i czasomierze, odliczające ich daty ważności – część już jest wyzerowana, pozostałe ulegną przedatowaniu wraz z przyszłorocznym końcem wystawy. Salę dalej jeszcze mocniejszy sztych w serce – praca „Zaraz wracam, mama” Krzysztofa M. Bednarskiego – stół kuchenny usłany liścikami matki, z którą mieszkał artysta, a wszystkie one są właściwie instrukcjami odgrzewania kolejnych obiadów lub informacjami, gdzie mama wyszła i kiedy wróci (skłamała tylko raz, niechcący, w ostatnim, tytułowym liściku – nie wróciła już nigdy, bo umarła). Matczyna kuchnia jako przestrzeń bezpieczeństwa, przedłużanego dzieciństwa, kulinarna troska nad synem artystą – Bednarski wystawił jej przejmujący nagrobek.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Stan przedżałobowy

Nie mogę usiedzieć; kiedy natłoki niedogodności, a nawet okoliczności zgoła tragicznych naciskają, dostaję chodzonki. Jak bieżeniec wierzę, że zło ma kiepską kondycję i nie nadąża za człowiekiem będącym w stałym ruchu; póki więc idę, jestem bezpieczny. O tym, że zasięg zła gubi się pod ziemią, też mam przekonanie graniczące z pewnością, dlatego uciekam pod powierzchnię, gdy tylko czuję, że życie staje się nieunośne.  Matka przez całe życie bała się znaleźć na językach, każdą zmianę przyjmowała lękliwie, dopytując: „Co ludzie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Matka odchodzi

Och, jakim byłem mądrym i odważnym tanatologiem u progu dorosłości. Pasjonowanie się śmiercią za młodu jest cool – człowiek myśli o niej z astronomicznym dystansem, droczy się z nią, bo wie, że śmierć ma go gdzieś, zajęta mozołem żniw na oddziałach geriatrycznych. Jedni śmigali na deathmetalowe koncerty, przywdziawszy T-shirty z nadrukami komiksowego bestiarium, drudzy nosili się na czarno i randkowali na cmentarzach, jeszcze inni składali hołdy gromadzie poètes maudits i wojaczkowali ile wlezie, nadużywając alkoholu i cierpliwości rodziców.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Przeźlenie

Antek buntuje się przeciw odwiedzinom u babci w szpitalu, tłumaczę mu, że to może być ostatnia okazja do tego, by go jeszcze rozpoznała. Trudno mieć pretensje do dziecka – tego nie było na liście świątecznych atrakcji; szpital jest wypełniony starością bez makijażu, na łóżkach mnóstwo istot ludzkich w ostatniej fazie życia, zakłady pogrzebowe mają specjalistów od upiększania zwłok, tak żeby wyglądały pięknie w trumnie, ale umierającym pomaga się przetrwać kolejną dobę, a nie zadbać o make-up i koafiurę. Masowa kultura strachu posługuje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.