Och, jakim byłem mądrym i odważnym tanatologiem u progu dorosłości. Pasjonowanie się śmiercią za młodu jest cool – człowiek myśli o niej z astronomicznym dystansem, droczy się z nią, bo wie, że śmierć ma go gdzieś, zajęta mozołem żniw na oddziałach geriatrycznych. Jedni śmigali na deathmetalowe koncerty, przywdziawszy T-shirty z nadrukami komiksowego bestiarium, drudzy nosili się na czarno i randkowali na cmentarzach, jeszcze inni składali hołdy gromadzie poètes maudits i wojaczkowali ile wlezie, nadużywając alkoholu i cierpliwości rodziców. Ja, obłożony tomiszczami literatury antropologicznej, cyzelowałem robiące wrażenie akapity do pracy magisterskiej na bazie „Spirali” Zanussiego. Nanizałem swoje analizy na sławetną strukturę psychologicznych faz umierania wyodrębnionych przez Elisabeth Kübler-Ross i dostałem piąteczkę z wyróżnieniem: promotor był litościwy, a i śmierć łaskawa – przez kolejne dekady umierały mi tylko psy.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 16/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy