Stan przedżałobowy

Stan przedżałobowy

Nie mogę usiedzieć; kiedy natłoki niedogodności, a nawet okoliczności zgoła tragicznych naciskają, dostaję chodzonki. Jak bieżeniec wierzę, że zło ma kiepską kondycję i nie nadąża za człowiekiem będącym w stałym ruchu; póki więc idę, jestem bezpieczny. O tym, że zasięg zła gubi się pod ziemią, też mam przekonanie graniczące z pewnością, dlatego uciekam pod powierzchnię, gdy tylko czuję, że życie staje się nieunośne.  Matka przez całe życie bała się znaleźć na językach, każdą zmianę przyjmowała lękliwie, dopytując: „Co ludzie powiedzą?”, we mnie pokładała minimalne nadzieje, że może chociaż wstydu jej nie przyniosę. Teraz, kiedy znalazła się na granicy życia i śmierci, nie czuwam przy jej szpitalnym łożu, lecz chodzę – nogami się modlę, chodzę tyleż dla siebie, co w intencji jej łagodnego odchodzenia (nie mam nadziei, że wychodzę jej zdrowie niczym Werner Herzog wychodził je dla Lotte Eisner, pielgrzymując pieszo z Monachium do Paryża). Idę, więc jestem; nie mam innego sposobu na ten stan przedżałobowy, kiedy tylko się zatrzymuję, demony rozpaczy obsiadają mnie jak muchy spoconego wędrowca – nie mogę się skupić na czytaniu, oglądaniu filmów, muszę być ruchomy; myślę idąc, rozmawiam idąc, nawet „idę idąc” (jak napisał niegdyś Mateusz Kościukiewicz w esemesie wykorzystanym w „III Symfonii” Mykietyna).  Zachodzę w głowę, dokąd przyjdzie mi dojść; tymczasem zachodzę tu i ówdzie, nie nadużywam miejsc ani znajomości, staram się zanadto nie naprzykrzać swoją rozpaczą, jeśli lamentuję, to sam sobie, w strefach ciszy, gdzie nic nie dosłyszy moich zdławionych skarg. Wychodzi na to, że próbuję wychodzić to, co rozpycha żebra; wychodzę z siebie, żeby kamień z serca zrzucić. Niesie mnie, nosi mnie, nogi mnie niosą ku odludziom, bo w ludziach teraz wszystko mnie zasmuca, ktoś powie: „Dzień dobry”, a ja mu odpowiem: „Vanitas vanitatum…” i jeszcze się obrazi – wolę omijać. Zaprzyjaźnieni miłośnicy podziemi proponują mi zejścia z tego świata ku światu podskórnemu; korzystam, schodzę z nimi poza światło, sprawdzam tartary i hadesy, wyrzeźbione w skałach najróżniejszych, dantejskie scenografie przemierzam, a nawet się do nich przymierzam, w imieniu własnym, ale i tej, która odchodzi, czuję, że może o takim rodzaju wędrówki ludzie źle nie powiedzą, bo to rewia czerni i jej odcieni, funeralne mają barwy moje niefolderowe przechadzki.  Byłem w krainie czarnego łupka na Śląsku Opawskim, w którym ludzkie ręce wydrążyły „sztolnie takie, gdzie na dnie jest inne niebo antypodów”, podczas gdy mama leżała w sali numer dwadzieścia; byłem w piaskowcowych sypialniach latających myszy, zwisających na kształt czarnych tulipanów, kiedy mamę przenoszono do sali numer trzynaście; zaglądałem do wapiennych korytarzy przy opactwie tynieckim, gdzie w kałużach wiślanych żyją gromady bezpigmentowych kiełży jaskiniowych, tymczasem mama znalazła się w izolatce. Za każdym razem wracam do niej i opowiadam o swoich podróżach, choć nie wiem, czy słyszy, pokazuję zdjęcia, choć nie mam pewności, że widzi, a potem przepraszam i wychodzę, bo za gardło ściskają żale, których powinno się oszczędzić pacjentce obłożnej, śmiertelnie zmęczonej.  Chodzę dalej, choć wiem, że to nie przejdzie. Antoś, kiedy się skaleczy albo na coś zachoruje, zawsze pyta: „Tato, kiedy mi przejdzie?” z dziecięcą pewnością, że wszystkie dolegliwości mają swój kres, trzeba je tylko przeczekać – otóż nie wszystkie, nie liczę na to, że ten żal przejdzie w stan spoczynku. W końcu nagle stanę twarzą w twarz z tą śmiercią i będę musiał się nauczyć z nią żyć, także w znieruchomieniu. Ale na razie idę, nic tu po mnie, niczego też przede mną nie widać, poza ciemnościami, być może przeniknionymi jednak.   Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 18/2024, 2024

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok