Odumarli

Odumarli

Wujec, Walicki, Janion, co tydzień jakieś mowy pogrzebowe, straty niepowetowane; późnym latem zebrało się na umieranie postaciom wielkich umysłów i zasług, Polska je traci i jakby sama się traciła, bo teraz ludzie umierają bardziej – zostawiają nas samych w państwie kaczystowskim. Obok smutku pojawia się rodzaj rozżalenia, że „wiedzieli, kiedy się zawinąć”, odumarli nas, ich śmierć wpisuje się w tak ponury pejzaż polityczny i społeczny, że jest podświadomie poczytywana za rodzaj ucieczki, emigracji w zaświaty. Z każdym pogrzebem postaci, dzięki której mogło się czuć „dumę z bycia Polakiem” – jakże inną od tej wyznawanej przez rząd spospolitowany z ulicznym motłochem w odzieży patriotycznej – pogrążam się w żałobie po kraju, o którym niegdyś myślałem z czułością; wielcy Polacy odchodzą, robiąc miejsce barbarzyńcom.
Właśnie minęła i moja prywatna rocznica pierwszej śmierci człowieka najbliższego, pierwszej przeżywanej tak bezpośrednio, bo w drugiej osobie (nie „on umarł”, lecz „Ty umarłeś”): od roku jestem półsierotą. W przypadku ojca też mogę uznać, że „umarł w porę”; w ostatnich miesiącach życia pogrążony w demencji jako pensjonariusz DPS, nie doczekał pandemii koronawirusa, dzięki czemu bliscy mogli z nim być do ostatnich dni. W pierwszą rocznicę śmierci ojciec przyśnił mi się jak zwykle w kwiecie wieku, pełen energii, pochłonięty malowaniem obrazu w swojej pracowni. Poprosiłem go, żeby namalował dla mnie śmierć, skoro wie, jak wygląda, bo już ją przeżył, na co z ochotą przystał. Matka skarciła mnie za lekkomyślność: nie powinienem poruszać przy nim tematu śmierci, ojciec może się czuć niezręcznie, a nawet umrzeć ponownie. Ciekawe, że matce on nie śni się prawie nigdy, a mnie niemal co noc; mnie zawsze żywy, jej wyłącznie martwy. Na przykład ostatnio wyśniła jego zwłoki na tapczanie i zmartwiła się, co ludzie powiedzą na wieść, że to nie on został pogrzebany, a w ogóle to przecież tyle było zachodu z tą ceremonią, ach, że też nawet po śmierci tata musi ją narażać na złowrogie plotki. Być może prędzej ode mnie poradziła sobie z żałobą; wierzę, że dopiero kiedy bliski umrze także tam, po drugiej stronie, we śnie, dokonuje się praca żałoby – mnie ojciec wciąż nawiedza w pełni sił.
Pamiętam przejmującą scenę z bliskiego mi „Constans” Krzysztofa Zanussiego: bohater po powrocie z górskiej wyprawy odruchowo biegnie do budki telefonicznej na lotnisku, żeby zadzwonić do matki, i dopiero ze słuchawką w dłoni przypomina sobie, że nie ma już do kogo dzwonić. Niedawno przeżyłem to samo na szczycie Żabiego Konia; zawsze dzwoniłem zameldować ojcu, że zdobyłem właśnie jedną z tych niedosiężnych turni, które podziwiał w panoramie Tatr, lecz nigdy nie miał okazji na nie się wdrapać. Zadzwoniłem więc do matki i poprosiłem, by poszła na cmentarz i opowiedziała mu o mojej wspinaczce, czemużby mój rytuał miał umrzeć razem z ojcem. Pamiętam, że przygotowałem mowę pogrzebową, ale kiedy przyszedł na nią czas, po raz pierwszy w życiu poczułem, że głos dosłownie uwiązł mi w gardle, jakbym owładnięty nagłą afazją nie umiał przyłożyć słów do ich znaczeń, wszystko uległo rozsypce, poprzestawiało się; zamiast przemówić, ledwo dławiłem szloch.
Kiedy ojciec odchodził, jego najmłodszy wnuk właśnie przekraczał próg niemowlęctwa – wkraczał w mowność. Język dziecka właśnie się rodził, język starca obumierał: Antoś, szukając właściwych słów, zawieszał się, powtarzając poprzednie słowo tak długo, póki nie znalazł następnego właściwego, ojciec nie tyle się zawieszał, ile używał tych słów, które akurat mu wpadły do głowy, nie zawsze adekwatnych, jakby nie miało znaczenia, czy powie „kołdra”, czy „folia”, w końcu od czego mamy swoje zdrowe łby, domyślaliśmy się więc, o co mu chodziło, kiedy mówił: „Przykryj mnie folią”. Kilka dni przed śmiercią przyszedł do mnie w scenie jakby wyjętej ze „Zmęczonej śmierci” Langa: wyszedł na balkon z papierosem (za życia nigdy nie palił, więc natychmiast rozpoznałem, że śnię), trzymał go na sztorc, żeby nie upuścić popiołu, prawie cały papieros był już spopielony, został mu tylko jeden mach przy filtrze. Zanim go strzepnął do doniczki, powiedział: „Synek, zobacz, to jest moje życie”.

Wydanie: 2020, 37/2020

Kategorie: Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy