Na tropie zachwytu

Na tropie zachwytu

Podobno najbardziej charakterystycznym objawem COVID-19 jest blokada powonienia i smaku. Zatem: od tej zarazy ludzie tracą zmysły także w sensie ścisłym, jak by powiedział Jerzy Pilch – nawiasem mówiąc, jego pogrzeb okazał się bombą biologiczną w środowisku literackim, Pilch sprawił pośmiertnie, że wśród pisarzy błyskawicznie zniknęli wszyscy niedowiarkowie, nazywani gdzieniegdzie „koronasceptykami”. Zapewne ten test nie został jeszcze poddany ostatecznej weryfikacji, ale daje może i zwodne, lecz komfortowe ukojenie wszystkim zasmarkanym, pokasłującym lub przechodzącym podgorączkową trzydniówkę.

Żona wyjechała na weekend roboczy, więc usypiałem Antosia w tymczasowo opuszczonym łożu małżeńskim, przed zaśnięciem wymacał pod kołdrą koszulę nocną, podsunął mi pod nos i powiedział: „Czujesz? To zapach mamy”. Czuję, więc jestem zdrów, albo bezpiecznie chory; na wszelki wypadek po każdym przygodnym kaszlnięciu lecę do szafki i wykradam synkowi wyjątkowo kwaśne żelki, które sobie upodobał – wykręca mnie, więc jeszcze pożyję bez kwarantanny, jeszcze się udało przemknąć mimo moru, między wirusami.

Nietrudno mi sobie ten stan utraty zmysłów wyobrazić i po prawdzie bardziej się go boję niż innych konsekwencji, ze śmiercią na czele (może właśnie dlatego, że śmierci wyobrazić sobie, z braku analogicznych doświadczeń, nie sposób). Zdarzało mi się w czasach intensywnej fascynacji degustowaniem wina coś w rodzaju przemęczenia kubeczków smakowych, zwłaszcza kiedy kubełek z wypluwanymi próbkami wezbrał już po brzegi, a alkohol, choć nieprzełykany, częściowo docierał do organizmu przez śluzówki – to nie był winowstręt, lecz właśnie utrata smaku, nie odróżniłbym już wtedy w ciemno rieslinga od merlota i to było straszliwe. Miewam też coraz częściej podobnie uciążliwy objaw jako kompulsywny konsument kultury. Krzysio Varga, równie żarłoczny bywalec kin i teatrów, po lekturze moich „Rozmemuarów” określił to jako „eskapistyczne zabiegi wypełniania pustki”. Diagnoza pochopna, ja po prostu jestem nałogowcem zachwytu, kiedy adoruję Żonę, nie czynię tego, za przeproszeniem, celem wypełniania pustki, lecz afirmując jej piękno; podobnie rzecz się ma z dziełami sztuki, by tak rzec, nieożywionej. Jestem rozmiłowany w przyjemnościach estetycznych, można by mnie nazwać zubożałym sybarytą, jak się okazuje, to wcale nie musi być oksymoron. Owóż miewam iście sybaryckie stany przedawkowania kulturalnego i wtedy właśnie nęka mnie utrata smaku: nic nie zachwyca, nawet to, co powinno, ba, nawet to, co zachwycało niegdyś (nie muszę dodawać, że nie zachwyca także Słowacki). Uporczywa niedostępność zachwytu jest wysoce dotkliwa, środki antydepresyjne na nią nie działają, a po silniejsze psychotropy sięgać nie zamierzam, choć pamiętam, jak np. zachwycałem się powszechnie skrytykowanymi „Powidokami” Wajdy, obejrzanymi na morfinie po amputacji palca. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo, że w istocie nie ma czym się zachwycać, nie jest to więc moja chorobliwa anhedonia, lecz wynik nieszczęśliwego zbiegu mało zachwycających okoliczności.

Skoro nie szukałem pocieszenia w narkotykach jako udręczony kibic Ruchu Chorzów i reprezentacji Polski (skądinąd gry naszej kadry nie dałby rady znieść nawet nieuleczalny morfinista), nie zamierzam się w nich zatracić z powodu niedomagań, dajmy na to, literatury współczesnej. Jak co roku późnym latem sięgam np. dziarsko do sterty książek finalistek i książek laureatek, po czym równie energicznie je odkładam – owszem, są to pozycje słuszne, zajmujące, dobrze napisane, ale po kilkunastu stronach lektury wiem, że próżno oczekiwać zachwytu. Co gorsza, wiersze jednego z ulubionych poetów w przekładzie ulubionego tłumacza – Charles Reznikoff w wyborze i nagrodzonej w Gdyni translacji Piotra Sommera – też nie zachwycają en masse. Nowojorski poeta należał do mistrzów odnajdowania tzw. sytuacji lirycznych, jego drobiazgi błyszczą w antologiach i pojedynczych publikacjach, fascynują ułożone w autorskich tomikach, ale stłoczone w opasłym tomie potrafią znużyć; byłyżby więc tylko doskonałym poetyckim aperitifem? A może winien fakt, że większość tych miniatur już znam, wiele na pamięć, dzięki „Literaturze na Świecie”, w której Reznikoff był stałym gościem w ostatnich kilku dekadach? Na szczęście nie zostały pozostawione same sobie, Sommer w posłowiu czyta dla nas Reznikoffa, a w tej dziedzinie jest mistrzem nad mistrzami. I tu odnajduję wreszcie swój zachwyt utracony, oto bowiem Piotr Sommer właśnie ogłosił „Kolekcję wiosenną” – autorski przewodnik po ulubionych wierszach, zbiór esejów analitycznych, w których nasz tłumacz wybiera się na wycieczki po rozwidlonych ścieżkach interpretacji, a jako że sam jest poetą niezgorszym, czyni to z literacką zmyślnością najwyższej próby. W końcu lato wciąż trwa, to jasne, że Sommer zachwyca, że też głupi na to nie wpadłem wcześniej.

Wydanie: 2020, 38/2020

Kategorie: Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy