Uznany kurator i znakomity reżyser w jednej osobie, Łukasz Ronduda, robi wielką rzecz, konsekwentnie wynajdując wśród współczesnych polskich artystów najbardziej osobliwe przypadki i kręcąc o nich filmy. Każdy w innym gatunku, każdy co najmniej dobry, ale najważniejsze, że autor wyciąga tych bożych szaleńców z niszy środowiskowej i wielokrotnie potęguje ich popularność. Po Oskarze Dawickim (świetny „Performer”), duecie Wojciech Bąkowski-Zuzanna Bartoszek (moje ulubione „Serce miłości”) i Danielu Rycharskim (najbardziej konwencjonalne, ale najsłynniejsze „Wszystkie nasze strachy”) przyszła pora na postać wyjątkowo tajemniczą, by nie rzec ekstremalną. Wespół z Anną Zakrzewską, uznaną dokumentalistką, od lat specjalizującą się w filmowych portretach artystów, Ronduda przyjrzał się biografii Romana Stańczaka. Przed bez mała 30 laty utalentowany rzeźbiarz startował z potężną gromadką podopiecznych prof. Grzegorza Kowalskiego, dziś już żywych klasyków (Kozyra, Althamer, Żmijewski) i współtworzył z nimi to, co dziś w podręcznikach nazywa się nurtem sztuki krytycznej. Eksperymentował bezlitośnie – najpierw z własnym ciałem (w filmie Kowalski wspomina wręcz, że performance’y Stańczaka budziły w nim lęki wprost „behapowskie”), np. kiedy zanurzony w wannie próbował oddychać przez wąż podpięty do odpływu, owijając się plątaniną kabli elektrycznych aż do zwarcia albo zakładając kolejne warstwy brudnych rajstop aż do odrętwienia z braku dopływu krwi do nóg. Traktował własny organizm jak narzędzie czy wręcz element bryły i z niemal masochistyczną pasją używał go w procesie twórczym (zdarzały się podczas występów spontaniczne interwencje słabszych nerwowo widzów, zakłócających przebieg akcji próbami ratowania artysty). Potem zainteresował się odkształcaniem przedmiotów codziennego użytku, performowaniem ich poprzez odzieranie – dosłownie – z pierwotnych funkcji, ale to było wciąż za mało, w końcu artysta ustanowił swoim modus operandi nicowanie rzeczy, przewlekanie ich na drugą stronę, niejako ich wywnętrzanie. W ten sposób „odwrócił” czajnik, wannę czy meblościankę, jego efektowne działania zdobyły poklask publiczności i krytyki, nazwisko mu urosło i gdy znalazł się na autostradzie do sławy i rozlicznych laurów, doszło do zaburzenia. Nastąpiło pierwsze przenicowanie własnej biografii – zapewne bezwiedne, ale radykalne. Jak wcześniej odzierał meble z politury, tak sam nagle wściekle i, wydawałoby się, bezpowrotnie zdarł z siebie kostium wschodzącej gwiazdy sztuki nowoczesnej. Przepadł, a raczej popadł w nałóg i szaleństwo, jak jurodiwy płynnie rozmawiał z aniołami, ale z ludźmi szło gorzej, aż przepadł tak dalece, że nawet znajomi w końcu uznali go za zmarłego. Jedyny fragment filmu, w którym widzimy Stańczaka w jego ciemnym czasie, dowodzi, że nie sposób było go nawet rozpoznać, psychofizyczna degradacja była tak dalece posunięta; podczas publicznej akcji Pawła Althamera zdaje się być po prostu natrętnym menelem, który zakłóca przebieg widowiska. I kiedy go pogrzebano, wychynął z otchłani, ku powszechnemu zdumieniu po raz kolejny przewlekając się na drugą stronę – po kilkunastu latach artystycznego niebytu wrócił w pełni sił twórczych, z takim impetem, że przed trzema laty reprezentował Polskę na weneckim biennale ze swoim koronnym projektem – przenicowanym odrzutowcem. Niezwykły „Lot” można oglądać do lipca w Zachęcie jako jedną z pożegnalnych ekspozycji zainicjowanych jeszcze przez starą dyrekcję. Już niebawem w tej legendarnej galerii zawłaszczonej przez Ministra Dziewictwa Narodowego bezwzględnie rozgoszczą się Dobro, Prawda i Piękno przypieczętowane pisowskim imprimatur. Nieuważne oko zobaczy w rzeźbie po prostu wrak samolotu, co może zapalić lampki alarmowe – „oho, sztuka smoleńska zaczyna się panoszyć”, ale choć dzieło powstało niemal dekadę po katastrofie, jego idea jest znacznie wcześniejsza niż feralny lot prezydenckiego tupolewa. Nowy kontekst pozwala odczytać „Lot” jako metaforę manipulowania tragedią – prób czynienia z niej zamachu, wyszarpywania i przekłamywania sensów, przeinaczania czy wręcz „odwracania samolotu ogonem” przez polityków. Pole semantyczne tego dzieła jest szerokie, intryguje i drażni obie strony pękniętej Polski, ale jest czytelne także poza naszym grajdołem, na weneckim biennale 2019 tłumy waliły do polskiego pawilonu. „Jak można tak zniszczyć samolot, brak słów”, powiedzą jedni, ale nie będą mogli oderwać wzroku od tej hipnotycznej de-konstrukcji, drudzy dostrzegą w niej ogrom pracy włożonej przez twórcę. Sławni koledzy z „Kowalni” opowiadają o Stańczaku z lekką nutą niepokoju i zazdrości, że odzyskał prymat najbardziej
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety