Dominik a kwestia polska

WIECZORY Z PATARAFKĄ

Poszedłem na wernisaż Tadeusza Dominika, przedstawiający obrazy powstałe w ciągu dwóch ostatnich lat. Przed laty chodziłem często na wystawy, przyjaźniłem się z plastykami, pisałem o tym od czasu do czasu. Przecież kiedyś otarłem się o historię sztuki, do dzisiaj te sprawy interesują mnie bardzo. Tyle że pochłaniają mnie inne zajęcia, głośniej krzyczące. A tak naprawdę prawie cały czas siedzę na stołku i albo czytam, albo piszę, świat dociera do mnie przez słowo drukowane. Ale Dominik to szczególniejsza historia.
Wcale nie dlatego, że jest i był uniwersyteckim, akademijnym dygnitarzem i nawet nie dlatego, że jest prastarym znajomym, a poznał nas ze sobą Stanisław Grochowiak jeszcze w latach 50., 60. To jest taka znajomość, która trwała zawsze. Ale po prostu bardzo lubię jego malarstwo i chciałem zobaczyć, jak też ono teraz wygląda. Zastanowiwszy się nieco, uświadomiłem sobie, że nie jestem wcale wyjątkiem. Dominik jest ulubieńcem i idolem chyba całej inteligencji polskiej. Co zresztą bynajmniej nie jest dla niego najlepsze, bo pewnie lepiej by mu było zostać umiłowaniem polskich czy nie tylko polskich biznesmenów. Zresztą niewykluczone, że także nim jest; nie wiem, w tych sferach mam niewiele znajomości. Ale jeśli idzie o samą inteligencję, mieszkanie bez obrazu Dominika to jakiś „szoking”, niemal tak jak bez książek. No i właściwie trzeba by się ponownie zastanowić, dlaczego.
Zapewne – Dominik jest bardzo wyraźnie rozpoznawalny – nie można się pomylić co do tożsamości. Ale to się da powiedzieć o każdym dobrym malarzu. Rzecz polega w sposób oczywisty na czym innym. Nie chcę się wdawać w żargon krytyczny, ale trochę trudno opisać malarstwo. Otóż, nie wchodząc w szczegóły i zastrzeżenia, powiem, że Dominik jest kolorystą. Mniej więcej znaczy to, że obraz składa się z kolorowych plam, przypominających owoce albo kwiaty, plam wesołych i tak żywych, że przyjemnie się budzić w pokoju, w którym wisi. Na ostatnim wernisażu powiedziała do mnie nieco skwaszona dziennikarka: „No, co o tym myślisz? Trochę za wesołe”.
Ale dlaczego? Nie widzę nic złego w tym, że malarstwo może być radosne. O co tu chodzi? Czy o to, że plamy barwne można uważać za truskawki albo piwonie, chociaż wszystko razem tworzy abstrakcję, czy o to, że plamy barwne nie mają kantów? Światowej sławy Stażewski przez całe życie malował dziewięć czy 16 kwadratów, a to jakoś było ciągle nie to, że smutne, ale poważne. Więc o co jeszcze? Że da się zbudować radosny świat, spokrewniony może z taszyzmem, ale i z martwą naturą (słowo „martwy” jest tu wyjątkowo nie na miejscu), może z witrażem, może z kretonową sukienką, a posępne z natury pokolenie egzystencjalistów rozkocha się w nim? Nie wiem, jak reagują na to malarstwo młodzi, mam nadzieję, że nie inaczej niż nasi rówieśnicy.
Nie wiem, do czego by tu porównać to Dominikańskie malarstwo w rejonach poezji. Może do linii Gałczyński, Harasymowicz, także niektóre motywy Czechowicza czy Grochowiaka? Prawa rządzące językiem poezji są jednak bardzo odmienne od praw koloru i linii. Przyboś malarstwo nazywał „linią”, a poezję „gwarem” – nic dziwnego, był zakochany w Strzemińskim. Wobec tego Dominik lokuje mi się zdecydowanie po stronie poezji, choć Przybosiowski „gwar” jest trochę lekceważącym określeniem. Ale może jestem w błędzie.
Tadeusz był kiedyś uczniem Jana Cybisa, z czego, jeśli się nie mylę, jest bardzo dumny. Nie bez powodu, przecież Cybis był jednym z największych i chyba najbardziej lubianych malarzy polskich. Jednak także był typowym „kolorystą”, zapewne nieco odleglejszym od abstrakcji. Dominik z kolei był mistrzem całych pokoleń swoich następców, jako wykładowca i zupełnie osobiście. Z tych z kolei pewnie najwybitniejsza jest Maria Wollenberg-Kluzowa, zatem ciągłość tradycji wydaje się zapewniona. Ale czemu Polacy lubią koloryzm? Zapewne mają to w charakterze narodowym, chociaż wcale o tym wiedzieć nie chcą. Czy kolor może być formą przekory? I tak przecież bywało.
Obrazy Dominika wiszą w muzeach na całym świecie, także w Ameryce. Jak by się poczuły w amerykańskich mieszkaniach?

Wydanie: 2001, 25/2001

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy