Wojciech Kuczok
Milicjanci obywatelscy
Polska puściła głośnego Bąkiewicza, smród się niesie na zachód. Tak to już teraz będzie, skoro na prezydenta ma zostać zaprzysiężony kibol – ten wybór legitymizuje wszelkie chuligańskie bojówki, podnosi je do rangi ochotniczych rezerw milicji obywatelskiej, kraj teraz zbrunatnieje błyskawicznie niczym w solarium. Łyse pały o cofniętych żuchwach na razie przeczesują pograniczne chaszcze i samochody przed szlabanami w poszukiwaniu niepokojąco smagłych twarzy, aby przed nimi bronić „naszych kobiet i dzieci” – ale już niedługo poczują się w prawie do prowadzenia czystek na znacznie większą skalę. Nadchodzi rzeczpospolita kibolska krokiem marszowym, pod patronatem głowy państwa stadionowa bandyterka będzie teraz wyręczać państwo tam, gdzie uzna, że przepisy nazbyt krępują skuteczność egzekucji.
Tuż po nieszczęsnym wyroku drugiej tury zauważyłem wyraźne wzmożenie ustawkowe – policja nie nadąża z wyłapywaniem „grzybiarzy” na sterydach, a niebawem pewnie w ogóle odpuści, bo prezydent obdarzony supermocą łaski nie będzie przecież karał swoich ziomali za to, że chcą się bić. Nigdy dość cytowania Maxa Liebermanna, który na widok marszu nazistów po dojściu NSDAP do władzy powiedział: „Nie mógłbym tyle zjeść, ile chciałbym wyrzygać”. Mdli mnie od Polski rozmodlonej w podzięce za to, że Bóg zesłał narodowi kolejnego Karola Zbawiciela; rozmydlony mam obraz jej przyszłości, bo zaprawdę przekracza moją wyobraźnię większość konstytucyjna koalicji PiS i skrajnej prawicy, a na to się zanosi po najbliższych wyborach wedle sondaży. Jedno nie ulega wątpliwości – w Unii Europejskiej z takim rządem długo nie pozostaniemy. Trzeba się zatem nacieszyć na zapas.
Na szczęście oszołomy w odblaskowych kamizelkach na razie odpuszczają kontrolę granic południowych, dzięki czemu mogę do woli i na co dzień korzystać z błogosławieństwa mieszkania w pobliżu polsko-czesko-słowackiego trójstyku. Jak tylko mi się nadmiernie odbija Polską, jak mi Polska zgagą do gardła podchodzi, czynię przechadzki, przebieżki i przejażdżki do południowych sąsiadów, to mi działa higienicznie na psychikę, zawsze zresztą uważałem się za szczęśliwie
Nieprzemijalna faza buntu
Wysłali Polaka w kosmos, ale niedługo wróci. Ja bym się ucieszył, gdyby tam wysłano te 10 mln, które głosowały na Nawrockiego, najlepiej na stałe, niech skolonizują jakiś księżyc albo asteroidę i niech zabiorą ze sobą cały kler, żeby im poświęcił grunt, nad którym będą się unosić w rozkosznej nieważkości. Broń Boże Wszechmogący, nie życzę im źle, ja im winszuję jak najlepiej, chciałbym, aby wszyscy zaznali wyczekiwanego Wniebowstąpienia i zostawili ten plugawy padół ziemski nam, obywatelom gorszego sortu, abyśmy w ziemskim przedpieklu ciułali dni do apokalipsy, biedni i umęczeni, ale na zawsze wolni od PiS, Konfederacji i elekta obywatelskiego.
Im więcej czasu mija od feralnej nocy wyborczej, która skazała Polskę na kolejne pięciolecie kaczystowskiego pomazańca w Pałacu Prezydenckim, tym bardziej gniew we mnie rośnie i niezgoda, krew mnie zalewa i nie dziwię się wcale rozpaczliwym nadziejom połowy narodu na odwrócenie wyników. Nasi chcą liczyć od nowa, bo Polska nie może przecież paść ofiarą epidemicznej dyskalkulii członków komisji wyborczych, co bardziej rozgorzali wietrzą wielkie fałszerstwo, bo przecież PiS umie w przekręty jak nikt inny, najbardziej zaś krewcy twierdzą, i ja z nimi zasadniczo się zgadzam, że jeśli Nawrocki ma być demokratycznie wybranym prezydentem, to mamy ostateczny dowód, że demokracja w Polsce się nie przyjęła. I zamachowi stanu, zakończonemu ostateczną delegalizacją partii prawicowych, wtrąceniem wszystkich kaczystów do lochu za podzielenie narodu oraz złapaniem krótko za mordę tych, którzy wyjdą na ulice, żeby walczyć za Jarosława, sprzeciwiam się rozumem, ale serce mi czyni piekielne podszepty. A to oznacza, że jestem o jeden psychologiczny etap umierania do tyłu w stosunku do większości wyborców Rafała Trzaskowskiego (chodzi o umieranie nadziei) – oni już przeszli do fazy targowania się i lada dzień wpadną w depresję, by po wielu miesiącach dotrzeć do mety oznaczającej pogodzenie się z wyrokiem – ja wciąż tkwię w fazie intensywnego buntu. Na uszanowanie wyników wciąż nie znajduję sposobu, albowiem to wynik absurdalny, abstrakcyjny, dojmująco smutny – Nawrocki to nawet
Za przeproszeniem
Rzecz się dzieje w Polsce, czyli nigdzie. W Polsce, czyli „tam, gdzie zjeby”. Nie wolno wyrażać pogardy, to jest zarezerwowane dla zjebów, dlatego w Polsce kaczystowskiej wyścig o fotel prezydencki wygrywa człowiek stworzony na obraz i podobieństwo zjeba: chuligan, sutener, kibol, cwaniaczek wyłudzający mieszkania i żarliwy naprawiacz antypolskich narracji historycznych, za to kiedy wyciągnie się na światło dzienne nielegalnie nagraną prywatną rozmowę sprzed lat premiera Tuska, w której używa pogardliwego określenia wobec ludu pisowskiego, mamy skandal od Murzasichla po Kąty Rybackie. Kiedy cham się z chamstwem swoim obnosi jako orężem resentymentu na pohybel tym wszystkim, którym się w życiu udało (wszak udało im się czyimś kosztem, bo co by to było, gdyby tak wszyscy mieli udane życie, świat by tego nie uniósł), to naturalny bieg rzeczy. Jeśli jednak okaże się, że chamstwo wychynie z ust człowieka ogładzonego, że człek światły i obyty ośmieli się z ust chama wyjąć jego własne plugastwo i przeciw niemu skierować – ooo, wtedy to już transgresja jest i aberracja, i dyskwalifikacja. Należy ogłosić alarm, użyć ciężkiej artylerii przeciwpogardowej, biedni wykluczeni powinni to natychmiast zaskarżyć pozwem zbiorowym o przemoc językową, której zaznali i z tejże przyczyny spać nie mogą spokojnie.
A ja sobie swoją pogardę dla Edków tej ziemi cenię, odebrać jej nie pozwolę, a Donald Tusk dawno tak mi nie zaimponował jak w tym fragmenciku wyrwanym z „taśmy Giertycha”, nawet jeśli zaiste posłużył się tylko grą słów i prawił nie o zjebach, ale o „zjepach”, czyli betonowym elektoracie Zjednoczonej Prawicy.
Trzeba to sobie powiedzieć jasno: w najlepszym razie co drugi obywatel tego kraju ma kiełbie we łbie, wiedzę o społeczeństwie zastępuje mu katecheza, zapytany o światopogląd nie odpowie, dopóki nie wygoogluje, czy to nie słowo obraźliwe, jest tępy i zajadły, wykształcenie ma skąpe, za to resentyment bujny – jest zatem absolutnie bezbronną ofiarą wszelkich populizmów. Polityka nadwiślańska polega więc na tym, aby jego głos pozyskać, aby go uwieść w kampanii przedwyborczej i tak mu nakarmić ego, żeby nawet porzucony w przyśpieszonym trybie powyborczym wciąż czuł się kochany i godny uznania.
„Trzeba słuchać ludu, obiecać im, czego oczekują, a potem wygaszać ich oczekiwania – mają zapierdalać za miskę ryżu” – to cytat z nader łatwo zapomnianej taśmy bankstera Morawieckiego, wieloletniego premiera umiłowanego przez kruchtę
Zakażona zwyczajność
Hymn mi stanął w gardle. Wstałem, stanąłem w szeregu, owszem, ale nie mogłem śpiewać. To jeden z objawów traumy powyborczej – nie jestem w stanie celebrować wspólnoty z narodem, którego połowa jest zatruta i gloryfikuje wszystko to, czym się brzydzę. Hiszpanie mają łatwiej, bo od śmierci Franco ich hymn jest wyłącznie melodią. Na znak szacunku dla swojego państwa w ciszy i na baczność słuchają marsza królewskiego. Takoż i ja stoję, słucham, trochę jakby to był marsz żałobny, a nie mazurek, nie stoję więc na baczność, lecz ręce składam jak na pogrzebie, albowiem pogrzebane zostały nadzieje moje.
Nawrocki szczyci się tym, że został wybrany przez tzw. zwyczajnych Polaków, którym okazuje szacunek; wielkomiejska lewica grzmi, że Trzaskowski nie został wybrany, bo liberałowie mają we krwi pogardę dla ludu. Otóż kliniczne przypadki pogardy najwyższego stopnia, takiej wprost kipiącej, wściekłej, nienawistnej, obserwowałem zwykle wtedy, kiedym się w rzeczony lud dyskretnie wmieszał. Nie macie pojęcia, kanapowi marksiści, jak chyżo „klasa ludowa”, nad którą chcecie się pochylać, wbiłaby wam widły w bebechy, jak ochoczo spuściłaby z was krew niczym z rzeźnego wieprza, jak głęboko w dupie ma wasze farmazony o tym, że należy walczyć z klasizmem. Kiedy stadionowy zapiewajło uznaje, że nie kochasz ojczyzny, bo nie drzesz wystarczająco głośno mordy, gdy przychodzi do wołania o tym, co komu odbierzemy szablą – i upatruje w tobie „nieprawdziwego Polaka”, zauważa okulary, nie dość dorodny biceps, powierzchowność inteligencika, a potem pluje ci pod nogi z obrzydzeniem – to jest klasizm.
Nie mogę już słuchać altlewicowych połajanek na Tuska i rząd liberałów, tego bicia się w cudze piersi i tłumaczenia kolejnych wyborczych sukcesów brunatnego populizmu tym, że dzięki narodowym socjalistom katolickim prości ludzie odzyskali godność, a Koalicja Obywatelska nic dla nich nie robi. Nie mogę już patrzeć na facjatę rozjuszonego Zandberga, który wrzeszczy z mównicy do premiera, że ten mimo klęski wyborczej „dalej nic nie rozumie”, a potem Razem głosuje przeciw wotum zaufania dla rządu
Jasna strona mroku
Żałoby nie ma, co najwyżej potężne rozczarowanie, ale mój dziewięcioletni synek musiał się nasłuchać w ostatnich dniach lamentów i w domu, i na ulicy, skoro, wypełniając szkolną ankietę, do rubryki „Co byś chciał zmienić na świecie?” wpisał: „prezydenta Polski”. Z wiekiem nauczyłem się dostrzegać jasną stronę każdego, nawet z pozoru najmroczniejszego faktu; np. kiedy doskwierają mi fobie społeczne w zatłoczonych metropoliach, od których odwykłem, mieszkając na odludziu, uświadamiam sobie, że każda istota tworząca nieprzebrane tłumy, nerwowo i pośpiesznie zmierzające do jakiegoś celu, poczęła się z orgazmu. Jasne, nie wszyscy są owocami miłosnych zbliżeń, pamiętam o dzieciach poczętych z gwałtów, ale kiedy chcę zneutralizować mizantropię, przedzierając się przez masę społeczną, bardziej wolę myśleć o rozkoszy niż o cierpieniu.
Takoż i na myśl o prezydencie elekcie szukam pozytywów, fakt, że ze świecą, ale jeden nasuwa się natychmiast – zresztą już o tym wspominałem w czasie kampanijnym – nie będzie więcej Dudy. Nielotnego ministranta zastąpi dziarski (czy raczej wydziarany) Edek i pozostaje mieć nadzieję, że ostatnim publicznym fellatio w jego karierze była youtubowa rozmówka z „Panem Doktorem” Mentzenem. W moich oczach nie ma bardziej obrzydliwego wizerunku niż lizusowski Adrian, przebierający nóżkami w antyszambrze prezesa PiS – brutalny cham i fanatyk mniej jest mi ohydny niż człowiek bez charakteru; strategicznie to też lepsza opcja, bo jakikolwiek bunt Dudy przeciw macierzystej partii był niewyobrażalny przez dziesięć lat, tymczasem chuligański temperament Nawrockiego może się okazać dla kaczystów co najmniej niewygodny.
Drugie prawdopodobieństwo korzyści płynących z klęski wyborczej Rafała Trzaskowskiego to wyrwanie z letargu koalicji rządzącej – gdyby wygrał Rafał, rząd Donalda Tuska gotów byłby przespać smacznie kolejne lata i wtedy na kolejne wybory parlamentarne szlibyśmy jak na ścięcie. Teraz już nie ma czego się bać, trza działać – mam nadzieję na konkretne ruchy, których nie robiono wcześniej, aby nie zrazić do siebie potencjalnych wyborców z prawej strony. Począwszy od rekonstrukcji rządu (plotka o wymianie legalisty Bodnara na harcownika Giertycha budzi moją sympatię), na decyzjach samorządowych skończywszy.
Na przykład od kilku miesięcy przy ulicy Wiejskiej 9 dzień w dzień bojówki proliferskie urządzają piekło wszystkim okolicznym mieszkańcom, trąbiąc ile wlezie w wuwuzele, drąc się w megafony i utrudniając ruch – pod tym adresem mieści się pierwsza w Polsce przychodnia aborcyjna. Policja grzecznie asystuje, ratusz pozostaje bierny, a nieszczęśni mieszkańcy mogą tylko wywieszać błagalne transparenty „Obrońcy życia, dajcie nam żyć!”. To nie do uwierzenia
Wołanie o przemoc
Końcówka kampanii prezydenckiej stronników i aliantów prawicowego kandydata stała pod znakiem jawnej pochwały przemocy, co powoduje, że bez względu na wynik wyborów obudziliśmy się w kraju śmiertelnie chorym. Kibolskiej biografii Nawrockiego nie dałoby się wybronić inaczej niż zmasowaną gloryfikacją tępej siły fizycznej i bandyckich obyczajów – było tego za dużo, w dodatku pomazaniec Kaczora ani myślał wypierać się chuligańskiej przeszłości i obstawał przy dumnym wspominaniu bitewnych sukcesów.
Dopóki honorowe wartości „szlachetnej, męskiej walki w różnych modułach” doceniały publicznie pisowskie zakapiory w rodzaju Czarnka czy Jakiego, a zatem ludzie, którym z oczu patrzy mordobiciem, można było tylko wzruszać ramionami. Ale kiedy ustawkowe „me too” objęło także wyznania prezydenta ministranta, a nawet samego prezesa PiS, zrobiło się tak śmiesznie, że aż przerażająco. Zwłaszcza że Kaczyński sięgnął po ostateczność, powołując się na Abla, znaczy, lepszego brata, do którego śmierci osobiście się przyczynił: „Mój brat też w ustawkach, znaczy bójkach, brał udział i co?”. Wyobrażanie sobie żoliborskich bliźniaków biegających ze sztachetami po dzielni przerasta mnie pomimo mojego zamiłowania do metafizycznej dziwności istnienia.
W dziedzinie freak fightów mamy już zaorane, nikt nie wymyśli większego kuriozum. Ale kości zostały rzucone, niebawem nieformalnym hymnem naszej obolałej od ustawek Ojczyzny będzie pieśń autorstwa Olafa Deriglasoffa z kultowego „P.O.L.O.V.I.R.U.S.A”; refren leci tak: „Sztany, glany, chuj złamany, zęby wybite, łeb urwany. Sztany, szkity, chuj przebity, siedmiu rannych, dwóch zabitych”.
Kibole angielscy, niegdyś najbardziej
Z Polski do Polski
Namaszerowali się, nafaszerowali sloganami i poszli – z czwartkowej perspektywy (kiedy oddaję felieton) mogę sobie tylko wyobrażać, czy dwie proste równoległe na mapie stolicy zdążyły się przeciąć, czy też dokonają tego dopiero w nieskończoności. Trzaskowski zgłosił się pierwszy, więc zajął klasyczną retorykę ojczyźnianą – jego był Wielki Marsz Patriotów; Nawrocki sięgnął po swoją ulubioną retorykę kibolską: „Za kim idziesz? Za Polską!”. W jego Wielkim Marszu za nią się szło (przecież nie o to, żeby w jej intencji, nie żeby Polskę przodem puścić), za, a nawet przeciw tej drugiej marszrucie. Taka była intencja sztabu kandydata kaczystowskiego, w mało zakamuflowany sposób nawołującego do konfrontacji: „Powstrzymać marsz Tuska do jedynowładztwa!”. Najlepiej wywołać zamieszki, a ich konsekwencje zrzucić na nieudolność prezydenta Warszawy – skoro nie umie dopilnować porządku w mieście, to jakże miałby ogarnąć całą Polskę? A gdyby jednak ogarnął i z pomocą policji uspokoił harcowników, to się zrobi z tego raban, że Czaskoski bije Polaków.
Takoż w najlepszym razie miały przejść ulicami dwie Polski, nie dotykając się, nie słysząc ani nie widząc – i to jest metafora tyleż tragiczna, co pouczająca, ukoronowanie 20 lat pracy nad radykalnym i nieodwracalnym podzieleniem Polaków na dwa wrogie plemiona.
A gdyby tak pójść tropem tego rozdzielenia i zamiast do debaty prezydenckiej usiąść do negocjacji secesyjnych? Bo cóż te dwa plemiona mają ze sobą wspólnego oprócz języka? Ileż można się męczyć ze sobą?! To małżeństwo na siłę, w którym nie ma już żadnych pozytywnych emocji, jedno dybie na drugie, poderżnęłoby mu gardło we śnie, ale od ćwierć wieku uczęszczają na terapię, gdzie są przekonywani o tym, że warto żyć razem – za wszelką cenę. Czy aby na pewno za wszelką? Czy trzeba czekać
Wybór ogromu ziszczeń
Głosowałem na Trzaskowskiego. Chociaż w rozmaitych przedwyborczych „latarnikach” i quizach światopoglądowych nie wygrał u mnie ani razu (najbardziej wychodziło mi po drodze z Hołownią); głosowałem na niego – z marzeniem o tym, że da się to wszystko załatwić w pierwszej turze, z wybujałą nadzieją, że może jednak sondaże są po to, żeby wybrzydzać, a przy urnie już wszyscy się zmobilizujemy do tego, by „wulg. o mężczyźnie: mieć stosunek płciowy” PiS i Konfederację. Przy kawiarnianym stoliku można sobie marudzić, kto woli na dwuprocentowym, na zagęszczonym, na kozim czy sojowym, ale jeśli jedyną alternatywą jest czarna zbożowa w okopach lub pod celą, to już się grzecznie wychłepce po prostu kawę z mlekiem.
Sprawdzałem, co tam się działo w głowach po drugiej stronie, bo mam tyluż znajomych, a nawet przyjaciół, w środowiskach inteligenckich, co i w robotniczych, miejskich i wiejskich, tuskowych i kaczystowskich. Cóż począć, nie jestem jednobańkowy, mam wgląd w najprzeróżniejsze umysły, także ofiar propagandy, a jako że nie mam temperamentu misjonarskiego, nie zwykłem nikogo nawracać. Skoro lud należy kochać, spoglądam na jasne strony ludzi, również tych o ciemnych orientacjach.
Myślałem, że może w związku z aferą kawalerkową coś się zachwieje w elektoracie pisowskim. Nie przyuważyłem jednak żadnych pęknięć ani wątpliwości: emerytowany górnik powiedział z kamienną twarzą i sytą ironią, że zagłosuje na Nawrockiego, nawet gdyby ten potrącił na pasach zakonnicę w ciąży, a wszystko dlatego, że Tusk strzelał do jego kolegów w Jastrzębiu. Tak to działa, szereg sylogizmów i skrótów myślowych – Trzaskowski to człowiek Tuska, za którego poprzedniej kadencji policja „brutalnie spacyfikowała strajk górników”. PiS tak długo wciskało ten przekaz, że ludziom już zaczął się mylić Wujek z Zofiówką – i o to właśnie chodziło. Co tam, że zastrzeleni męczennicy
To idzie starość
W dzieciństwie i wczesnej młodości uwielbiałem zaszywać się w starokawalerskim pokoju wujaszka i pod jego nieobecność podczytywać naprędce księgi zakazane. Był bowiem wujek szczególnym rodzajem bibliofila, jego regały zapełniały niemal wyłącznie tytuły owiane aurą skandalicznych. Podczas gdy cioteczka w swojej staropanieńskiej samotni zgłębiała publikacje, którym przystemplowano imprimatur, wujaszek budował swój księgozbiór z szatańskich wersetów. Brat i siostra, przewlekle nieparzyści, rymowali się w ten paradoksalny sposób – we wschodniej części domu pokoik cioteczki promieniał od lektur zbożnych, zachodni zakątek tonął w mrokach tekstów wyklętych. Jak cioteczka sięgała po Biblię, tak wujaszek zgłębiał Kamasutrę, kiedy ona szamała na podwieczorek encykliki papieskie, on się pożywiał kanonem libertynizmu, gdy ona przed snem studiowała żywoty świętych, on robił dzięcioła nad biografią Hitlera. Miał przeszkloną biblioteczkę,
której drzwiczki zamykały się na kluczyk, dopóki zatem nie zdołałem namierzyć skrytki, mogłem jedynie przez szybę podniecać zmysły tytułami z przepastnych głębin występku i nikczemności: „Seks partnerski”, „Raz w roku w Skiroławkach” czy „Sto dwadzieścia dni Sodomy”. Potem, już jako nastoletni młodzieniec, stałem się reprezentantem bodaj ostatniego w historii pokolenia miłośników pornografii sensu stricto, czyli tekstów o nierządnicach, nałogowym czytelnikiem ksiąg nieczystych, który w(zw)odził po zdaniach bez dostępu do obrazków. Ostatnia książka, którą znalazłem na stoliku nocnym wujka, tuż przed jego wyprowadzką, nosiła tytuł „Starzy grzesznicy żyją dłużej” – był to już bowiem czas, w którym wujek, grubo po przeżyciu połowy wieku, zaczął interesować się, ile mu jeszcze życia zostało i jak sobie go trochę dodać. Zabrał manatki i wyprowadził się do pani, u której wykonywał doraźne prace hydrauliczne; przestał zatem grzeszyć samotnością, za to z żarliwością oddał się wszelkim innym uciechom życia. Dzisiaj dobiega osiemdziesiątki w rześkości cielesnej, ale umysłowo nie jest już tak dobrze – cioteczka zresztą, dziesięć lat starsza, też podupadła raczej na duchu niż zdrowiu – okazuje się zatem, że ani żywot poczciwy, ani hulaszczy nie mają takiego wpływu na długowieczność, jak to, co zapisane w genach. W przypadku mojej rodziny jest to nieuniknione starcze otępienie, więc psu na budę taka długowieczność.
W internecie krąży sporo hochsztaplerskich „kalkulatorów daty śmierci”, tym więcej płatnych, im mniej wartych, ale jeden jest wiarygodny i darmowy – na stronie livingto100.com można wypełnić test opracowany przez amerykańskiego naukowca Toma Perlsa, założyciela New England Centenarian Study, największego na świecie ośrodka badań nad długowiecznością. Wypełniłem z bolesną szczerością wszystkie rubryki dotyczące moich nałogów i szkodliwych nawyków, a i tak wedle prognozy, prowadząc się równie niedbale jak dziś, dociągnę do roku 2050. To jest całkiem ładna w swej okrągłości data na odejście, o ile oczywiście będzie jeszcze wtedy skąd odchodzić, bo zegar
Sport i turystyka
Natłukłem zdjęć komórką podczas przechadzek emiliańsko-romańskich, bo Antek ma krótką cierpliwość i zdiagnozowane ADHD, więc zwiedzanie z nim galerii lub kościołów jest sportem ekstremalnym. Trzeba wykorzystać pierwsze pięć minut na ogarnięcie wzrokiem maksimum szczegółów, potem pozostaje fotografowanie i ewakuacja, kiedy dzieciak zaczyna intensywnie protestować. Mieliśmy umowę, że każdego dnia znajdę boisko i pogramy chociaż godzinę, jeśli wytrzyma parę chwil dłużej podczas zwiedzania. Ale ten deal nie działa – serce się kraje, kiedy człowiek widzi męki pańskie na dziecięcym obliczu, ma wyrzuty sumienia; co tam katedry, co tam muzea, na starość je sobie poodwiedzasz, Kuczoku, teraz trzeba ganiać za piłką z dziesięciolatkiem.
A że się napłodziło trochę, to może i tej spokojnej starości wcale doczekać nie przyjdzie: gdyby jeszcze córka na późne lata się przytrafiła, byłoby łatwiej, ale gdzie tam, jest młody futbolista, który nie ma innych bogów nad piłkę, każdy zatem dzień wakacyjny dzieli się na wielkie plany turystyczne, niewielkie realizacje, a potem szukanie odpowiedniego boiska i kopanie. Trzeba przy tym mężnie znosić nie tylko wysiłek fizyczny nieprzystający do tuszy i kondycji, należy umieć odpierać nie tylko kąśliwe strzały zza pola karnego, ale też znosić nieustającą kanonadę krytyki: jeśli np. gram za dobrze, frustracja dzieciaka potężnieje do rozmiarów histerycznych, jeśli gram za słabo, jestem wyzywany od dziadów, bambików i loserów.
Takie są uroki późnego ojcostwa i biorę je na klatę, a raczej na biust nieomal laktacyjny, prężący się nad brzuchem w 30. miesiącu piwnej ciąży. Modlę się w tych chwilach boiskowych o nadejście młodocianych mesjaszy tubylczych, którzy by mię wyręczyli i zagrali z Antkiem meczyk, lecz próżne me nadzieje, bo nawet jeśli przychodzą, to jestem zobligowany chociaż do stania na bramce, syn czuje się pewniej ze mną w składzie, ma się na kim wyżywać w razie niepowodzeń.
Owóż, teraz sobie dopiero przeglądam fotografie z wakacji wielkanocnych i przyglądam się z uwagą drobiazgom, w których utkwił diabeł. Na przykład na mozaice w apsydzie bazyliki Sant’Apollinare in Classe widzę rękę Stwórcy









