Kraj

Powrót na stronę główną
Kraj

Miasto Maryi walczy z szatanem

Wbrew pozorom nie jest to Częstochowa

Pamiętacie galijską wioskę, w której żyli Asteriks i Obeliks, a która tak dzielnie broniła się przed Rzymianami? W Polsce też mamy miejsce, które twardo się broni – przed siecią 5G i innymi wymysłami szatana.

Obroną tą od dziesięciu lat kieruje Maryja, matka Chrystusa. 8 grudnia 2015 r. prezydent Rafał Piech zawierzył jej Siemianowice Śląskie. „Ona otrzymała klucze do miasta, jest jego menedżerem i je prowadzi”, powiedział przy tej okazji.

5G, edukacja zdrowotna i egzorcyzmy

Pytania dotyczące walki z szatanem zadałem mu jakiś miesiąc temu. Chciałem wiedzieć, jak wygląda w tym mieście edukacja zdrowotna. Prosiłem również o informację, ile decyzji w sprawie „posadowienia urządzeń teletechnicznych działających w sieci 5G” wydano w ciągu ostatnich pięciu lat w Siemianowicach Śląskich. Na interesujące mnie dane czekałem ponad dwa tygodnie. Być może nie bez powodu – tyle czasu zajęły konieczne egzorcyzmy. Ale odpowiedzi nadeszły. Dzięki temu wiadomo, że Siemianowice Śląskie przynajmniej od 2021 r. bronią się przed takim wynalazkiem szatana jak sieć telefonii komórkowej. Odpowiadająca mi rzeczniczka prasowa Alina Kucharzewska poinformowała, że „pozwolenia na budowę stacji bazowej telefonii komórkowej wydawane są bez rozróżnienia stosowanego przez operatora standardu komunikacji (2G, 3G, 4G czy 5G). Wszystkie wydane decyzje w tym zakresie były odmowne”.

Dowiedziałem się również, ile dzieci chodzących do siemianowickich szkół zapisanych jest na zajęcia z edukacji zdrowotnej, ile zaś nie. Poznałem także liczbę uczniów uczęszczających na zajęcia z religii.

Na tym polu szatan wyraźnie przegrywa. Na zajęcia z edukacji zdrowotnej zapisanych jest bowiem 1,7 tys. uczniów, wypisanych – ponad 2,3 tys. W lekcjach religii uczestniczy 2,7 tys. młodych ludzi. Jest ich trochę więcej niż tych, którzy na katechezę nie chodzą (2,1 tys.).

Z odpowiedzi przesłanej przez siemianowicki magistrat wynika, że ten nie podejmował żadnych działań zachęcających bądź zniechęcających uczniów do udziału w zajęciach z edukacji zdrowotnej. Ta neutralność nie obejmuje jednak samego Rafała Piecha. Wkrótce po rozpoczęciu obecnego roku szkolnego wystąpił w mediach społecznościowych z apelem: „Naszym obowiązkiem jest promowanie tego, co naturalne!!! Prawdziwa rodzina to związek składający się z mężczyzny i kobiety. Do 25 września możesz wypisać dziecko z edukacji zdrowotnej. Kilka faktów, które kryją się pod tym przedmiotem”.

Tylko nie dwie panie

W kilkuminutowym monologu Piech ujawnił szatańskie plany – będę trzymał się ściśle tego, co powiedział. Edukacja zdrowotna ma drugie dno, które prezydent Siemianowic Śląskich odsłonił. Ministerstwo oraz pomysłodawcy tego przedmiotu kładą nacisk na to, aby zrównywać „związek mężczyzny i kobiety jako ten związek przecież naturalny, prawdziwy, ze związkiem homoseksualnym, składającym się z dwóch mężczyzn albo dwóch kobiet. To jest właśnie cel, aby tak naprawdę młodemu człowiekowi przedstawić, że tutaj nie ma żadnych różnic”.

Dalej Piech wywodził, że to oczywiście nieprawda, „bo wiemy doskonale, co jest naturalne i co jest prawdziwe, a co jest nienaturalne”. Jaka jest różnica pomiędzy „nienaturalnością” a „nienormalnością”, tego nie powiedział. Powiedział natomiast o „dużym zagrożeniu”.

Pod jego wystąpieniem w mediach społecznościowych został zamieszczony formularz adresowany przez rodziców do dyrektorów szkół: „Rezygnacja z udziału w zajęciach Edukacja Zdrowotna. Oświadczam, że moja córka/mój syn… uczennica/uczeń klasy… w roku szkolnym… nie będzie uczestniczyć w zajęciach Edukacja Zdrowotna”. I miejsce na datę oraz podpis rodzica czy opiekuna.

Szatańska edukacja zdrowotna to nie tylko mącenie młodzieży w głowach sprzecznymi z naturą związkami międzyludzkimi. Są kolejne niebezpieczeństwa. Być może jeszcze bardziej szatańskie. Dotyczą już 15-latków oraz uczniów starszych. Piech bił na alarm: „Tam będzie się omawiać takie zagadnienia jak właśnie zagadnienie przyjemności seksualnej, tego, co wpływa na libido. Wymienia się formy aktywności seksualnej”. Aktywnościom seksualnym Rafał Piech poświęcił nieco więcej uwagi. Mówił: „Wymieniono różne formy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Zbigniew Ziobro: capo di tutti capi (z Jeruzala)

Prokuratura ma dowody, że były wszechwładny minister sprawiedliwości i prokurator generalny stał na czele „zorganizowanej grupy przestępczej”

Wydarzenia ostatnich dni wyjątkowo rozemocjonowały opinię publiczną i świat polityki. Najpierw Waldemar Żurek skierował do Sejmu wniosek o wyrażenie zgody na pociągnięcie do odpowiedzialności karnej Zbigniewa Ziobry oraz na jego zatrzymanie i tymczasowe aresztowanie. Potem zebrała się sejmowa Komisja Regulaminowa, podczas której posłowie PiS w sposób histeryczny, a nawet groteskowy, bronili byłego delfina PiS przed zarzutami korupcyjnymi.

Ten niestety nie pojawił się w Sejmie, bo czmychnął na Węgry. W Budapeszcie spotkał się z premierem Viktorem Orbánem i zorganizował konferencję prasową. Ziobro mówił, że cała sprawa jest szyta grubymi nićmi, a tak naprawdę chodzi o zemstę Donalda Tuska. Wedle tej spiskowej narracji premier polskiego rządu chce wziąć odwet na byłym ministrze tylko za to, że prokuratura pod nadzorem Ziobry tropiła nadużycia wpływowych polityków PO.

I kto tu jest miękiszonem

Głos zabrał nawet Jarosław Kaczyński. „Umieszczenie w więzieniu bardzo ciężko chorej osoby, która wymaga stałej i poważnej opieki lekarskiej, jest jednoznaczne z wyrokiem śmierci”, powiedział prezes PiS. Z tą chorobą to różnie bywa… Są takie okresy, gdy Ziobro jest wręcz umierający, i takie, gdy tryska zdrowiem. Były minister podróżuje, udziela licznych wywiadów w prawicowych mediach, pojawił się nawet w Sejmie na wielogodzinnym przesłuchaniu, choć – jak wcześniej twierdził – złożenie zeznań przed komisją śledczą mogło zagrażać jego życiu.

Epatowanie chorobą i branie na litość jest wyjątkowo naciągane w przypadku Ziobry. Jakoś Kaczyńskiemu i jego kamratom nie przeszkadzało, gdy za pierwszych rządów PiS Ziobro na podstawie zmyślonych zarzutów chciał wsadzić do aresztu będącą w trakcie leczenia onkologicznego Barbarę Blidę. W tym celu wysłał do domu byłej posłanki i minister budownictwa komando funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i ekipę TVP, aby pokazała suwerenowi wyprowadzaną w kajdankach sponiewieraną i upokorzoną kobietę. Prowokacja zakończyła się tragicznie. Blida zginęła postrzelona z rewolweru w niewyjaśnionych okolicznościach – prawdopodobnie przez funkcjonariuszkę ABW.

Kilkanaście miesięcy przed tragicznymi wydarzeniami w Siemianowicach Śląskich do aresztu wydobywczego trafiła w zaawansowanej ciąży Maria S., księgowa lobbysty Marka Dochnala. Kobieta, choć mieszkała w Krakowie, została przewieziona 500 km do aresztu w Grudziądzu. Aby ją upokorzyć i złamać, odmówiono jej zmiany obuwia, dostarczenia środków higienicznych, widzenia z rodziną i adwokatem. Na salę porodową szpitala przewieziono ją z powodu zagrożenia życia dziecka. Wyczerpaną i zdezorientowaną Marię S. przesłuchiwano nawet w trakcie akcji porodowej, która trwała kilkanaście godzin. Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekł, że wobec aresztowanej dopuszczono się „nieludzkiego traktowania oraz tortur”.

W 2017 r. do aresztu, pod bardzo wątpliwymi zarzutami, trafiła mecenas Alina Dłużewska. Prawie 80-letnią schorowaną prawniczkę umieszczono w celi dla szczególnie niebezpiecznych przestępców, co wiązało się z dodatkowymi represjami. Działo się to za wiedzą i akceptacją Patryka Jakiego, który jako wiceminister sprawiedliwości nadzorował Służbę Więzienną. Sąd uznał potem, że działania SW wymierzone w Dłużewską były bezprawne i nosiły zmamiona tortur.

Maria S. opuściła areszt po trzech miesiącach, Alina Dłużewska po 22 miesiącach, więc Jarosław Kaczyński nie powinien histeryzować nad losem Zbigniewa Ziobry. Taki twardziel na pewno da sobie radę za więziennymi murami, a placówki penitencjarne są przygotowane na przyjęcie nawet pacjenta onkologicznego.

Gdy Sejm decydował o immunitecie byłego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, niniejszy numer „Przeglądu” był już w drukarni, nie wiemy zatem, czy Ziobro pojawił się w Polsce, czy poszedł za przykładem swojego zastępcy Marcina Romanowskiego. Jeśli wybrał pierwszy wariant, to najpewniej został już zatrzymany i to niezawisły sąd zdecyduje o jego dalszym losie. Jeśli zdecydował się na węgierski „azyl”, stanie się ściganym „miękiszonem” i co najwyżej tylko odsunie w czasie konfrontację z wymiarem sprawiedliwości.

Dzięki wnioskowi o uchylenie immunitetu wiadomo, że Ziobro ma się czego obawiać. Zdaniem prokuratury były minister sprawiedliwości dopuścił się 26 przestępstw. W tym najpoważniejszego: miał założyć i kierować „zorganizowaną grupą przestępczą”. Za wszystkie popełnione przestępstwa Ziobrze może grozić nawet 25 lat więzienia. Śledczy dysponują mocnym materiałem dowodowym. Są to m.in. nagrania rozmów, dokumenty i nośniki pamięci zarekwirowane podejrzanym, zeznania świadków i współuczestników przestępczego procederu oraz ustalenia Najwyższej Izby Kontroli.

Jak kraść, to zgodnie z procedurami

Nie wiadomo dokładnie, kiedy Zbigniew Ziobro wpadł na pomysł założenia „zorganizowanej grupy przestępczej” okradającej Fundusz Sprawiedliwości, ale niecny proceder nie mógłby się odbyć bez zmiany prawa. Zgodnie z tzw. doktryną Horały (Marcina Horały, posła PiS i pełnomocnika rządu ds. budowy CPK) można kraść, jeśli się to robi zgodnie z procedurami. Tak więc w 2017 r. zmieniono przepisy regulujące działalność funduszu. Odtąd państwowa kasa, zamiast na pomoc pokrzywdzonym przestępstwami i na wsparcie więźniów opuszczających zakłady karne, mogła być wydawana na dowolny cel.

Jednak, jak zauważyła NIK, „brak precyzyjnego, normatywnego określenia zadań Funduszu Sprawiedliwości oraz stanowisko Dysponenta (Zbigniewa Ziobry – przyp. A.S.) dotyczące możliwości dowolnego kształtowania jego wydatków pozostawały w rażącej sprzeczności z nadrzędną zasadą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Oddajcie 100 milionów!

Nawrocki śpiewał kolędę za 106 tys. zł. A prawica wołała, że IPN jest ważniejszy od szpitali

W 2021 r. IPN miał budżet w wysokości 403 mln zł. W roku 2025 – już 583 mln zł. Piekła nie ma – na rok 2026 instytut zzażyczył sobie 690 mln zł! Te żądania, zwłaszcza po raporcie NIK dotyczącym IPN, wprawiły posłów w zdumienie. „Skromnie licząc, mogę powiedzieć, że nic by się nie stało, gdybyśmy zmniejszyli budżet IPN o kwotę 100 mln zł”, mówi „Przeglądowi” Krystyna Skowrońska (KO), wiceprzewodnicząca sejmowej Komisji Finansów Publicznych. Czy to się uda?

Wszystko jest na stole. Raport NIK dotyczący IPN – wspominaliśmy o tym tydzień temu – pokazał czarno na białym, jak bardzo marnotrawna jest to instytucja. NIK zbadała tylko część wydatków, 105 mln zł. Z tego zakwestionowała 47,6 mln, stwierdzając, że zostały one rozdysponowane w sposób niegospodarny, a może i z przekroczeniem prawa. Przedstawiła przy tym mechanizm marnotrawstwa i budowy IPN-owskiej klasy próżniaczej. Ludzi, którzy dobrze żyją z opowiadania o patriotyzmie, bohaterach itd. Z organizowania za państwowe pieniądze rozmaitych imprez podlanych pseudopatriotycznym sosem.

IPN w ostatnich latach przekształcił się i dziś trzy czwarte jego działalności to tzw. edukacja – koncerty, imprezy, gry, konkursy. Wszedł w ten obszar, argumentując, że musi prowadzić działalność edukacyjną dla wszystkich grup wiekowych. W tym celu Karol Nawrocki jeszcze jako szef IPN powołał sześć nowych biur. Lustracja, archiwa, śledztwa – to już margines aktywności tej instytucji. NIK to opisała. Poszukiwania i identyfikacja ofiar zbrodni przeciw narodowi polskiemu stanowią w budżecie IPN 3,9% wydatków, archiwa – 2,8%, a działalność badawcza – 2,6%. Dzisiaj liczą się imprezy. Mamy więc wielką, marnotrawną machinę, która przekonuje prawicowych polityków, że tworzy nowego Polaka. A tak naprawdę pracuje na dobrobyt ludzi ciągnących z tych imprez korzyści.

Czytamy to w raporcie NIK: „W ramach realizacji działań edukacyjnych i promocyjnych niegospodarnie, niecelowo lub nieefektywnie wydatkowano środki publiczne m.in. na:

  • produkcję miniserialu o Grażynie Lipińskiej za kwotę 1 218,3 tys. zł, którego do dnia zakończenia kontroli NIK nie wykorzystano w celach edukacyjnych i związanych z upamiętnianiem historycznych postaci, pomimo upływu dwóch i pół roku od jego odbioru od producenta wykonawczego;
  • stworzenie aplikacji komputerowej »Szybowcowa 87«, wykonanej w technologii wirtualnej rzeczywistości, o tematyce Solidarności Walczącej, za kwotę 158,7 tys. zł, która charakteryzowała się niewielkim zainteresowaniem graczy (średnio jeden gracz dziennie) na STEAM;
  • stworzenie teledysku do kolędy patriotycznej »Lulajże, Jezuniu, na polskiej ziemi« z udziałem Prezesa i pracowników IPN za kwotę 106,8 tys. zł, udostępnionego na platformie internetowej, pomimo że nie należało to działanie do zadań ustawowych IPN;
  • produkcję edukacyjnej gry planszowej »Przetrwanie: 44« z okazji przypadającej w 2024 r. 80. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego (za 71,0 tys. zł), która do dnia kontroli NIK nie została wprowadzona do obrotu;
  • organizację uroczystości nadania stowarzyszeniu Klub Bokserski Brzostek Top Team imienia Jana Biangi za kwotę 37,0 tys. zł, pomimo że w latach poprzednich odbył się szereg imprez upamiętniających tę postać, a kwestie nadania nazewnictwa organizacji społecznej należą do organów stowarzyszenia i nie powinny być finansowane ze środków publicznych;
  • organizację trzech turniejów piłkarskich IPN CUP 2022 dla młodych piłkarzy i opracowanie koncepcji na organizację międzynarodowego turnieju piłki nożnej oraz »retro-meczu« na łączną kwotę 22,2 tys. zł”.

Przy dziesiątkach milionów złotych, które IPN przerabia, te kwoty można uznać za niewielkie. Tylko że takich imprez są setki. I to pokazuje skalę szastania publicznym groszem. Weźmy tę „patriotyczną” kolędę „Lulajże, Jezuniu, na polskiej ziemi”, którą zaśpiewał prezes IPN za 106 tys. zł. Można? Można.

NIK więc raportowała: „W latach 2022-2025 (I kwartał) Centrala IPN, w ramach działalności nowo powstałego Biura Wydarzeń Kulturalnych, zrealizowała 223 wydarzenia edukacyjno-kulturalne za łączną kwotę 14 620,9 tys. zł, tj.:

  • 139 koncertów rocznicowych, upamiętniających wydarzenie bądź osobę historyczną, towarzyszących innym wydarzeniom (np. gali wręczenia nagród) za kwotę 8 787,3 tys. zł;
  • 55 koncertów kolędowych za kwotę 3 135,0 tys. zł;
  • 29 innych wydarzeń (np. spektakli, warsztatów czy wystaw) za kwotę 2 698,6 tys. zł”.

Inspektorzy NIK wyliczali przy tym, ile przedsięwzięć było przepłaconych, ile zrealizowanych bez analizy rynku, ile na zasadzie: dajemy robotę znajomemu. To już był przemysł wydawania pieniędzy. W patriotycznych zamiarach.

„To jest miś na miarę naszych możliwości. My tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom!” – ten cytat z filmu „Miś” Stanisława Barei przeszedł do historii popkultury. IPN też ma swojego misia. Nazywa się niedźwiedź Wojtek. Możemy o tym przeczytać w raporcie NIK. „W 2021 r. zainicjowano w Centrali IPN realizację przedsięwzięcia edukacyjnego polegającego na przygotowaniu spektaklu teatralnego dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym przedstawiającego historię niedźwiedzia Wojtka w Wojsku Polskim podczas II wojny światowej. Celem projektu

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Działkowcy PiS

Czy Robert Telus trafi na ławę oskarżonych po aferze ze sprzedażą ziemi przeznaczonej pod CPK?

Sprawa ujawniona przez Wirtualną Polskę jest bulwersująca. W ostatnich dniach rządów PiS, czyli gdy istniał tzw. dwutygodniowy gabinet Mateusza Morawieckiego (wymyślono go po to, aby opóźnić przejęcie władzy przez obóz demokratyczny), Ministerstwo Rolnictwa wydało zgodę na sprzedaż 160 ha gruntu, który miał być przeznaczony pod budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego. Działka należała wówczas do Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa, a nabywcą okazał się Piotr Wielgomas, wiceprezes firmy Dawtona i syn Andrzeja Wielgomasa, twórcy imperium spożywczego. Piotr Wielgomas zapłacił za grunty rolne niecałe 23 mln zł, ale po zmianie ich przeznaczenia cena może wzrosnąć nawet do 400 mln zł. Nie dość więc, że państwo utraciło strategiczny teren, to teraz, aby go odzyskać, będzie musiało zapłacić biznesmenowi nawet 20 razy więcej, a majątek rodziny Wielgomasów powiększy się o kolejne setki milionów złotych.

Zbiorowa amnezja

Podejrzenia wzbudza też to, że gdy Piotr Wielgomas czynił starania o kupno gruntów, minister rolnictwa Robert Telus dwukrotnie odwiedzał siedzibę Dawtony. Państwowe urzędy zaś, początkowo niechętne sprzedaży ziemi, nagle zmieniły zdanie, choć wiedziały doskonale, że teren będzie potrzebny pod budowę CPK.

Poseł PiS Marcin Horała, były pełnomocnik rządu ds. budowy CPK, najpierw utrzymywał, że nie miał o tym pojęcia, potem zmienił zdanie: stwierdził, że wiedział o wszystkim i usiłował transakcję zablokować. Polegało to na składaniu przez spółkę CPK „odpowiednich wniosków o zablokowanie sprzedaży działki”, co brzmi mało przekonująco. A wystarczyło o wszystkim poinformować prezesa PiS. Jarosław Kaczyński nie musiałby teraz świecić oczami przed elektoratem i w atmosferze skandalu zawieszać w prawach członków PiS byłego ministra rolnictwa i jego zastępcy Rafała Romanowskiego.

Tłumaczenia Telusa również są niewiarygodne. Polityk twierdził, że o sprzedaży działki „nic nie wiedział”, i dał do zrozumienia, że to prowokacja Donalda Tuska za to, że „bardzo mocno atakuje rząd za umowę z Mercosurem”. Zabrzmiało to wręcz zabawnie, bo przecież rząd PiS pod wodzą Morawieckiego optował za tym, aby Unia Europejska zawarła umowę o wolnym handlu ze Wspólnym Rynkiem Południa. Telus bredził też, że „gdyby to była firma inna, niemiecka, to może ta sprawa by w ogóle nie wypłynęła”. Co zirytowało nawet dziennikarza propisowskiej TV Republika, który zwrócił Telusowi uwagę: „Nie, panie ministrze, nie sprowadzajmy do absurdu teraz tej sprawy i tej sytuacji”.

Sami swoi

Oprócz posłów PiS w aferze przewijają się nazwiska: Waldemara Humięckiego, byłego dyrektora generalnego KOWR, jego zastępcy Jana Białkowskiego, Marcina Wysockiego – byłego dyrektora warszawskiego oddziału KOWR, jego zastępcy Jerzego Wala oraz Krzysztofa Wosia – byłego prezesa Wód Polskich. Powiązani z PiS urzędnicy KOWR pod skrzydłami Telusa i Romanowskiego pilotowali sprzedaż ziemi. Natomiast Woś dwa dni po wizycie Telusa w Dawtonie orzekł, że na działce, którą chciał kupić Piotr Wielgomas, nie ma naturalnych cieków wodnych, choć wcześniej jego podwładni twierdzili co innego. Zgodnie z prawem wody płynące należą do skarbu państwa i nie można ich sprzedawać, co automatycznie blokuje jakąkolwiek próbę nabycia działki. Ale decyzja Wosia odblokowała patową sytuację, otwierając drogę do sprzedaży 160 ha cennych gruntów.

Waldemar Humięcki jako prezes Agencji Nieruchomości Rolnych w 2016 r. fałszywie oskarżył o nadużycia i wyrzucił z pracy długoletnich szefów stadnin w Janowie Podlaskim i Michałowie: Marka Trelę oraz Jerzego Białoboka. Pracę straciła też Anna Stojanowska, główna specjalistka ds. hodowli koni w ANR. To Humięcki sprokurował donos na byłych dyrektorów stadnin, a upolityczniona prokuratura przez osiem lat prowadziła śledztwo, choć nie było ku temu żadnych przesłanek (o sprawie pisaliśmy w tekście „Stadniny na dnie”, nr 51/2023). Gdy w grudniu 2023 r. śledztwo zostało umorzone, Humięcki nie dał za wygraną i złożył zażalenie, mimo że to pod rządami politycznych nominatów PiS słynne hodowle zostały doprowadzone do ruiny.

Humięcki jako prezes KOWR był na cenzurowanym. Rolnicy oskarżali państwową agencję o to, że w niejasnych okolicznościach oddaje ziemię w dzierżawę zagranicznym spółkom, zamiast sprzedać ją polskim gospodarstwom. Władysław Serafin, wieloletni prezes kółek rolniczych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Fintechowy sukces czy wielki przekręt?

O wzlotach i upadku pewnego cinkciarza

27 października 2025 r. Sąd Rejonowy w Zielonej Górze ogłosił upadłość spółki Cinkciarz.pl prowadzącej popularny internetowy kantor wymiany walut. Syndykiem została spółka Grenda-Restrukturyzacja, której zadaniem będzie spieniężenie majątku Cinkciarza i rozdzielenie środków między wierzycieli.

Wobec Marcina P., założyciela i właściciela upadłej spółki, w lipcu br. sąd, na wniosek Prokuratury Regionalnej w Poznaniu, wydał nakaz aresztowania. Ponieważ Marcin P. przebywał za granicą, ostatnio wystawiono za nim list gończy i jest poszukiwany przez Interpol. Postawiono mu zarzuty dotyczące m.in. oszustwa oraz prania pieniędzy na dużą skalę, a poszkodowanych jest ponad 7 tys. klientów kantoru. Łączną wartość wyrządzonych szkód szacuje się na przeszło 125 mln zł.

Tak kończy się historia największego polskiego fintechu – spółki, która wdrażała innowacyjne technologie w sektorze finansowym, mające na celu cyfryzację transakcji wymiany walut.

A było tak dobrze. W 2022 r. obroty Cinkciarza osiągnęły 35 mld zł, a jego aplikacja mobilna została pobrana 2,5 mln razy. W kampaniach reklamowych spółki brali udział dwaj byli prezydenci – Lech Wałęsa i Bronisław Komorowski. Cinkciarz sponsorował reprezentację Polski w piłce nożnej i znakomitą drużynę koszykówki Chicago Bulls. Jego zespół analityków rynku walut uchodził za jeden z najlepszych w kraju. Regularnie uczestniczył w rankingach prognostycznych agencji Bloomberg, rywalizując z zespołami największych światowych instytucji finansowych. I wygrywał, zwłaszcza w prognozowaniu kursu pary EUR/USD.

Marcin P. miał solidne wykształcenie, był inżynierem oprogramowania komputerowego oraz absolwentem studiów podyplomowych w Saïd Business School Uniwersytetu Oksfordzkiego. Uczestniczył w elitarnym programie TRIUM Global Executive MBA prowadzonym przez NYU Stern School of Business, London School of Economics and Political Science (LSE) oraz HEC Paris.

Swój pierwszy, jeszcze tradycyjny kantor wymiany walut otworzył w 2001 r. w supermarkecie Auchan w Zielonej Górze. Potem przyszedł czas na kolejne: w Lubinie, Pile i Poznaniu. W 2006 r. Marcin P. zarejestrował domenę internetową cinkciarz.pl i rozpoczął prace nad stworzeniem platformy umożliwiającej wymianę walut online. Cztery lata później ruszył kantor internetowy, którego przewaga konkurencyjna polegała na tym, że oferował znacznie korzystniejsze warunki wymiany walut niż tradycyjny sektor finansowy.

Marcin P. wiedział, że aby się rozwijać, nie może się ograniczyć do jednego produktu. Dlatego zaczął tworzyć kompleksowy ekosystem usług finansowych działających pod marką Conotoxia. Jego klienci mieli uzyskać dostęp do szerokiej ich gamy, w tym przekazów pieniężnych, płatności online, wielowalutowych kart płatniczych, a nawet narzędzi inwestycyjnych.

Spółka Cinkciarz.pl zyskała reputację innowacyjnej, a sam P. zaczął uchodzić za eksperta od rynku walut oraz wyjątkowo zdolnego biznesmena i wizjonera.

Na dno

Pierwsze sygnały, że Cinkciarz.pl może mieć kłopoty, pojawiły się na przełomie lipca i sierpnia 2024 r. Początkowo były to niewielkie problemy z realizacją transakcji. We wrześniu klienci zaczęli narzekać na znaczące opóźnienia w wypłatach środków i pisać skargi do Komisji Nadzoru Finansowego. Spółka tłumaczyła się przejściowymi problemami technicznymi, które miały zostać szybko rozwiązane. W tym czasie lawinowo rosła liczba skarg kierowanych do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz Komisji Nadzoru Finansowego.

2 października 2024 r. KNF cofnęła spółce Conotoxia zezwolenie na świadczenie usług płatniczych z powodu niewypełniania ustawowego obowiązku ochrony środków pieniężnych klientów. Wyrokiem śmierci była decyzja z grudnia 2024 r., gdy Prokuratura Regionalna

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Nawrocki ma gest. Za nasze

Najłatwiej wydaje mu się państwowe pieniądze

Wstydu nie ma. Ma być drogo. Karol Nawrocki dopiero zaczyna pisać swój rozdział jako prezydent RP, ale już wiemy, na co powinniśmy uważać. Otóż powinniśmy uważać na pieniądze. Nawrocki chce dużo wydawać, dużo jeździć po świecie i, urzędując, cieszyć się pełnią życia. W Instytucie Pamięci Narodowej, którym kierował, kontrola NIK wykryła, że dziesiątki milionów złotych wydawano w sposób „nieoszczędny i nieefektywny”.

W Kancelarii Prezydenta nic jeszcze nie wykryto, poza jednym: planuje ona najwyższe w swojej historii wydatki. Bo ma być dużo zagranicznych wyjazdów. I większe pieniądze na urzędników, większy dwór.

IPN i Kancelarię Prezydenta łączy osoba Karola Nawrockiego. Ale łączy je jeszcze jedno – obie instytucje pokazują, jak prawica rządzi się, szastając publicznymi pieniędzmi. To bardziej przypomina zwyczaje dyktatur z obszaru tzw. Trzeciego Świata, bo na pewno nie Europę.

IPN – ale on jeździł!

Najwyższa Izba Kontroli niedawno przedstawiła raport dotyczący IPN. I choć przedstawiciel NIK robił wiele, by prezentować wnioski w sposób jak najłagodniejszy, ów raport był szokiem. Pokazał bowiem skalę finansowego szaleństwa ludzi kierujących IPN, ocierającego się o działania przestępcze.

Warto przytoczyć słowa prezentującego raport wiceprezesa NIK Jacka Kozłowskiego: „Skierujemy do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, nie wskazując ani nie oskarżając nikogo, bo my nie jesteśmy oskarżycielem publicznym. To dopiero prokuratura, analizując nasz wniosek, przekształca go w ewentualny akt oskarżenia, wskazując konkretne osoby”.

Czy wśród tych osób będzie Karol Nawrocki? Przyjrzyjmy się, jak działał IPN pod jego kierownictwem.

Oczywiście, co nie zaskakuje, urzędnicy IPN wiele jeździli po świecie. W latach 2022-2025 podróże służbowe do 45 państw odbyło 275 pracowników Centrali IPN, co kosztowało 6,7 mln zł. W tej grupie wyróżniał się prezes Karol Nawrocki, który miał na koncie 25 służbowych podróży zagranicznych do 16 krajów (w tym Argentyny, Kanady, Meksyku, RPA, Stanów Zjednoczonych i Zimbabwe). Jego zastępcy odbyli łącznie 43 służbowe podróże zagraniczne do 23 krajów (w tym Argentyny, Gruzji, Islandii, Izraela, Mongolii, Tunezji, Ukrainy i Włoch).

Po co Nawrocki jeździł do Meksyku lub Zimbabwe? Klimat tych wyjazdów możemy przybliżyć, czytając sprawozdanie z wyjazdu prezesa IPN do USA i Meksyku 6-12 czerwca 2022 r. Wyjazd kosztował prawie 200 tys. zł. Początkowo miał się ograniczyć do Stanów, ale już w trakcie pobytu tam zdecydowano, że zostanie przedłużony o wizytę w Meksyku „celem omówienia z przedstawicielami studia filmowego możliwości dalszej współpracy w zakresie promowania projektów edukacyjnych IPN za granicą”.

W związku z taką niespodziewaną zmianą planów trzeba było zrezygnować z biletów powrotnych do Polski oraz kupić bilety do Mexico City, a stamtąd do Warszawy. Kosztowało to 60 tys. zł, co NIK wytknęła IPN. Podobnie jak związane z tym koszty testu PCR na obecność wirusa COVID-19. Członkowie delegacji wykonali go w punkcie pobrań, za standardową kwotę 200-400 zł, natomiast prezes IPN zażyczył sobie usługę z dojazdem do pacjenta, co kosztowało 2,5 tys. zł. Dodajmy, że o efektach meksykańskich rozmów nic nie wiadomo.

Czy to zaskakujące? Raczej nie. Nawrocki jeszcze jako dyrektor gdańskiego muzeum wydał na podróże zagraniczne 800 tys. zł, odwiedzając m.in. Hawaje. W towarzystwie nowej wicedyrektor placówki, wcześniej trenerki zumby.

Jak wiemy, Nawrocki to także amator państwowych apartamentów. Będąc prezesem IPN, w Warszawie mieszkał w takowym. Centrala IPN dysponuje 10 lokalami gościnnymi. Wykorzystują je pracownicy i płacą za to określone kwoty. Ale nie dotyczyło to Karola Nawrockiego. Gdy został prezesem

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Zmarnowana szansa

Frekwencja na edukacji zdrowotnej obnaża prawdę o Barbarze Nowackiej: jest marną ministrą i polityczką

– Przed pierwszym zebraniem w roku szkolnym odbyło się spotkanie dotyczące edukacji zdrowotnej. Myśleliśmy z mężem, że będziemy jednymi z niewielu osób, które przyjdą, ale frekwencja była ogromna. Nauczyciel wytłumaczył, jaki jest plan na przedmiot. Nikt nie miał wątpliwości, że dziecko warto zapisać. Największym problemem okazało się to, że lekcje edukacji zdrowotnej są ustawione na siódmą rano. Dyrekcja szkoły tłumaczyła, że nie mogła zrobić inaczej, tak samo jak w wypadku lekcji religii – mówi Jola, mama Basi z VI klasy.

Polityczny antytalent

Niska frekwencja na edukacji zdrowotnej nie jest sukcesem prawicowej propagandy i działań kleru, który z ambony do spółki z politykami straszył rodziców seksualizacją dzieci, potworem dżender i zniszczeniem tradycyjnej rodziny. To tylko i wyłącznie porażka ministry edukacji Barbary Nowackiej, która nie jest sprawną polityczką.

Po pierwsze, dała się ograć bogobojnym koalicjantom, którzy wymusili nieobowiązkowość przedmiotu. Po drugie, realizuje zlecenia polityczne Donalda Tuska (patrz: zadania domowe), ujawniając swój brak autonomii względem premiera. Po trzecie, jej decyzje mają marne umocowanie merytoryczne. Nieważne, czy mówimy o kwestiach formalnych, prawnych, czy naukowych.

Wycofanie się z zadań domowych okazuje się katastrofą dla uczniów. „Uczniowie z domów, w których nie przywiązuje się wagi do nauki, mają coraz większe braki. Brak możliwości zadawania obowiązkowych prac domowych ogranicza narzędzia do motywowania ich do pracy w domu, co prowadzi do większego rozwarstwienia w klasie”, czytamy w raporcie Instytutu Badań Edukacyjnych o konsekwencjach rezygnacji z prac domowych półtora roku temu.

Umocowanie prawne zmian wokół lekcji religii to kolejna klapa, o czym mówił na naszych łamach konstytucjonalista dr Kamil Stępniak (nr 41/2025). Rozporządzenie Nowackiej w sprawie lekcji religii zostało wydane w sposób niespełniający wymogów konstytucyjnych, ale także legislacyjnych. Dlatego prędzej czy później szala przechyli się na drugą stronę. Coś takiego byłoby niemożliwe za ministra Czarnka, który był jak betonowy dzban: nikt go w ogrodzie nie chce, nikomu się nie podoba, ale jest nie do przesunięcia. Można powiedzieć, że szefowej resortu edukacji brakuje kuglarskiej wprawy w żonglowaniu przepisami i politycznego drygu poprzednika.

W jednym Nowackiej udało się go jednak przebić. Jeszcze bardziej zraziła do siebie nauczycieli, co pokazuje skandal z rozliczaniem godzin za szkolne wycieczki. Nowacka zasłoniła się Kartą nauczyciela. Rozmydliła problem i ucięła temat, odmawiając płacenia. Nauczyciele się zbuntowali. Interweniować musiał polityczny protektor Nowackiej. To Donald Tusk obiecał nauczycielom zmiany. Oni jednak nadal czekają na przeprosiny od szefowej MEN.

Co złego, to nie my

MEN chętnie natomiast korzysta z przekazu suflowanego przez media, w którym katastrofa edukacji zdrowotnej wynika ze złej woli przeciwników politycznych oraz czarnego PR biskupów. Przypomnijmy, czym straszyła Konferencja Episkopatu Polski. „Program przedmiotu w naszej ocenie stanowi zagrożenie dla katolickiej wizji rodziny, małżeństwa oraz dojrzałości ludzkiej dzieci i młodzieży. Problematyka małżeństwa i rodziny, rozumianych jako wspólnota ojca, matki i dzieci, została potraktowana w nim w sposób marginalny”, przestrzegali kościelni hierarchowie. Oczywiście są miejsca, gdzie rodziców przekonała taka argumentacja. Jeśli jednak po 70-80% uczniów m.in. w dużych miastach zostało wypisanych z EZ i ma to być efekt słabych argumentów kleru w laicyzującym się społeczeństwie, to MEN swoją retoryką obraża inteligencję większości Polek i Polaków.

Fantastycznie mieć taki parawan. Ostatnio jednak ministra Nowacka poszła o krok dalej, tłumacząc w Gorzowie Wielkopolskim, że edukacja zdrowotna działa, jak powinna. Czyli co złego, to nie my. Zrobiliśmy, co się dało, reszta to kwestia złowrogich czynników zewnętrznych.

„Pełna złości i kłamstw kampania przeciwko edukacji zdrowotnej nie odniosła skutku – zapewniała Barbara Nowacka w Gorzowie Wielkopolskim. – Powiedziałabym tak dosyć ogólnie: poziom uczestnictwa w edukacji zdrowotnej nieznacznie różni się od uczestnictwa w wychowaniu do życia w rodzinie. Mimo gigantycznej kampanii przeciwko edukacji zdrowotnej te różnice są niewielkie, tylko dwu-, trzyprocentowe”.

Mamy do czynienia z argumentacją

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Górki dla dewelopera

Władze miasta oddały ostatni półnaturalny teren Lublina w ręce TBV Investment

Górki Czechowskie – ostatni dziki, zielony teren w centrum Lublina – zostały oddane deweloperowi, TBV Investment, w ramach kontrowersyjnego planu inwestycyjnego, który firmie przynosi milionowe korzyści finansowe, a miastu nieodwracalne straty przyrodnicze, urbanistyczne i społeczne. Decyzja władz miejskich, zdominowanych przez radnych Platformy Obywatelskiej, nie tylko ignoruje głos mieszkańców i ekspertów, ale też podważa wiarygodność partii, która na szczeblu krajowym deklaruje przywiązanie do wartości ekologicznych i demokratycznych.

Górki Czechowskie to nie tylko 105 ha półnaturalnego terenu zielonego w sercu Lublina. To dziedzictwo urbanistyczne, przyrodnicze i społeczne, które przez dekady miało służyć mieszkańcom jako rezerwuar świeżego powietrza, przestrzeń rekreacyjna i naturalna bariera przed betonozą. Dziś ten teren staje się symbolem politycznej zdrady, triumfu kapitału nad wspólnotą i bezprecedensowego układu między władzą a deweloperem.

Mistrz gry planistycznej

Spółka TBV Investment należąca do Wojciecha Dzioby od lat konsekwentnie realizuje strategię maksymalizacji zysków z Górek Czechowskich. W 2024 r. jako pierwszy inwestor w Lublinie skorzystała z procedury zintegrowanego planu inwestycyjnego (ZPI), która pozwala deweloperowi przedstawić gotowy plan zagospodarowania, zamiast czekać na opracowanie go przez miasto. Dziewięć miesięcy później, po serii niejawnych spotkań, TBV wyszła z ratusza z niemal niezmienionym projektem. Kosmetyczne poprawki nie ukryją faktów: na 25 ha mają powstać bloki, akademiki i apartamentowce, a park – ten rzekomy „kompromis” – będzie realizowany przez dekadę, etapami, z możliwością wycofania się ze zobowiązań.

Negocjacje z deweloperem nie były protokołowane, a dokumentacja w formie notatek jest trzymana pod kluczem, jak można było się dowiedzieć już podczas procedowania pkt 23 porządku obrad rady miasta w sprawie uchwalenia zintegrowanego planu inwestycyjnego dla obszarów nr 1 i nr 2 położonych w Lublinie w rejonie ulic: Bohaterów Września, Poligonowej, gen. Bolesława Ducha, Północnej, Koncertowej i Zelwerowicza. Protestujący nie zostali podczas sesji rady miasta dopuszczeni do głosu.

W ramach umowy urbanistycznej TBV ma przekazać miastu 75 ha terenu „pod park” za symboliczną złotówkę. Wygląda jak gest hojności? Nic bardziej mylnego. To sprytna operacja finansowa, która pozwala deweloperowi uniknąć podatku. Zgodnie z aktami sprawy sądowej przekazanie tych 75 ha pozwoliło TBV Investment zaoszczędzić ponad 2,5 mln zł na podatku od nieruchomości. To nie darowizna, lecz optymalizacja kosztów. Co więcej, przekazanie terenu nastąpi dopiero po zakończeniu ostatniego etapu budowy parku, czyli nawet za 9-10 lat. Do tego czasu TBV nie tylko nie zapłaci podatku, ale też zachowa pełną kontrolę nad tym, co i kiedy zostanie przekazane. Umowa zawiera także klauzulę pierwokupu: jeśli miasto zechce sprzedać teren, TBV ma pierwszeństwo w zakupie. To nie darowizna, ale po prostu zabezpieczenie interesów inwestora.

Park jako pretekst

Park naturalistyczny, który ma powstać na przekazanym terenie, to w rzeczywistości przestrzeń podporządkowana potrzebom nowego osiedla. Ścieżki, alejki, place zabaw, parkingi – wszystko zaprojektowane z myślą o mieszkańcach bloków, nie o ochronie przyrody.

Park z latarniami i leżakami nie zastąpi naturalnego siedliska ściśle chronionemu gatunkowi – chomikowi europejskiemu, który występuje na tym terenie. Zdaniem ekspertów gatunek nie przetrwa w zmienionym środowisku. „Przesiedlenia chomika europejskiego kończą się najczęściej śmiercią osobników. To nie jest działanie ochronne, to likwidacja siedliska”, ostrzega dr inż. Weronika Maślanko, biolog z Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie.

Miasto nie przedstawiło żadnego przekonującego uzasadnienia dla zabudowy Górek. Argumenty o „misji zwiększania średniego metrażu mieszkań” czy „rosnącej liczbie mieszkańców” są łatwe do obalenia. W dodatku podczas referendum w 2018 r. urząd miasta zmienił legendę mapy, usuwając zapis o „ochronie przed urbanizacją”, co było jawnym manipulowaniem przekazem. Głos mieszkańców został zignorowany – z 567 zgłoszonych przez nich uwag przyjęto tylko jedną, popierającą projekt.

Konsultacje społeczne były prowadzone równolegle z panelem obywatelskim, którego rekomendacje, w tym pełna ochrona Górek, zostały odrzucone z powodów formalnych. Miasto tak zaplanowało harmonogram, by rekomendacje panelu nie mogły wpłynąć na treść nowego studium. To nie błąd

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Kraj

Ustawa stażowa

Rewolucja w okresach wliczanych do stażu pracy! Sprawdź, czy zmiany dotyczą ciebie!

Od 1 stycznia 2026 roku okresy przepracowane na jednoosobowej działalności gospodarczej oraz umowie zlecenie będą wliczały się do stażu pracy. Prezydent podpisał ustawę napisaną w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Nowe prawo zadziała wstecz i zmieni sytuację wielu osób.

Przepisy zaprojektowane przez Ministerstwo Pracy mają zapewnić większą równość na rynku pracy, umożliwiając wliczanie do stażu różnych form aktywności zawodowej. To koniec dzielenia uczciwie wykonanej pracy na bardziej lub mniej godną docenienia. Uczciwa i ciężka praca będzie doceniana.

„Mało kto tak naprawdę ma możliwość wyboru formy umowy, na podstawie której świadczona jest praca. Zlecenie to też praca. Jednoosobowa działalność gospodarcza to praca. I zasługują na docenienie. Dlatego konieczna jest zmiana Kodeksu pracy, aby wyrównać szanse w dostępie do niektórych uprawnień pracowniczych, jak i stanowisk wymagających potwierdzonego doświadczenia zawodowego” – mówiła we wrześniu br. Sejmie ministra pracy Agnieszka Dziemianowicz-Bąk.

Projekt ustawy, którą 16 października 2025 roku podpisał Prezydent RP, powstał w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej.

 

Zmiany nie tylko na przyszłość – do stażu wliczą się okresy sprzed lat

Ustawa zakłada, że do stażu pracy będą wliczały się okresy prowadzenia działalności gospodarczej oraz pracy na podstawie umów zleceń.

Co więcej, pracownicy, którzy w przeszłości pracowali na umowie zlecenie czy prowadzili działalność, również otrzymają nowe uprawnienia wynikające z zaliczenia tych okresów do stażu pracy. Dzięki wprowadzonym zmianom wielu pracowników zyska dostęp do podstawowych uprawnień pracowniczych, takich jak dłuższy urlop wypoczynkowy, nagrody jubileuszowe czy dodatki stażowe.

 

Co wliczy się do stażu pracy?

Zgodnie z ustawą do stażu pracy wliczać będą się:

  • okresy prowadzenia pozarolniczej działalności oraz współpracy z osobą prowadzącą działalność,
  • okres zawieszenia działalności gospodarczej przez osobę prowadzącą pozarolniczą działalność gospodarczą w celu sprawowania osobistej opieki nad dzieckiem,
  • okresy wykonywania umowy zlecenia,
  • świadczenia usług, umowy agencyjnej oraz okres pozostawania osobą współpracującą,
  • okres pozostawania członkiem rolniczej spółdzielni produkcyjnej i spółdzielni kółek rolniczych,
  • przebyty za granicą (udokumentowany) okres wykonywania innej niż zatrudnienie pracy zarobkowej.

 

Prosty proces z zaświadczeniem ZUS

Zaświadczenie potwierdzające okresy, które będą wliczać się do stażu pracy, wyda Zakład Ubezpieczeń Społecznych.

Jeżeli z jakiegoś powodu ZUS nie będzie w stanie wydać takiego zaświadczenia (np. ze względu na upływ czasu), pracownik będzie miał możliwość udowodnienia stażu własnymi dokumentami.

Nowe przepisy ustawy będą obowiązywały od 1 stycznia 2026 roku dla pracodawców z sektora finansów publicznych, pierwszego dnia miesiąca po upływie 6 miesięcy od dnia ogłoszenia ustawy dla pracodawców spoza sektora publicznego.

Kraj

Będzie ich mniej niż ratowników medycznych

Kamizelki nożoodporne – jeszcze nie kupione, a już śmierdzą

Chaos to mało powiedziane. Przygotowania do wyposażenia ratowników medycznych w kamizelki nożoodporne potraktować można by jako wielki żart. Tylko że chodzi tu o życie i zdrowie ludzi. A z tego, co udało się ustalić, wynika też, że w efekcie urzędniczych pomysłów karetki pogotowia ratunkowego mogą się zmienić w wylęgarnię robactwa i bakterii. I to już nie jest żart.

Ale po kolei. 22 lipca br. wreszcie ukazało się zarządzenie prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia dotyczące wyposażenia ratowników medycznych w kamizelki nożo- i szpikulcoodporne. Prezes NFZ wskazał w tym dokumencie konkretną datę realizacji: 1 stycznia 2026 r. Jest tam jeszcze jeden konkret – każdy ratownik medyczny ma dostać swoją kamizelkę. To logiczne, a nawet wręcz oczywiste. Ludzie w pracy raczej nie wymieniają się butami, spodniami czy koszulami. A kamizelka to przecież element ubrania. Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych, która usiłowała takie kamizelki zakupić, w załączniku do konkursu napisała: „Do użytku zarówno skrytego (pod odzież), jak i zewnętrznego (na odzież)”. I takimi kamizelkami ratownicy mają się wymieniać. Na przykład po 12-godzinnym dyżurze, po interwencjach, podczas których istnieje ryzyko zabrudzenia ubioru odchodami, wymiocinami, krwią czy innymi wydzielinami ofiar wypadków, osób, które zasłabły albo pijaków.

Skąd ten szalony pomysł? Wydaje się, że wiadomo. Kamizelki nożoodporne ratownicy medyczni powinni posiadać już w Nowy Rok. Tymczasem dotąd nie zmieniono rozporządzenia ministra zdrowia w sprawie wymagań w zakresie umundurowania członków zespołów ratownictwa medycznego. Kamizelek nożoodpornych tam nie ma. A skoro nie ma, to postanowiono, że nie będą wyposażeniem konkretnych osób, tylko znajdą się na stanie karetki.

Dwa razy po 12 godzin

– Gdzie te kamizelki mają być przechowywane? – zastanawia się Piotr Dymon, przewodniczący Zarządu Krajowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych. – W karetce nie ma przeznaczonej na nie szafy, wieszaków czy stojaków na kamizelki.

Ale to wcale nie jest największy problem. 17 września Agnieszka Tuderek-Kuleta, stojąca na czele Departamentu Bezpieczeństwa Ministerstwa Zdrowia, rozesłała do stacji pogotowia ratunkowego pismo z pytaniem o wymiary osób pracujących w nich jako ratownicy. Do ministerstwa trafiły dane o wzroście i obwodzie pasa ponad 11 tys. ludzi. Jednocześnie ministerstwo już wtedy zakładało, że kamizelki będą tylko dla połowy personelu. W piśmie z 17 września czytamy: „Realizacja powyższego obowiązku spoczywać będzie na dysponentach zespołów ratownictwa medycznego (ZRM). (…) Zakłada się, że liczba kamizelek w danym ZRM będzie równa liczbie jego członków – czyli odpowiednio dwie kamizelki dla ZRM dwuosobowych i trzy kamizelki dla ZRM trzyosobowych”.

Ratownicy jednak pracują na dwie zmiany. Czyli po 12 godzinach używania kamizelek przez ratowników z pierwszej zmiany mieliby je zakładać ci z drugiej. To potwierdzają niektórzy moi rozmówcy. Katarzyna Kretkowska, członkini Zarządu Województwa Wielkopolskiego, informowała: „W dyspozycji stacji powinny być minimum 63 kamizelki dla 32 zespołów ratownictwa”.

– Noszenie po kimś sprzętu nie jest zbyt higieniczne – zauważa przewodniczący Dymon. I przypomina: – Ciągle nie wiadomo, czy będą to kamizelki na odzież, czy pod odzież.

Ministerstwo Zdrowia w odpowiedzi na moje pytania stwierdza: „Kamizelka szpikulco- i nożoodporna stanowić ma obowiązkowe wyposażenie ZRM w liczbie odpowiadającej co najmniej liczbie członków danego zespołu. Przepisy określają minimalne wymagania w stosunku do wyposażenia ZRM i dysponenci (w razie zaistnienia takiej potrzeby) mogą dostosować liczbę kamizelek do rzeczywistych potrzeb i oczekiwań personelu”.

Wkładajcie, kiedy chcecie

Piotr Dymon jako przedstawiciel środowiska ratowników medycznych regularnie uczestniczy w spotkaniach w Ministerstwie Zdrowia. Podczas rozmów wielokrotnie dopytywano, jak urzędnicy ministerstwa wyobrażają sobie sytuację, w której kilka osób ma używać tej samej kamizelki. Jak ją czyścić? Jakimi środkami dezynfekować? Marka Kosa, za czasów Izabeli

Leszczyny wiceministra zdrowia, Dymon pytał, jak ma wyglądać procedura zakładania kamizelek: – Czy to będzie tak, że przychodzę do pracy i mam na sobie odzież roboczą, spodnie, koszulkę indywidualną, i czy wtedy ja tę kamizelkę muszę założyć o godz. 7 rano i jeździć w niej cały dzień do godz. 19, bo taki mam dyżur? Przecież nie wiem, czy dany wyjazd jest niebezpieczny. To się okazuje na miejscu.

Wiceminister odpowiedział, że resort nie przewiduje wprowadzenia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.