Kraj
Czy Warszawa ma gospodarza?
Kolejne modernizacje obnażają niekompetencję władz stolicy
Krytyczne uwagi na temat modernizowania Warszawy można uznać za czepianie się, malkontenctwo lub publicystykę uprawianą na zlecenie polityczne. Kiedy jednak usiąść i zacząć spisywać różne wpadki, pojawia się wątpliwość, czy nad tym wszystkim ktoś panuje. Chaos organizacyjny wywołany przez remonty podczas Konkursu Chopinowskiego wystawił Polskę na pośmiewisko. Tymczasem w ramach poszerzania warszawskiego centrum po drugiej stronie Wisły miasto remontuje drogę dojazdową do apartamentów, zamiast np. walczyć z narkomanią.
Remont czy gentryfikacja?
W pierwszym tygodniu października ruszyła modernizacja ulicy Okrzei w centrum Pragi-Północ. Doniesienia medialne o już wprowadzonych zmianach wyglądają jak katalog dewelopera. Decydentom nie można odmówić rozmachu. Pomysł na to, aby oddać ulicę pieszym i rowerom, ograniczając ruch samochodowy, idzie oczywiście z duchem czasów. Tym bardziej posadzenie 74 drzew. W materiałach prasowych czytamy o rewolucji i zielonej alei. Jest to część projektu „Nowe Centrum Warszawy”. Ulica Okrzei ma być naturalnym przedłużeniem mostu pieszo-rowerowego otwartego pod koniec marca 2024 r.
Pytanie, czy rzeczywiście modernizacja ma służyć mieszkańcom. Szczególnie że sam prezydent Trzaskowski mówił w kontekście tego remontu tylko o spacerowiczach i rowerzystach. Modernizacja zaś wydaje się skrojona typowo pod mieszkańców osiedla Port Praski z apartamentami za miliony. Osiedle przypominające drogie lofty w Amsterdamie wygląda dość groteskowo w otoczeniu odrapanych kamienic. Wręcz jak nieumiejętnie wklejone w programie graficznym. To deweloperskie miasteczko znajduje się co prawda w sercu Pragi-Północ, ale nie żyje zgodnie z rytmem historycznej okolicy.
– Bogatym z Portu Praskiego robi się paryską uliczkę, żeby mogli w ładnych okolicznościach podjechać pod apartament. A reszta dzielnicy zmaga się z tymi samymi problemami co zawsze. Kruszejące mury, dziury w asfalcie, niektórzy nadal nie mają w domach łazienek, a nawet samej toalety. Zauważmy, że remont Okrzei nie obejmuje całej ulicy. Kończy się na wysokości Jagiellońskiej, czyli tam, gdzie nie ma już nowych, ładnych budynków – alarmuje redakcję „Przeglądu” mieszkaniec Pragi-Północ, który pokazuje inną niż miejscy urzędnicy perspektywę.
W 2021 r., jak wskazywał w interpelacji radny Michał Szpądrowski (PiS), na Pradze-Północ było 998 mieszkań komunalnych bez łazienki, a 1015 lokali mieszkalnych znajdujących się w zasobach miejskich nie miało własnego WC. Okoliczni mieszkańcy opowiadają, że kiedy ktoś wiele lat temu wprowadzał się na Pragę-Północ, sam musiał sobie poradzić z kwestią łazienki, niezależnie od tego, czy mieszkanie było od miasta, czy nie.
O wyjaśnienia poprosiliśmy władze dzielnicy i kilku radnych z Pragi-Północ. Jedyny komentarz, jaki udało nam się uzyskać, przyszedł z prywatnego mejla radnej. Wynika z niego, że sytuacja się zmienia, ale na ile, to już trudno powiedzieć. Zwróciliśmy się także do działu komunikacji medialnej Pragi-Północ. Do dnia druku nie dostaliśmy odpowiedzi.
Media tymczasem alarmują, że od kilku lat w dzielnicy narasta również problem narkotyków – zarówno handlu nimi, jak i spożycia. W 2018 r. policja w Warszawie interweniowała 3394 razy, z czego na Pradze – 590. W 2023 r. liczba wszystkich przestępstw związanych z narkotykami w Warszawie wyniosła 6568, z czego na Pradze 1299. W ciągu pięciu lat odnotowano prawie dwukrotny wzrost. Dodatkowo to na Pradze-Północ jest najwięcej punktów leczenia substytucyjnego dla narkomanów. Z raportu Rzecznika Praw Osób Uzależnionych za rok 2024 można się dowiedzieć, że na 1659 pacjentów korzystających z tego typu pomocy w Warszawie aż 1151 trafiło do centrów terapii metadonowej na Pradze-Północ.
Nadanie ulicy Okrzei zupełnie nowego stylu nie wydaje się więc inwestycją pierwszej potrzeby dla dzielnicy. Podobnie jak połączenie się z drugim brzegiem kładką za 100 mln zł. Takie pomysły jednak nie dziwią mieszkańców Pragi-Północ. Redakcja „Przeglądu Praskiego” informowała na początku września br., że na radzie budżetowej dzielnica podjęła decyzję o wynajęciu za 50 tys. zł świątecznej choinki. Jednocześnie wiceburmistrz Sylwester Klimiuk miał poinformować, że „dzielnica dysponuje 4 mln zł na remonty praskich dróg, ale nie jest
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Wędkarz, czyli co się stało z Edytą
Wspomnienia psychologa policyjnego
– Jak pan myśli, zabił ją? – zapytał zero-drugi (zastępca komendanta, ten był do spraw kryminalnych) komendy rejonowej.
Zaginęła młoda kobieta imieniem Edyta. Była po studiach, pracowała w korporacji, miała własne mieszkanie. Sympatyczna, pracowita, punktualna, obowiązkowa i trzymająca się zasad. Przez kilka ostatnich miesięcy spotykała się z chłopakiem, którego poznała przez internet. Zafascynował ją, wyznał miłość, planowali się zaręczyć. On miał pochodzić z lekarskiej rodziny, siostra miała wyjść za mąż we Włoszech, a dziadek podobno był słynnym filmowcem. Chłopak studiował prawo, specjalizację podjął w katedrze kryminologii. Miał znać słynnego profesora Brunona Hołysta i przeprowadzać dla niego analizę zabójstwa gen. Marka Papały. Wcześniej studiował na AWF i trenował kick-boxing. Prowadził zajęcia sportów walki dla dzieci, był w Legii Cudzoziemskiej, a ostatnio rozwijał firmę internetową, instalował sieci i inwestował w serwery.
– Sprawdziliśmy go i to wszystko ściema. – Zero-drugi zmarszczył nos. – Przedwczoraj pytaliśmy go, co robił w ciągu dnia. Mówił, że siedział cały czas w domu. Z logowań jego telefonu wiemy, że jeździł po mieście. Po co kłamie, jeśli nie musi?
– Może nie ufa policji? Ale może chce coś ukryć, czyli może mieć związek z zaginięciem Edyty – odpowiedziałem. – Ta wymyślona historia na własny temat pokazuje, że jest nieszczery, tylko z jakiego powodu?
– O ojcu niewiele wiadomo, matka ledwo spina koniec z końcem. Lekarzy znają chyba tylko z wizyt w przychodni. Siostry nie ma w ogóle, tym bardziej we Włoszech. Najemnik w Jugosławii? Kategoria „D”, niezdolny do służby wojskowej. Zaczął studia na prywatnej uczelni, ale szybko porzucił naukę. Firmy też nie prowadzi. A ten dziadek reżyser to tylko zbieżność nazwisk, żadnego pokrewieństwa – podsumował komendant.
– Chce się zaprezentować jako człowiek sukcesu, ktoś z wyższych sfer, ale jednocześnie twardziel i prawdziwy facet. Oszukiwał dziewczynę i to świadczy na jego niekorzyść. Mitomańskie zachowania często wiążą się z zaburzoną osobowością. Najprawdopodobniej ma kompleksy. Do tego dochodzi jeszcze patologiczne kłamstwo. – Zaczynałem tworzyć portret psychologiczny chłopaka. Nie wróżył niczego dobrego.
Edyta poznała Arka na portalu randkowym, wkrótce zaczęli spotykać się w realu. Najpierw na mieście, potem u niej. Nigdy u niego. Arek opowiadał o sobie niestworzone historie, a Edyta była szczęśliwa, że trafiła na takiego wspaniałego chłopaka. Namówił ją, żeby pożyczyła mu pieniądze na rozwinięcie interesu, nie mógł czekać na przyznanie kredytu, a taka okazja mogła już się nie trafić. Suma potrzebna Arkowi rosła, więc Edyta pożyczyła pieniądze od znajomych. Miała opinię osoby rzetelnej i słownej, nikt nie miał problemu, żeby jej pożyczyć. W sumie dziewczyna dała mu ok. 70 tys. zł.
Edyta i Arek snuli plany na przyszłość, planowali ślub. Lada dzień miała przyjechać jego siostra z Mediolanu z pierścionkiem zaręczynowym roboty włoskich złotników. Zbliżał się wspólny długi weekend 11 listopada. Edyta pierwszy raz pojechała do Arka, ale okazuje się, że nie do jego własnego mieszkania, tylko wynajętego. Nikt więcej jej nie widział.
Następnym razem do komendy rejonowej zajmującej się sprawą zaginięcia Edyty poszliśmy z Darkiem Piotrowiczem. Mieliśmy przeprowadzić z jej siostrą wywiad wiktymologiczny. Taki wywiad polega na zbieraniu informacji o ofierze, żeby zidentyfikować możliwe czynniki ryzyka, że ktoś stanie się ofiarą przestępstwa. Robiliśmy to również po to, żeby wykluczyć bądź potwierdzić skłonności samobójcze i prawdopodobieństwo wystąpienia zaburzeń psychicznych skutkujących zerwaniem kontaktów z najbliższą rodziną. Podejrzewaliśmy najczarniejszy scenariusz, że kobieta padła ofiarą zabójstwa. (…) Naszym głównym podejrzanym był Arek, więc pytaliśmy o ich relację. (…)
Okoliczności jej zaginięcia wydawały się siostrze dziwne. Edyta była sumienna, dokładnie wszystko planowała i trzymała się przyjętych założeń. Tak też była postrzegana w pracy – gdy utknęła rano w korku, od razu dzwoniła do biura, że się spóźni. Arek wprowadził spontaniczność w poukładane życie Edyty. Dawała mu się namówić na niespodziewane aktywności, już po miesiącu znajomości zaczęła mówić o zaręczynach i ślubie. Pytała siostrę, czy pojedzie z nią wybierać suknię ślubną, ale nigdy nie przedstawiła Arka rodzinie. Zawsze z jego strony były jakieś problemy logistyczne. (…)
Dostałem do analizy notatniki Arkadiusza oraz zawartość jego komputera. Przeglądałem więc wszystko, w tym wypowiedzi Arka zamieszczone na internetowym forum dla wędkarzy, bo był zapalonym „moczykijem”. Jego notatniki były dziennikami wędkarza, w których notował każdy połów. Miał potrzebę pedantycznego
,
Fragmenty książki Jana Gołębiowskiego Kryminalne portrety. Notatki psychologa policyjnego, Mando, Kraków 2025
Smycz zamiast wózka
Coraz więcej młodych woli wychowywać zwierzęta niż dzieci
To nie kaprys, lecz przejaw bezsilności wobec rzeczywistości, w której rodzicielstwo staje się luksusem. Potrzeba opieki pozostała, zmienił się jedynie jej adresat.
W słoneczny weekend wybieram się na spacer na warszawskie Pole Mokotowskie i obserwuję pary przytulające się na ławkach oraz grupy znajomych piknikujące na trawie. W tym sielskim obrazku w oczy rzuca się jeden szczegół. Prawie nigdzie nie widać dzieci, a niemal przy każdej grupce siedzi przynajmniej jeden pies. To nowa moda czy symbol głębokiej zmiany społecznej?
Kaganiec ekonomiczny
Dla niektórych podstawowy problem to pieniądze, a raczej ich brak. – Jeszcze trzy lata temu myśleliśmy z partnerem o powiększeniu rodziny, ale rzeczywistość mocno zweryfikowała te plany – mówi mi 32-letnia Ania, specjalistka od marketingu z Warszawy. – Mieliśmy odłożone kilkadziesiąt tysięcy złotych, które dziś są już warte o wiele mniej. A wychowanie dziecka kosztuje coraz więcej. Pieluchy, ubranka, żłobki, zajęcia dodatkowe… ceny tego wszystkiego poszybowały w kosmos.
Ania, która z partnerem Tomkiem zdecydowała się na adopcję Kluska, kundelka ze schroniska, przyznaje, że jego utrzymanie też sporo ich kosztuje, ale jest to kompletnie inna skala inwestycji. – Jesteśmy szczęśliwi, że możemy dzielić życie z Kluskiem, choć naszym marzeniem wciąż jest dziecko – dodaje Tomek. – Najpierw musimy mieć gdzie mieszkać, a nasza zdolność kredytowa pozwala jedynie na zakup kawalerki z ratami rozłożonymi na 30 lat.
Inwestycja w dzieci w dzisiejszej Polsce stała się dla wielu barierą nie do pokonania. Inflacja zmienia priorytety młodych ludzi, którzy niejednokrotnie rezygnują z planów rodzicielstwa na rzecz mniej kosztownego zajmowania się zwierzęciem.
– We wszystkich rozwiniętych gospodarkach już od dłuższego czasu rodzicielstwo staje się dobrem luksusowym – tłumaczy ekonomista Jan Oleszczuk-Zygmuntowski z Polskiej Sieci Ekonomii. Jako powód podaje fundamentalną zmianę roli najmłodszych w systemie ekonomicznym. – Okazało się, że dziecko nie tylko nie wspiera pracy, ale staje się wręcz znacznym kosztem, wymagającym inwestycji. Trzeba je posłać do szkoły, zapewnić start w dorosłość, a także inwestować w jego kompetencje i rozwój.
Potrzeba opieki
Wybór zwierzęcia domowego jest często jedną z niewielu dostępnych form realizacji potrzeby opieki, która nie zrujnuje domowego budżetu ani nie sprawi, że trzeba rezygnować z dotychczasowych kosztownych przyjemności, takich jak chociażby podróże. Według Jana Oleszczuka-Zygmuntowskiego skala problemu jest alarmująca. Efekt spadku dzietności może być z powodów makroekonomicznych tak duży, że społeczeństwo zmierzać będzie ku „kolektywnemu samobójstwu”. I jest to przypadek Polski czy Korei Południowej.
W takiej pułapce tkwią tysiące młodych. To ludzie z dobrymi zawodami, ale bez pomocy z zewnątrz skazani na niepewność. Pies, który nie potrzebuje własnego pokoju, staje się w tych warunkach racjonalnym i bezpiecznym wyborem. – Pokazuje to, że ludzie mają naturalną potrzebę opiekowania się. W zdrowym społeczeństwie potrzeba ta realizuje się poprzez reprodukcję, wychowywanie dzieci i troskę o starsze pokolenia. Nie jest to ani kwestia konserwatywna, ani liberalna, ale naturalny element funkcjonowania człowieka – mówi ekspert. Tyle że w systemie, w którym żyjemy
Polska wieś ugina się pod ciężarem problemów
Bez państwowego banku rolnego nic się nie zmieni
11 października br. w sieci pojawił się film, na którym widać ludzi ładujących ziemniaki: do worków, wózków, samochodów, a nawet przyczep ciągnikowych. Działo się to we wsi Dąbrowica na Podkarpaciu i było efektem informacji, która pojawiła się na portalu Pepper.pl, o tym, że rolnik, nie mogąc sprzedać ponad 150 ton ziemniaków, gotów jest oddać je chętnym za darmo.
Okazało się jednak, że o żadnym rozdawnictwie nie mogło być mowy. Do redakcji rzeszowskich „Nowin” zgłosił się Piotr Gryta, współwłaściciel przedsiębiorstwa zajmującego się przetwórstwem gorzelniczym. Zaprzeczył, by ziemniaki miały być rozdawane. Twierdził, że został okradziony. Swoje straty oszacował na 60 tys. zł. „Mam nadzieję, że ci, którzy tam byli, zgłoszą się do mnie, wyjaśnią sytuację i sprawę załatwimy polubownie. Jeśli nie, to sprawa może trafić do prokuratury”, mówił dziennikarzom.
Był to kulminacyjny moment akcji, którą w mediach ochrzczono samozbiorami. Polega ona na tym, że chętni mogą się zaopatrzyć w owoce i warzywa bezpośrednio u rolników, pod warunkiem że sami zbiorą z pól i sadów potrzebne im produkty, płacąc za nie o wiele niższą cenę niż w sklepach czy supermarketach.
Samozbiory to nic nowego. Niektórzy rolnicy od dawna oferowali chętnym możliwość takiego zakupu borówek, malin, truskawek, kapusty czy właśnie ziemniaków.
3 października br. Andrzej Urbanek, sadownik z Korczyny w województwie podkarpackim, opublikował w mediach społecznościowych film, na którym porównał cenę małych jabłek przemysłowych w markecie – 5,99 zł/kg – z dużymi, deserowymi jabłkami w jego sadzie po 4 zł/kg. Materiał zyskał ogromną popularność, a jego sklep internetowy został zalany zamówieniami. Przy 1600. zamówieniu zablokowały się serwery.
Podobną sławę zyskał rolnik spod Trzebnicy w województwie dolnośląskim. Został oszukany przez nieuczciwego kontrahenta, który nie odebrał 11 ton zamówionych śliwek. Mogło to go kosztować 36 tys. zł.
Na szczęście na pomoc ruszyli ludzie i szybko wykupili owoce.
Ta forma sprzedaży zyskała w ostatnich tygodniach – dzięki internetowi – sporą popularność. W Mogielnicy w województwie mazowieckim gospodarstwo ogrodnicze oferuje jabłka w cenie 2 zł/kg. Podobną ofertę ma sad w Pietrzykowicach pod Wrocławiem. Pod Krakowem i w okolicach Oświęcimia można z kolei zbierać jagody kamczackie w cenie 15-20 zł/kg. Szczegóły tego ogłoszenia – i dziesiątki innych – znajdziemy na portalu Myzbieramy.pl.
Samozbiory stały się w tym roku rozwiązaniem korzystnym dla obu stron – rolnicy ratują plony przed zmarnowaniem i otrzymują lepsze ceny niż w skupie, a konsumenci płacą za świeże, sezonowe owoce znacznie mniej niż w sklepach.
Na razie jest to margines handlu produktami rolnymi w Polsce, a były wiceminister rolnictwa Michał Kołodziejczak nazwał samozbiory „aktem desperacji rolników”.
Za to wśród rolników dojrzewa myśl, że potrzebne są rozwiązania systemowe, które zapewnią im stabilny dochód. Zwłaszcza że pośrednicy, którzy kupują od nich produkty, powołują się teraz na przykłady samozbiorów i żądają obniżenia cen!
I tak źle, i tak niedobrze
W Polsce jest tak: jeśli panuje susza, to natychmiast pojawia się hasło „Dawaj dopłaty!”. Jeśli zdarzy się powódź czy podtopienie, gradobicie, pryszczyca, afrykański pomór świń, ptasia grypa lub przymrozki – „Dawaj dopłaty!”. Inaczej zablokujemy traktorami drogi krajowe, zorganizujemy w Warszawie demonstracje i wylejemy gnojowicę przed urzędami. Rolnicy wściekają się, widząc ceny ziemniaków, marchwi, cebuli, jabłek, śliwek i gruszek w supermarketach i porównują je z cenami w skupach. Niedawno Związek Sadowników Rzeczpospolitej Polskiej przekonywał, że „większość sieci handlowych, w tym również polskie, próbuje wymusić na swoich dostawcach sprzedaż jabłek po skandalicznie niskich cenach – nawet poniżej 1 zł/kg. Podczas gdy średnia cena na półkach to 5-6 zł/kg”.
Według wstępnych szacunków GUS w tym roku produkcja ziemniaków wzrosła o 15% i przekroczyła 6,8 mln ton. W konsekwencji ich cena hurtowa na giełdzie w Broniszach waha się dziś od 60 gr/kg do 80 gr/kg i jest o ok. 40% niższa niż w roku ubiegłym! Przy czym nie ma ona prawie żadnego wpływu na cenę detaliczną w sklepach czy supermarketach.
Ostatnio w jednym z wywiadów minister rolnictwa Stefan Krajewski ogłosił, że mamy do czynienia z klęską urodzaju, wyjaśniając: „Bardzo często to pośrednicy czerpią zyski kosztem producentów”. Posunął się nawet do supozycji, że mogło dojść „do zmowy cenowej na rynkach rolnych” – są bowiem takie sygnały – i dodał, że skierował w tej sprawie pismo do prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, aby ten sprawdził, czy do zmów nie dochodzi.
W ocenie Wielkopolskiej Izby Rolniczej ceny skupu zbóż spadły dziś do poziomu notowanego prawie 20 lat temu. W tym samym czasie koszty nawozów, paliwa czy środków ochrony roślin wzrosły wielokrotnie. Na skutek tego wielu rolników w regionie znalazło się na granicy
Lustratorzy i lustrowani
Lustracja stała się narzędziem „wymiany elit”, co oznacza najczęściej awans dla miernot Paweł Siergiejczyk
Tego samego dnia, 10 października 2025 r., zmarło dwóch niewątpliwie zasłużonych Polaków: 95-letni prof. Adam Strzembosz, znany prawnik, w latach 90. pierwszy prezes Sądu Najwyższego, oraz 76-letni Mirosław Chojecki, od 1976 r. główny organizator drugiego obiegu wydawniczego, później wydawca i producent filmowy na emigracji w Paryżu i w III RP. Akurat tego dnia miała też miejsce uroczystość nazwania jednej z sal w budynku Sejmu imieniem Leszka Moczulskiego, zmarłego dokładnie rok wcześniej w wieku 94 lat byłego posła i przywódcy Konfederacji Polski Niepodległej, a przy tym autora wielu cennych książek z dziedziny historii i geopolityki.
Tych trzech ludzi wiele łączyło. Przede wszystkim krytyczny stosunek do władz PRL, chociaż chyba nie do samego państwa, które umożliwiło im ukończenie studiów na Uniwersytecie Warszawskim (Strzembosz i Moczulski – prawo, Chojecki – chemia), mimo że wywodzili się ze środowisk jakże odległych od PZPR: Strzembosz z rodziny endeckiej, Moczulski – z piłsudczykowskiej, matką Chojeckiego zaś była Maria Stypułkowska, sławna „Kama” z batalionu „Parasol”, uczestniczka zamachu na Kutscherę.
Wydawać by się mogło, że wszyscy trzej odeszli jako ludzie życiowo spełnieni i docenieni przez dzisiejszą Polskę. Jeszcze prezydent Komorowski odznaczył prof. Strzembosza Orderem Orła Białego, a Leszka Moczulskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, natomiast prezydent Duda trzy lata temu nadał Order Orła Białego Chojeckiemu. Ale to tylko pozory, bo cóż z tego, że wszyscy trzej byli przez całe życie szczerymi antykomunistami, skoro to właśnie antykomunistyczna III Rzeczpospolita zafundowała im długie lata upokorzeń?
Zabrane podpisy
Dziś nie warto już cytować wypowiedzi Zbigniewa Ziobry, Andrzeja Dudy i innych niedouczonych prawników z PiS, którzy od dawna atakowali Adama Strzembosza jako rzekomo winnego braku oczyszczenia wymiaru sprawiedliwości z PRL-owskich sędziów w latach 90. To zarzuty nie tylko głupie, ale wręcz kłamliwe. W ten sposób polska prawica mściła się na sędziwym profesorze, który konsekwentnie bronił praworządności, odkąd zaczęła być łamana przez rządy PiS.
Ale przecież polska prawica po raz pierwszy upokorzyła prof. Strzembosza już 30 lat temu, gdy próbowano wystawić jego kandydaturę w wyborach prezydenckich. Kampanię profesora w 1995 r. organizowało głównie Porozumienie Centrum, czyli pierwsza partia Jarosława Kaczyńskiego. I to właśnie Kaczyński próbował uczynić ze Strzembosza swoją marionetkę – taką pierwszą wersję Dudy czy Nawrockiego. A gdy to się nie udało, porzucił kandydaturę pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, zabierając mu podpisy niezbędne do rejestracji i wystawiając własnego brata, wówczas prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Trudno się dziwić, że potem prof. Strzembosz już nigdy nie miał zaufania do Kaczyńskiego i jego metod uprawiania polityki.
Obrona praworządności przez prof. Strzembosza w ostatnim dziesięcioleciu nie powinna jednak przesłaniać faktu, że w pierwszej dekadzie III RP sam przyłożył rękę do zbudowania systemu, który później wyniósł PiS do władzy. Chodzi o konkretną decyzję, jaką Adam Strzembosz podjął 16 października 1998 r., w ostatnim dniu swojego urzędowania w Sądzie Najwyższym. Powołał wówczas na stanowisko pierwszego rzecznika interesu publicznego, czyli najważniejszego prokuratora lustracyjnego, sędziego Bogusława Nizieńskiego, z którym znali się z pracy w PRL-owskim Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie w 1980 r. wspólnie zakładali struktury Solidarności.
Fanatyczny inkwizytor
Ta nominacja, dokonana wbrew, a może nawet na złość prezydentowi Kwaśniewskiemu przez odchodzącego szefa Sądu Najwyższego, uruchomiła wieloletnią krucjatę lustracyjną pod wodzą fanatycznego inkwizytora, jakim był zmarły w maju 2025 r. Bogusław Nizieński. Każdy, nawet najmniejszy ślad wskazujący na kontakty z PRL-owskimi służbami stanowił dla Nizieńskiego podstawę do oskarżenia, co w praktyce oznaczało złamanie kariery i trwałe przyklejenie łatki agenta, niezależnie od ostatecznego wyroku sądu lustracyjnego. Oskarżenia bowiem były głośne i spektakularne, a wyroki zapadały po wielu latach, już bez rozgłosu.
Taki system wprowadziła pierwsza ustawa lustracyjna, uchwalona 11 kwietnia 1997 r., zaledwie kilka dni po przyjęciu Konstytucji III RP głosami szerokiej koalicji parlamentarnej SLD, PSL, Unii Wolności i Unii Pracy, wbrew pozostającej wówczas poza Sejmem prawicy. Jednak ustawę lustracyjną przyjęła już inna nieformalna koalicja – ludowców, UW i UP – mimo sprzeciwu rządzącej lewicy. A ponad rok później, gdy do władzy wróciła prawica pod szyldem AWS, ci sami ludowcy wraz z Unią Wolności pomogli odrzucić weto prezydenta Kwaśniewskiego do ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej.
W ten sposób w końcówce lat 90. stworzono całą infrastrukturę „przemysłu pogardy i nienawiści”, ujednoliconą w 2007 r. pod szyldem IPN, który przejął zadania rzecznika interesu publicznego. Od tego momentu instytut był już nie tylko strażnikiem i dysponentem archiwów dawnej bezpieki, ale również publicznym oskarżycielem, a faktycznie najwyższym sądem, od którego zależała każda kariera w państwie polskim. Przynajmniej do czasu, gdy ludzie aktywni w czasach Polski Ludowej zajmowali istotną pozycję w elitach III RP.
Pierwsza dekada obecnego stulecia upłynęła pod znakiem lustracyjnego polowania na czarownice, którego nie rozpoczął jednak ani bezwzględny sędzia Nizieński (nawet odchodząc z urzędu w 2004 r., pozostawił listę ponad 550 osób niezlustrowanych z powodu braku wystarczających dowodów), ani żaden
Autor swego czasu pracował w Urzędzie ds. Kombatantów, gdzie zajmował się weryfikacją działaczy opozycji i osób represjonowanych w PRL, w tym kolejnymi wnioskami Mirosława Chojeckiego
Szymon, coś ty narobił?
Hołownia ma dość polityki. Ale to dopiero początek kłopotów
Informację o wycofaniu się z krajowej polityki Szymon Hołownia opatrzył słowami: „Po całym tym szambie, przez które przeszedłem, radość daje myśl, że mógłbym znów znaleźć się tam, gdzie można znów skupić się na języku, który znam z mojego »poprzedniego« życia, a który rozumie każdy człowiek, niezależnie od poglądów, wyznania, języka czy koloru skóry: języka chleba, opatrunku, przytulenia, nadziei”.
Tak oto marszałek Sejmu i szef koalicyjnej partii Polska 2050, liczącej 30 posłów, ogłosił, że w styczniu 2026 r., podczas kongresu partii, nie będzie się ubiegał o stanowisko jej przewodniczącego. Zapowiedział, że zamierza kandydować na stanowisko wysokiego komisarza ONZ ds. uchodźców. A niezależnie od tego, czy wywalczy stanowisko w ONZ, czy nie (szanse ma nieduże), kończy przygodę z polityką. Bo to szambo.
I teraz pozostają pytania: czy kończy bezpowrotnie? Czy Polska 2050 po jego odejściu ma szansę na polityczne życie, czy jej rozpad jest nieunikniony? Co to oznacza dla obecnej koalicji i dla jej przyszłości? Czego możemy się spodziewać?
Projekt dobrze skrojony
„Szymon chciał być prezydentem. I w zasadzie tylko to go interesowało” – to opinia osoby z jego bliskiego otoczenia. Gdy więc przegrał wybory w 2020 r., zamierzał zakończyć przygodę z polityką. Ale okazało się, że nie jest to łatwe. Zbyt wiele w jego start zostało zainwestowane – zbyt wielu ludzi zaangażowało się w projekt, który Hołownia firmował swoim nazwiskiem, by mógł się wycofać. Stowarzyszenie przekształcono zatem w partię.
Partia była nietypowa, bo jej formalny lider nie miał ani chęci, ani głowy do kierowania nią. Ugrupowaniem zarządzała więc trójka: Michał Kobosko, Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz i Jacek Cichocki. Sporo ich łączy.
Jacek Cichocki, socjolog, to były dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich, potem m.in. sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych oraz minister spraw wewnętrznych w rządzie Donalda Tuska i szef kancelarii premiera w rządzie Ewy Kopacz. Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz też skończyła socjologię. Też pracowała w Ośrodku Studiów Wschodnich. Stamtąd przeszła do MSZ na stanowisko podsekretarza stanu, a w 2014 r. wyjechała do Moskwy, gdzie była ambasadorem. Kobosko najpierw pracował w mediach, był m.in. redaktorem naczelnym „Newsweeka” i „Wprost”, a w latach 2013-2019 dyrektorem warszawskiego biura amerykańskiego think tanku Atlantic Council.
To byli administratorzy projektu, którego twarzą został Szymon Hołownia – mówca, showman, celebryta, manifestujący przywiązanie do wiary katolickiej, szef Religia.tv. Pomysł był udany – Hołownia szybko zdobył poparcie sporej części Polaków.
Już po wyborach z 2020 r., gdy zdecydowano się inicjatywę podtrzymywać, rozpatrywana była inna droga – połączenie sił Hołowni, Trzaskowskiego i Kosiniaka-Kamysza. Trzech młodych, energicznych, jak niegdyś Olechowski, Płażyński i Tusk. Nawiązań do Platformy Obywatelskiej, jej korzeni, jest zatem sporo. PO zbudowała się przecież na zwłokach słabnącej Unii Wolności. W roku 2020 słabła Platforma… Ale w 2022 r. do Polski wrócił Donald Tusk. I wszystko się zmieniło.
Gdy powstaje nowy ruch, zbiegają się pod jego sztandary różni ludzie, reprezentujący różne środowiska. Mogą być atutem, ale mogą też być kłopotem. Gdy więc w Sejmie poprzedniej kadencji do Hołowni zaczęli się zgłaszać posłowie lewicy, Michał Kobosko uprzejmie im dziękował, tłumacząc, że nie chce, aby nowe ugrupowanie przechyliło się zbytnio w lewo, że zależy mu również na osobach z prawej strony sceny. I tak to zostało skonstruowane – w poprzednim Sejmie powstało koło ugrupowania Polska 2050, którego przewodniczącą została Hanna
Boska cześć Agnieszki Glapiak
Na czele KRRiT stoi dama, która znieważała polski mundur, dopuściła się złodziejstwa i ujawniła tajemnice państwowe
Agnieszka Glapiak, lat 55, od lipca 2025 r. jest przewodniczącą Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, obsadzonej w większości przez nominatów PiS. Na stołek szefowej KRRiT trafiła w wyniku wewnętrznej wojny w obozie PiS, zastępując Macieja Świrskiego, który twierdził, że jego odwołanie jest nielegalne. Świrski ma stanąć przed Trybunałem Stanu za nadużycia, których się dopuścił jako przewodniczący KRRiT (pisaliśmy o tym w tekście „Talib PiS dostał po nosie”, nr 32/2025).
Cenzorka
KRRiT ma szerokie kompetencje i uprawnienia. Między innymi przyznaje koncesje stacjom telewizyjnym i rozgłośniom radiowym, kontroluje działalność nadawców i nakłada na nich kary finansowe za łamanie prawa. A jak pokazuje dotychczasowa praktyka, kary nakładane są za cokolwiek. Reportaż „Bielmo. Franciszkańska 3” o Janie Pawle II i pedofili, który wyemitowano w programie „Czarno na białym” na antenie TVN 24, „wyceniono” na 550 tys. zł. Innym razem ta sama stacja dostała prawie 150 tys. zł kary za reportaż „29 lat bezkarności. Fenomen ojca Tadeusza”. Jako uzasadnienie nałożenia tak drastycznych kar zastosowano pokrętną argumentację: „Propagowanie działań sprzecznych z prawem, poglądów i postaw sprzecznych z moralnością i dobrem społecznym oraz zawierających treści nawołujące do nienawiści i treści dyskryminujące, a także brak poszanowania przekonań religijnych odbiorców”.
Jak widać, dla PiS są tematy, których nie wolno poruszać. Choć zgodnie z Ustawą o radiofonii i telewizji KRRiT „stoi na straży wolności słowa w radiu i telewizji (…) oraz zapewnia otwarty i pluralistyczny charakter radiofonii i telewizji”.
Niedawno w Senacie (podczas prezentacji sprawozdania KRRiT z działalności w 2024 r.) Agnieszka Glapiak odgrażała się, że nie zejdzie z obranej drogi politycznego cenzora. „Nie ustanę w wysiłkach identyfikowania i wyciągania konsekwencji prawnych w przypadku naruszania przez dostawców, w eterze, na satelicie czy w internecie przepisów związanych z bezpieczeństwem państwa, dobrem społecznym, godnością ludzką”, mówiła przewodnicząca rady, sama mająca „wybitne zasługi” w propagowaniu pluralizmu i poszanowaniu godności ludzkiej.
Królowa życia i śmierci
Zanim we wrześniu 2022 r. posłowie PiS wybrali Glapiak do KRRiT, była prawą ręką Mariusza Błaszczaka i szefową Centrum Operacyjnego Ministra Obrony Narodowej – speckomórki do kreowania propagandy resortu. Glapiak była nazywana „szarą eminencją” i „królową życia i śmierci”, gdyż miała nieograniczoną władzę w MON. Pod jej wodzą pracowała grupa cywilów i wojskowych, a jak ta praca wyglądała, opisała – na podstawie relacji żołnierzy – Edyta Żemła w książce „Armia w ruinie”.
Oficer wojsk lądowych: „Macierewicz miał swojego Misiewicza, a Błaszczak swoją Glapiak. Misiewicz jednak w arogancji, bucie i bezwzględności nie dorastał jej do pięt. Kiedy do jednostek przyjeżdżała pani Glapiak, to trzeba było oddawać jej tam niemal boską cześć. Ludzie się nawzajem przed nią ostrzegali. Mówili, że jak zadzwoni, to trzeba wykonać zadanie, bo będzie po tobie. To ona stawiała zadania dowódcom”.
Podoficer z dużym doświadczeniem: „Jeżeli oddajemy honory przełożonemu, to jest wojsko, jeśli oddajemy honory (…) pani Glapiak, to już nie wiem, czy to jest jeszcze armia”.
Oficer służb prasowych: „Glapiak osobiście odpowiadała za kreowanie wizerunku ministra. Doprowadziła do tego, że wojsko było tylko tłem, oprawą dla Błaszczaka. Pamiętam wiele wizyt ministra w jednostce. Najważniejsze zawsze było ustawienie sprzętu tak, żeby Błaszczak na jego tle dobrze się prezentował. Myśmy ustawiali tak, żeby było bezpiecznie, potem przyjeżdżali ludzie z Centrum Operacyjnego Ministra Obrony Narodowej i przewracali wszystko do góry nogami. Wyobraża pani sobie, że majorowie i podpułkownicy z MON-u ustawiali generałów, dowódców jednostek? Za wszystkie sznurki pociągała dyrektor Glapiak. Była postrachem wojska. Jeżeli pani dyrektor zadzwoniła do generała i powiedziała, że ma być tak i tak, to każdy generał robił tak, jak ona sobie życzyła”.
Oficer, rzecznik prasowy jednostki: „Oni byli chamscy, strasznie obcesowi. Nie dało się z nimi porozmawiać. Wjeżdżali do jednostek, mówili, że ma być tak i tak i nie było dyskusji. Żołnierzy traktowali jak roboli. Mieliśmy wykonywać każde, nawet najgłupsze polecenie i się nie odzywać. Tak to wyglądało za każdym razem, kiedy się zjawiali. Kazali przestawiać ciężki sprzęt – czołgi, transportery – żeby się dobrze na ich tle kadrował Błaszczak na zdjęciach”.
Dowódca ważnej instytucji wojskowej: „Niestety, miałem do czynienia z ludźmi CO MON. No, powiem szczerze, kawał szmaciarstwa”.
Brzmi to jak żart, ale za „zbudowanie nowej strategii komunikacyjnej w Wojsku Polskim” Glapiak została nagrodzona Buzdyganem – nagrodą resortową, przyznawaną przez pismo „Polska Zbrojna” osobom, które „zmieniają oblicze wojska”.
Dla polityków PiS znieważeniem polskiego munduru są relacje świadków o bezprawnym działaniu żołnierzy i funkcjonariuszy Straży Granicznej w stosunku do uchodźców, kobiet i dzieci, ale poniżanie oficerów, w tym generałów, przez współpracowników Błaszczaka to nic zdrożnego. Jednak prokuratura z urzędu nie wszczęła śledztwa.
Taki sobie zegarek wybrała
Śledztwo wszczęto (a nawet wpłynął już do sądu akt oskarżenia) w sprawie przywłaszczenia przez Glapiak wartościowego zegarka. Zaufana Błaszczaka połasiła się na markowy chronometr wart ok. 6 tys. zł, chociaż mogłaby sobie taki kupić, gdyż jest osobą majętną. Nie tylko pracowała w MON, ale również zasiadała w radach nadzorczych spółki zbrojeniowej Exatel i Polskiej Agencji Prasowej. Dorabiała też jako szefowa Akademickiego Centrum Komunikacji Strategicznej, think tanku Akademii Sztuki Wojennej. W sumie co miesiąc na jej konto wpływało ok. 25 tys. zł. Majątek Glapiak to m.in. trzy mieszkania o wartości kilku milionów złotych i samochód wart ok. 100 tys. zł.
Przekręt z zegarkiem wyglądał następująco. Po wyborach w 2023 r. Mariusz Błaszczak wiedział, że będzie musiał pakować manatki. Postanowił więc nagrodzić współpracowników. Z Glapiak był ten problem, że po wyborze do KRRiT w 2022 r. wzięła urlop bezpłatny w MON, ale jednocześnie dostała
Trzeba się skarżyć na złe traktowanie
Zadziwiająco często ludzie starsi są bezradni nawet w prostych sprawach
Stanisław Brzozowski – dziennikarz, społeczny rzecznik praw osób starszych w Olsztynie od początku 2010 r. Jego powołanie było realizacją postulatu zapisanego w programie „Pogodna i bezpieczna jesień życia na Warmii i Mazurach” na lata 2007-2014, a społeczna funkcja znalazła potwierdzenie w kolejnych programach polityki senioralnej przyjmowanych przez zarząd województwa.
Kogo w dzisiejszych czasach uważa się za osobę starszą, bo średnio żyjemy o wiele dłużej niż kiedyś, gdy 60-latka uważano za staruszka?
– Określają to przepisy i dokumenty polityki senioralnej, zgodnie z którymi za osobę starszą uważa się taką, która ukończyła 60 lat, choć potocznie są to osoby w wieku emerytalnym: kobieta – 60 lat i mężczyzna – 65. Co nie znaczy, że dzisiejszych emerytów można nazwać starcami. Istotnie granica wieku, także w Polsce, wyraźnie przesunęła się w górę.
Mam kilkoro znajomych, którzy przekroczyli dziewięćdziesiątkę, są sprawni fizycznie i umysłowo, oczywiście na miarę dostojnego wieku. Wychodzi, że jedną trzecią wieku przeżywają na emeryturze.
– To prawda, że coraz więcej ludzi dożywa tak pięknego wieku, ale średnio raczej nie jedną trzecią, lecz kilkanaście lat, najwyżej jedną czwartą życia spędzają na emeryturze.
Spędzają aktywnie? Eksperci już się zastanawiali, jak zagospodarować im wolny czas, żeby mogli poczuć radość jesieni życia. Chyba wielu działa na uniwersytetach trzeciego wieku?
– Może tak się wydawać, ale według statystyk zaledwie 10-15% osób w wieku emerytalnym jest zaangażowanych w różne formy aktywności. Są nawet trochę widoczne w przestrzeni medialnej, na forach internetowych, lecz jeśli spojrzymy na liczby, zobaczymy, że 85% emerytów tej aktywności w ogóle nie przejawia, często spędza cztery-pięć godzin dziennie przed telewizorem! W samym Olsztynie żyje ok. 40 tys. osób po sześćdziesiątce, a w czterech uczelniach typu UTW zaangażowanych jest zaledwie 1,5 tys.
Może starsi ludzie niekoniecznie chcą „się douczać”, wolą spacer do lasu, zakupy albo wyjście na imprezę kulturalną? Czy istnieje w Polsce program aktywizacji zachęcający ich do nowych form spędzania wolnego czasu?
– To kwestia osobistego nastawienia. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu. Jeśli odziedziczyłeś w genach chorobę nowotworową, jeśli nie potrafiłeś sobie w życiu radzić i cierpisz biedę albo jeśli dachówka spadnie ci na głowę, nie masz na to wpływu! Ale na jedną rzecz masz wpływ – jeśli dziś nie ruszysz czterech liter, jutro będziesz miał kłopoty, jeśli dziś wyłączysz głowę, jutro przestaniesz być wartościowym człowiekiem. Na to mamy wpływ i tyle możemy zrobić, od tego zależy, w jakim stanie obudzimy się następnego ranka. To uwaga geriatry, dr Małgorzaty Stompór, z którą współpracujemy.
Współpracujemy? Jako rzecznik praw osób starszych, podobno jedyny w kraju?
– Nie jedyny! Tylko w naszym województwie jest nas troje działających społecznie pod egidą Federacji Organizacji Socjalnych Województwa Warmińsko-Mazurskiego FOSa, dużej organizacji pozarządowej. Fakt, że zostałem powołany najwcześniej, bo już w 2010 r., ale są jeszcze Krzysztof Marusiński w Orzyszu i Urszula Wolna w Elblągu. Jesteśmy rzecznikami społecznymi, ale nasza funkcja została zapisana w wojewódzkim programie polityki senioralnej, co jest dla nas ważne, bo występując w sprawach osób starszych, możemy się powołać na to umocowanie.
W dokumentach wyczytałem, że zajmujecie się całą gamą tematyczną, od oszustw dotykających seniorów po konflikty rodzinne. Jak pomagacie w takich przypadkach i czy w ogóle możecie pomóc?
– Różnie bywa. Kiedy dochodzi do przemocy czy oszustwa wobec seniora, gdy osoby starsze stają się ofiarami kradzieży, odsyłamy na policję. Nie zajmujemy się ściganiem przestępstw. Możemy za to interweniować w imieniu osób starszych, pomóc seniorowi w załatwieniu trudnej sprawy, doradzić… Zadziwiająco często ludzie starsi są bezradni nawet w prostych sprawach. Zwłaszcza w kontaktach z urzędem, sądem i ZUS. Może to pozostałość z dawnych czasów, ale gdy usłyszą, że ich sprawa jest nie do załatwienia, odchodzą od okienka ze spuszczoną głową, pogodzeni z losem, nawet jeśli racja jest po ich stronie. W wielu przypadkach prosta czynność, czyli odwołanie od decyzji urzędnika, może całkowicie zmienić ich położenie. Tylko trzeba im uświadomić, że odwołanie to ich prawo, a nie urzędnicza łaska.
Kiedyś pracowaliśmy razem w prasie olsztyńskiej i w artykułach zajmowaliśmy się zwalczaniem biurokracji, więc i teraz z takimi przypadkami potrafisz sobie poradzić. Możesz podać przykłady interwencji rzecznik?
– Kilka miesięcy temu zgłosił się do mnie mężczyzna, który jako ofiara przestępstwa poruszał się na wózku, część ciała miał sparaliżowaną. Widać było, że potrzebuje wsparcia. W pierwszym podejściu jego potrzeby ocenione zostały na 64%, nie dawało mu to prawa do zasiłku wspierającego. Pomogłem mu napisać odwołanie i dostał ponad 80%, a więc zasiłek też otrzymał. Wystarczyło odwołanie, widzę jednak, ile osób nie potrafi się na to zdecydować.
Czy miałeś również przypadki, że wiekowa już kobieta żali się na synową, która źle ją traktuje, a syn nie broni matki?
– Oczywiście. Badania socjologiczne wskazują, że dla osoby starszej rodzina jest najważniejsza. Jeśli w domu wszystko układa się dobrze, reszta problemów schodzi na dalszy plan. Podkreślam, że aby wszystko było OK, muszą się w to zaangażować obie strony. Jest to zadanie dla młodych, ale i dla ich rodziców, którzy też
Powtórka z rozrywki
Byli działacze partyjni o wybujałym ego założyli partię, obiecując Polakom nowe otwarcie i jakość w polityce
„My, stojący tutaj, wyobraźmy sobie nową, lepszą Polskę. Polskę, która się rozwija bez podziałów, bez dzielenia na lepsze i gorsze strony, skupiającą ludzi, którym chce się chcieć, którzy mają doświadczenie, mają wiedzę i chcą tę Polskę zmieniać na lepsze” – tak senator Wadim Tyszkiewicz zaprezentował Nową Polskę – nowy byt na polskiej scenie politycznej.
Nawijanie makaronu na uszy
Według zapowiedzi Nowa Polska ma być ugrupowaniem konserwatywno-liberalnym, zerwać z systemem wodzowskim i opierać się na „wybitnych” samorządowcach i przedsiębiorcach. Senator Tyszkiewicz mówił, że taka partia rozsądku jest potrzebna, gdyż formacje obecnie funkcjonujące nie są w stanie się porozumieć nawet w najważniejszych sprawach i dlatego w ostatnich latach instytucje państwa „zostały zniszczone albo osłabione”. „W tej sytuacji potrzebna jest Nowa Polska, czyli partia ludzi odpowiedzialnych, odważnych, którzy odważą się podejmować reformy państwa”, zapewniał.
Już gdzieś słyszałem tę śpiewkę. To samo mówili Paweł Kukiz, Ryszard Petru i Szymon Hołownia, gdy zakładali swoje partie, a jak to się skończyło – dobrze wiemy. Taką gadkę dr Mirosław Oczkoś, specjalista ds. wizerunku i marketingu politycznego, nazywa nawijaniem makaronu na uszy. Poza tym szacowny senator opowiada bzdury. Niemożliwe jest funkcjonowanie partii bez lidera i centrum zarządczego. Taki byt rozpadnie się przy pierwszej okazji, np. podczas negocjowania warunków koalicji rządowej lub w czasie kryzysu. Nieprawdą jest też, że instytucje państwowe w ostatnich latach zostały osłabione lub zniszczone, bo partie nie mogły się porozumieć. Stało się tak dlatego, że PiS miało taką wizję państwa i nawet protesty społeczne ani groźby instytucji międzynarodowych nie powstrzymały Jarosława Kaczyńskiego przed demolką wymiaru sprawiedliwości. Poza tym nawet ostry spór i różne wizje funkcjonowania państwa nie są niczym nagannym.
Starzy znajomi
Prezesem Nowej Polski został senator Zygmunt Frankiewicz, 70-latek, były wieloletni prezydent Gliwic. Frankiewicz w polityce funkcjonuje od 35 lat. Związany był z Kongresem Liberalno-Demokratycznym, potem z Unią Wolności, a w 2001 r. został jednym z założycieli Platformy Obywatelskiej na Śląsku. W 2007 r. odszedł z Platformy, bo chciał organizować na własną rękę konferencję programową, na której mieli być obecni politycy i działacze skonfliktowani z Donaldem Tuskiem. Uznano to za przejaw nielojalności i wstęp do rozłamu w partii.
Senator Wadim Tyszkiewicz, długoletni prezydent Nowej Soli, też sroce spod ogona nie wypadł. Nie tylko współtworzył Nowoczesną Ryszarda Petru, ale również był członkiem jej 10-osobowego zarządu. „Nie mogłem dalej stać z boku, sumienie nie pozwalało. Także ze strachu, boję się, że stracimy wszystko, co się udało w Polsce osiągnąć w ostatnich latach. Zaprzepaścimy rozwój. A osiągnęliśmy dużo, Polska dziś, a ta sprzed 10 lat, to dwa różne światy”, mówił w 2016 r., choć przygodę z Nowoczesną szybko zakończył. W 2019 r. prezydent Nowej Soli został po raz pierwszy senatorem (startował z własnego komitetu wyborczego). „Podjąłem decyzję, że czas powalczyć o lepszą Nową Sól, lepsze Lubuskie i lepszą Polskę na innej, ogólnopolskiej płaszczyźnie. Mam świadomość obecnej sytuacji politycznej i ryzyka, jakiego się podejmuję. Dla mnie parlament to żaden awans, to trudne wyzwanie, którego finał jest wielką niewiadomą. Dla mnie strefa komfortu jest dzisiaj tutaj, w Nowej Soli, na co pracowałem 17 lat”, prawił samorządowiec.
Twarzą Nowej Polski ma być prezydent Szczecina Piotr Krzystek, dawny działacz Platformy Obywatelskiej. Z partii odszedł w 2010 r. w wyniku konfliktu. Lokalni działacze wytykali mu zawiązywanie nieformalnych sojuszy i to, że nie potrafił współpracować. „Przez moment uwierzyłem Piotrowi Krzystkowi, że chce grać z nami w jednej drużynie, ale się pomyliłem”, mówił Stanisław Gawłowski, szef zachodniopomorskiej PO.
Pod rękę z PiS
Wyjątkowo barwną postacią wśród założycieli Nowej Polski jest prezydent Opola Arkadiusz Wiśniewski, były radny tego miasta z ramienia PO. Z partią pożegnał się, gdy współtowarzysze zarzucili mu próby rozbicia klubu w radzie miasta. W 2014 r. polityczny banita został nieoczekiwanie prezydentem Opola. Nieoczekiwanie, bo na tym stołku wszyscy widzieli Patryka Jakiego. Jednak ten ku zdumieniu mieszkańców poparł Wiśniewskiego, deklarując: „Nie ukrywam, że wiele lat przygotowywałem się do startu w tych wyborach, nawet zdobycie
Wilcze doły Kaczyńskiego
PiS przez dwa miesiące nie chciało oddać władzy
15 października 2023 r. to ważna data w polskiej polityce. Z jednej strony niespodziewane zwycięstwo anty-PiS, tych wszystkich Polaków, którzy mieli dość tamtego państwa. Tamtej atmosfery. Z drugiej – o czym zupełnie zapominamy i w zasadzie to pomijamy – czas znakomicie przeprowadzonej operacji politycznej. PiS musiało oddać władzę, ale oddawało ją przez dwa miesiące. Co pozwoliło zdyscyplinować własne szeregi, ewakuować działaczy na różne synekury i przygotować polityczne wilcze doły, pułapki na następców.
Zacznijmy od prostego przypomnienia: PiS przegrało wybory 15 października, choć do końca wierzyło, że jakoś się wywinie. Że wynik będzie bliski remisu, a potem… Mówiono o tym głośno, nawet w tych mniej wtajemniczonych szeregach, „że najpierw zobaczymy, ile mandatów brakuje nam do większości, a potem się dobierze”.
W domyśle chodziło o kilku posłów, których się przeciągnie na swoją stronę jakimiś apanażami czy obietnicami. Jak posła Mejzę, radnego Kałużę czy posłankę Monikę Pawłowską.
Ale październikowy wynik okazał się dla PiS gorszy, partia zdobyła 194 mandaty, opozycja – 248, więc stało się jasne, że o żadnym „dobieraniu” nie ma mowy. Że trzeba będzie oddać władzę.
Wtedy rozpoczęła się operacja, która pozwoliła PiS pozostać u władzy jeszcze przez dwa miesiące. A praktycznie do Nowego Roku. Pozostać u władzy, wydawać pieniądze i zacierać ślady. To dwumiesięczne zachowywanie władzy nie było przypadkiem, ale celową grą.
Pomogli w tym konstytucja i prezydent Duda, który wykorzystał jej zapisy do maksimum. Zresztą jeżeli prześledzimy pisowski odwrót, dwumiesięczne oddawanie władzy, opóźnianie, kluczenie i kłamstwa, to rola Andrzeja Dudy jest w tych działaniach decydująca.
Duda – sługa PiS
Najpierw więc Duda przez miesiąc nie zwoływał nowo wybranego Sejmu. Konstytucja dokładnie opisuje procedurę powyborczą. Pozostawia jednak prezydentowi pewną dowolność. Jej art. 109 stanowi, że pierwsze posiedzenie Sejmu i Senatu prezydent zwołuje na dzień przypadający w ciągu 30 dni od dnia wyborów. Równie dobrze zatem może to być 10 dni po wyborach, jak i 30. Andrzej Duda zwołał je na 13 listopada, 29. dzień od dnia wyborów. PiS bardzo z tego się cieszyło, bo to ono mogło obchodzić święto 11 Listopada i udawać, że nic się nie zmieniło.
Przez ten miesiąc dostaliśmy więc kilka komunikatów. Po pierwsze, że rząd Morawieckiego sprawuje władzę. I tylko on może zapobiec chaosowi. Po drugie, że wybory wygrało PiS. „Wygraliśmy wybory parlamentarne! Trzecie z rzędu!”, wołał w wieczór wyborczy Jarosław Kaczyński – i to stało się dla polskiej prawicy przekazem dnia, a raczej kolejnych dni. Dobrze opłacani komentatorzy klepali w telewizji publicznej tamtych czasów, pisowskiej, że zwycięzcą wyborów jest PiS. Bo zdobyło najwięcej głosów ze wszystkich partii. Suflowano poza tym sugestię, że prowadzone są rozmowy z PSL i różnie mogą się skończyć. Władysław Kosiak-Kamysz mógł codziennie zapewniać, że takich rozmów nie ma, liderzy PiS i pisowscy komentatorzy zachowywali się tak, jakby tych słów nie słyszeli.
Po trzecie, rozdmuchano sprawę konsultacji, które rozpoczął prezydent. Andrzej Duda zaprosił do Pałacu Prezydenckiego liderów partii politycznych, by – jak komunikowano z namaszczeniem – zadać im kluczowe pytania dotyczące przyszłości Polski i podjąć decyzję w sprawie nominowania premiera. Byliśmy świadkami wielkiej bujdy.
Jeszcze zanim zaczęły się konsultacje, Andrzej Duda mówił: „Będę miał przygotowaną listę pytań, w głównej mierze jeżeli chodzi o plany na przyszłość, jeżeli chodzi o najważniejsze zagadnienia, które do tej pory były, jeżeli chodzi o realizację polityki w Polsce. Myślę tutaj o inwestycjach, o kwestiach gospodarczych, energetycznych, obronności”.
Zapowiedział też, że zapyta przedstawicieli komitetów o potencjalnych
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl









