Obserwacje

Powrót na stronę główną
Obserwacje

Co motylom pisane

Biologa Marcina Sielezniewa i jego żonę Izabelę, architektkę krajobrazu, przed laty połączyła pasja badania motyli

Piaski. Rzadko się zdarza, by nazwa miejscowości tak trafnie i jednoznacznie opisywała jej naturalne otoczenie. Bo miejscowości o tej nazwie w Polsce nie brakuje, ale żadna chyba nie jest tak z piaskiem związana i nim otoczona, jak Piaski nad Narwią koło Tykocina.

Dziś większość tutejszych piaszczystych połaci i wydm zarosła już sośniną albo została nią zalesiona. Dłużej zachował się rozległy ugór nad skromną rzeczką Nereślą – dopływem Narwi. Krzewi się tu skromna roślinność, zwana murawą napiaskową, złożona z traw i krzewinek. Pędzle płowej trawy, szczotlichy siwej, kępki kostrzewy owczej, żółto kwitnące pięciorniki i różowo macierzanki oraz siwe naziemne porosty tworzą tu dziurawy, przeplatany gołym piaskiem dywan. To jest – jak mówią biolodzy – pierwsze stadium sukcesji roślinnej, czyli stopniowego przekształcania się istniejącej szaty roślinnej w inną. To naturalne przejście od piasku do lasu. Piaszczyste wydmy to robota Narwi, która niesie sporo mineralnej gleby. Nie tylko piasku. Ale to z niego rzeka usypuje wzniesienia wzdłuż brzegów, a także wyniosłe wysepki w samej pradolinie. (…)

Oto obrazek, który mam ciągle przed oczami, choć minęło już kilkanaście lat. Na ugorzysku pod Piaskami zakwitają macierzanki i cała plejada innych niepozornych roślin, a wśród nich krąży para młodych ludzi. Dziewczyna jedną ręka trzyma zawiniątko z niemowlęciem, a w drugiej siatkę na motyle. Jej mąż ma taką samą siatkę i oboje co jakiś czas żwawo nimi wymachują, próbując chwytać motyle. Omijają przy tym pospolite bielinki, cytrynki, rusałki: kratkowce, pawiki, a nawet efektowne admirały, polują wszak na zdobycz drobną, ale rzadką i cenną dla badacza ze względu na niepospolitą formułę życia.

Ci wędrowcy z siatkami to Marcin Sielezniew i jego żona Izabela, których przed laty połączyła pasja badania i podziwiania motyli. Nawet dla córeczki wybrali imię, które jest łacińską nazwą pewnego motyla: Aurelia. I założyli Towarzystwo Ochrony Motyli. Marcin to biolog pracujący na Uniwersytecie w Białymstoku, a Iza z zawodu jest architektką krajobrazu, ma jednak pokaźny dorobek w rysowaniu motyli. (…)

Ja i mój brat wybraliśmy się z nimi na wyprawę pomiędzy jałowce. Latająca istota, której wypatrywali, to mały błękitny motylek. W środku lata samice tego gatunku składają jaja. Marcin wręczył jednemu z nas siatkę na długim trzonku, uśmiechając się przy tym pod nosem. Ten, który został zaszczycony dopuszczeniem do roli badacza, machał siatką, aż wreszcie coś tam w niej zaczęło trzepotać. Ale w pułapkę wpadły tylko ze dwa cytrynki, jakieś chrząszcze, w tym pospolite biedronki z siedmioma kropkami. Obaj z bratem próbowaliśmy szczęścia na zmianę – wytrwale, lecz z równie nikłym efektem.

Cóż, modraszki, choć kolorowe, są drobne, a gdy siadają na roślinie, składają skrzydła jak książkę i stają się mało widoczne. Jedynie doświadczony i uparty obserwator może je wyłowić wzrokiem spośród schnących już, płowych traw.

Swoje kolory, ozdabiające tylko wierzchnią, a więc górną stronę skrzydeł, modraszki pokazują przede wszystkim w locie. To żywe barwy, będące zwykle domeną samców. Prawdziwymi modraszkami z nazwy są: arion, alkon i ikar, choć ich samiczki są brunatne. Ale do rodziny modraszkowatych należą też zieleńczyk ostrężyniec, pokryty z wierzchu intensywną, wręcz nienaturalną zielenią, czy – jakby wbrew logice podpowiadanej przez nazwę rodziny – czerwończyk dukacik, jak i inne czerwończyki, choćby płomieniec czy fioletek. (…) Modraszki to w większości gatunki rzadkie, niektóre wręcz zagrożone wyginięciem, więc na liście Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN) figurują jako owady szczególnej troski obok dwóch innych unikatowych grup – amerykańskich monarchów i „ptakoskrzydłych” paziów z Papui Nowej Gwinei.

Marcin z Izą zajmowali się właśnie szczególnie rzadkim i cennym modraszkiem arionem. Minęły dobre trzy godziny naszego spotkania, nim na twarzy Marcina, przeważnie zresztą uśmiechniętej, pojawił się uśmiech szerszy i bardziej promienny. Jest! Badacz umiejętnie wydobył z siatki małego, z wierzchu błękitnego motylka, znaczonego czarnymi plamkami. Łowca zapewnił, że i tak mamy szczęście. Zdarzają się nawet wielogodzinne łowy, podczas których nie napotykają

Fragmenty książki Tomasza Kłosowskiego Narew. Opowieści o niepokornej rzece, Paśny Buriat, Suwałki 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Luksus w krótkich seriach

Jak Telimena ubierała Polki

Zaczęło się z rozmachem. 20 lutego 1957 r. w „Dzienniku Łódzkim” ukazał się artykuł „Będziemy szyli luksusową odzież”, w którego pierwszym akapicie mowa jest o kostiumach kąpielowych z elastycznej tkaniny drukowanej we wzory, wcześniej u nas niedostępnej. Ale mieliśmy przecież elastyczną tkaninę jednobarwną, więc… Organizujące się Łódzkie Zakłady Odzieży Luksusowej planowały zatem szycie m.in. takich właśnie kostiumów. Tylko skąd wziąć materiały? Ot, po prostu zaproponują przemysłowi, aby produkował na ich potrzeby rozmaite tkaniny – zarówno te na modne stroje plażowe, jak i inne. Autorka (lub autor) artykułu wypytywała o szczegóły dyrektora technicznego, obywatela Frankowskiego, a ten co nieco nawet zdradził:

„Zadaniem zakładów będzie szycie luksusowej odzieży damskiej sposobem półprzemysłowym. Chodzi o to, aby produkować tzw. krótkie serie, żeby sukienek jednego fasonu nie wypuszczano więcej jak 50. I aby były one jak najbardziej wierne modelowi. (….) Od pokazania modelu odbiorcom do jego wyprodukowania nie może minąć nawet miesiąc. Aby to osiągnąć, zakłady ubiegają się o pozwolenie przeprowadzenia wyceny swych artykułów. Udawanie się bowiem do Warszawy po ceny poszczególnych modeli nie miałoby sensu”.

Aby tak szybko dostarczać klientom gotową odzież, zakłady deklarowały chęć dysponowania trzymiesięcznym zapasem tkanin. Przedsięwzięcie miało ruszyć już w pierwszych dniach kwietnia. W chwili publikacji artykułu trwały jeszcze prace budowlane w gmachu, w którym miały się mieścić, czyli przy Jaracza 52 w Łodzi. (…)

Początkowo zamierzano zatrudnić 50 osób, a następnie zwiększyć zatrudnienie o kolejne 50 każdego miesiąca. W sierpniu zakład miałby działać już na dwie zmiany, a ekipa – liczyć 400 osób. Na razie działała komórka wzorcująca pod kierownictwem Krystyny Depczyńskiej, zatrudniająca sześciu plastyków, sześciu modelarzy i 15 wysokiej klasy krawców. W pierwszej połowie marca ok. 30 modeli miało zostać przedstawionych detalistom, a na kwiecień planowano wiosenno-letnią rewię dla publiczności.

„Chcemy – mówi p. Depczyńska – wyjść z kolorem w odzieży, gdyż dotychczas nasza konfekcja jest wciąż szara. Dlatego też mamy zamiar zamawiać w przemyśle również tkaniny tylko do naszego użytku, i to zarówno w wełnie, jak i bawełnie oraz lnie. […] Przygotowujemy komplety plażowe, sukienki letnie przedpołudniowe, popołudniowe i coctailowe, płaszcze i sukienki z tej samej tkaniny. Opieramy się na najmodniejszych liniach lansowanych przez Paryż (…)”. Autor zakończył artykuł refleksją, że dobrze byłoby, gdyby zakłady miały własny sklep wzorcowy w Łodzi – umożliwiłoby to bowiem wprowadzanie projektowanych modeli bezpośrednio do sprzedaży.

Zatrzymajmy się tu na chwilę, by pochylić się nad sprawami mniej widowiskowymi niż wzorzyste kostiumy kąpielowe. Choć nie ma już kto opowiedzieć, jak zaczęła się historia zjawiska, któremu patronowała Mickiewiczowska Telimena, zachowało się oficjalne pismo poprzedzające artykuł z „Dziennika Łódzkiego”, datowane na 9 stycznia 1957 r.

Czytamy w nim: „Zgodnie z Zarządzeniem nr 1/57 Ministra Przemysłu Lekkiego z dnia 1 stycznia 1957 roku oraz na podstawie art. 14 i 23 Dekretu z dnia 26 października 1950 roku o Przedsiębiorstwach /Dz U.R.P. Nr. 49, poz. 439/ oraz § 2 Zarządzenia Ministra Przemysłu Lekkiego z dnia 24 grudnia 1950 roku nr KA. 1 C 00/17 w sprawie obsadzenia stanowisk w przedsiębiorstwach i instytucjach podległych Przedsiębiorstwu Przemysłu Lekkiego. Powołuje Obywatela OSSOWSKIEGO Bolesława z dniem 1 stycznia 1957 roku na stanowisko Dyrektora Łódzkich Zakładów Odzieży Luksusowej w Łodzi (…)”.

Z początkiem 1957 r. Bolesław Ossowski otrzymał misję zorganizowania tego, co będzie się kryło przez jakiś czas pod nazwą Łódzkie Zakłady Odzieży Luksusowej w Łodzi. Trzeba było jednak wymyślić jakąś wpadającą w ucho nazwę, która wyróżniałaby tę zabawkę przemysłu lekkiego

Fragmenty książki Katarzyny Jasiołek Dom mody Telimena. Co nosiły Polki, Marginesy, Warszawa 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Pokaż, dziewczyno, ścibkę!

Bursztyn zawsze kojarzono z Bałtykiem i nie każdy wiedział, że zalega on Kurpiach

Potężne koparki drążące wykop pod fundamenty elektrowni w Ostrołęce wraz z piaskiem wyrzuciły na powierzchnię skarb. Zwały narwiańskich piasków zalśniły dziesiątkami żółtych szkiełek. Pan Krzysztof Harasimczuk z Ostrołęki zapewnia, że najpiękniej połyskiwały po deszczu. Podobno kierownik budowy wmawiał robotnikom, że to kalafonia, że nie warto tego zbierać. Sam zbierał i wkrótce kupił sobie samochód. Bursztyn zawsze był w cenie.

Pan Krzysztof nie podlegał wtedy władzy żadnego kierownika. Jako chłopiec zebrał dużą papierową torbę – na oko mieszczącą ze 2 kg cukru – tych bursztynowych okruchów. Większych i mniejszych. Inni też zbierali, szybko oczyszczając hałdy piasku z cennego surowca. Zjechali tu zaraz bursztynowi handlarze. Mały Krzysio za swoją wypełnioną tym towarem torbę dostał 100 zł – piękny różowy banknot (…) Chciał zachować dla siebie tylko jeden bursztynowy kamyk, bo zauważył wtopione weń źdźbło trawy. Ale handlarz uparcie go namawiał na sprzedaż, oferował za znalezisko piątaka, co utwierdziło chłopca w przekonaniu, że musi być wart więcej od innych bursztynowych bryłek. „Po co ci to, tylko zgubisz!”, przekonywał kupiec i Krzyś się zgodził, bo piątak to też nie w kij dmuchał. Prawdopodobnie nie wiedział, z czym ma do czynienia – że taki okruch z niegdyś żywą zawartością jest nazywany inkluzją i że są dwie kategorie ludzi, dla których przedstawia znaczną wartość: naukowcy i kurpiowskie panny na wydaniu.

Tak naprawdę znalezisko w wykopie pod przyszłą elektrownię nie było niczym niezwykłym. Tyle że bursztyn zawsze kojarzono z Bałtykiem i nie każdy wiedział, że zalega on też w innych regionach kraju, m.in. na Mazowszu, a ściślej – na nadnarwiańskich Kurpiach – jego obecność jest zaś związana z Narwią. Ale rodowici Kurpie od dawna o tym wiedzieli. Jerzy Jastrzębski, badacz kultury kurpiowskiej, a w szczególności bursztyniarstwa, wymienia całą listę miejscowości, w których działały kiedyś kopalnie bursztynu.

Kopalnia – to brzmi dumnie. Kto by się jednak domyślił, że wilczy dół w lesie to ślad wyeksploatowanej kopalni? Nie trzeba było ciężkich maszyn wyrzucających piasek z wykopu na ostrołęckich Wojciechowicach, gdzie powstawała elektrownia. Bursztyn leżał w tych stronach płytko w ziemi, a nieraz wprost na ziemi. Albo w wodzie. Bo też wodą tu przywędrował – tyle że w postaci lodu. Ostatni lodowiec, obejmujący ziemie dzisiejszej Polski, niczym spychacz nagarniał okruchy skalne, żwir i piasek, a później, już ustępując, zostawiał po sobie sam piasek z mniejszymi okruchami skał, wśród których znajdowały się też bryłki bursztynu. Zachodnie wiatry na tym polodowcowym pustkowiu usypywały wydmy, a przesączające się przez piaszczyste pagórki woda deszczowa tworzyła u ich stop mokradła, które porastały roślinnością błotną, jej szczątki utworzyły zaś torf. Tak uformowała się piaszczysto-torfiasta Równina Kurpiowska, z której do Narwi kierują się dopływy: Orzyc, Rozoga, Omulew, Piasecznica i Pisa. Zarówno wszystkie te rzeki, jak i wydmy oraz torfowiska to miejsca wybitnie bursztynodajne. Na mapie w Muzeum Północno-Mazowieckim w Łomży czarne kropki oblepiają obszar leżący na północ od Ostrołęki, między tym miastem a Kolnem. Oznaczają miejsca wydobycia.

Bursztyn wykopywano za pomocą wykonywanych chałupniczymi metodami szufelek, łopatek z dziurkami i bez dziurek, a z czasem nawet bardziej zaawansowaną metodą pneumatyczną. Wszystkie te utensylia, a także sprzęt do obróbki bursztynu można dziś obejrzeć w Muzeum-Skansenie Kurpiowskim w Nowogrodzie nad Narwią. Jego założycielem był znawca i piewca kultury kurpiowskiej Adam Chętnik. Podobne eksponaty wraz z mnogością wyrobów bursztynowych znajdują się też w prywatnym Muzeum Kurpiowskim państwa Bziukiewiczow, ostatnich już bodaj bursztyniarzy i bursztynnikow. Mieści się ono we wsi Wach, na północ od Ostrołęki, niedaleko słynącego z wyrobu palm wielkanocnych Kadzidła.

Bursztyn kojarzymy z morzem, ale tak naprawdę pochodzi on z lasu. Obecność tego bogactwa na Kurpiach, wśród lasów Puszczy Zielonej, nie ma z tym jednak żadnego związku. Bursztyn to prastara żywica drzew wielu nieistniejących już gatunków, które rosły na obszarze dzisiejszego Bałtyku i północnych części naszego kraju, gdy panował tu klimat tropikalny. Nie mamy pewności, jak te drzewa wyglądały, choć, jak mi kiedyś tłumaczyła entomolożka i badaczka bursztynu z Gdańska, Elżbieta Sontag, były to tzw. sośnice, a więc coś pomiędzy cedrem a dębem. Skamieniała żywica tych drzew to właśnie bursztyn. Ten znajdowany na naszych ziemiach liczy sobie, bagatelka, 40 mln lat, choć najstarsze złoża pewnej odmiany tego surowca z innych części świata mają ponad 200 mln lat. Tę skamieniałą żywicę nad Narwią znajdowano od co najmniej kilkuset lat. (…)

Z czasem rozwinęło się z tego lokalne rzemiosło, nieledwie przemysł, i podobno przez pewien okres bursztyn był nawet głównym źródłem utrzymania wielu Kurpiów. Czego też z tego bursztynu nie wyrabiano! A więc zdobne detale: wisiorki, krzyżyki, pierścionki, bransoletki, kolczyki, klamerki, guziki, medaliony, ale też różańce, cygarniczki, kałamarze, fajki, kubki. Ale chyba najmocniejszym akcentem tego ludowego rzemiosła bursztyniarskiego

Fragmenty książki Tomasza Kłosowskiego Narew. Opowieści o niepokornej rzece, Paśny Buriat, Suwałki 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Tu podkręcamy swoje CV

Dla wielu z nas odsiadka to najlepsze, co mogło się nam przytrafić

1 czerwca 2021 r. policja regionu sztokholmskiego wydała komunikat prasowy dotyczący wyroków długoletniego więzienia, które zapadły na podstawie dowodów pochodzących z EncroChatu. Dotyczyły one głównie usiłowania zabójstwa lub podżegania do niego, prania pieniędzy, przestępstw narkotykowych oraz przestępstw związanych z użyciem lub posiadaniem broni.

Po zaledwie 12 miesiącach pracy nad pochodzącymi z EncroChatu materiałami w samym Sztokholmie wydano wyroki łącznie na 200 lat więzienia. W całym kraju sprawa objęła 176 osób, które w sumie miały odsiedzieć 1094 lata.

Kilka miesięcy później jestem w zakładzie karnym i odczytuję Mohtisarowi wydane przez policję oświadczenie (Evin Cetin to pochodząca z Kurdystanu adwokatka, która pomaga rodzinom ofiar strzelanin – przyp. red.). Słucha z uwagą. A potem wybucha rechotem. „I co, myślisz, że to koniec?”

Jesteśmy w sali widzeń, otoczeni gołymi ścianami z wydrapanymi inicjałami. Przed nami taca z termosem z gorącą wodą, torebkami herbaty i czekoladą w proszku, papierowymi kubkami i kostkami cukru. Mohtisar znów się śmieje. „Nie łapiecie, że dla wielu z nas odsiadka to najlepsze, co mogło się nam przytrafić? Warunki na zewnątrz zrobiły się takie, że ciężko przetrwać, za to tu jest jak na świetlicy, to złoty bilet na ucieczkę od stresu. Mam tu wszystko, czego mi trzeba, i mogę przy tym dalej prowadzić swoje interesy na zewnątrz”.

Wyglądam przez okno. Wysoki, blisko 10-metrowy mur zwieńczony drutem kolczastym. Ma uniemożliwić ludziom wydostanie się na zewnątrz, lecz nie jest w stanie powstrzymać ruchu przedmiotów w przeciwną stronę. Od dawna wiadomo, że znajomi osadzonych rozcinają piłki tenisowe, wkładają do środka narkotyki czy inne pożądane w więzieniu rzeczy i przerzucają je ponad wysokim murem. Jak się dowiaduję, technika poszła do przodu, odstawiono już rakiety tenisowe, teraz wysyła się drony, które zrzucają piłki futbolowe. W nich umieszcza się narkotyki, telefony komórkowe i inne przedmioty. „Planuje się to zawsze tak, żeby drony nadleciały nocą, kiedy pracuje tu niewiele osób, więc jest najbezpieczniej. Poza tym chłopaki na zewnątrz dobrze wiedzą, że jak wypuszczają drona, to trzeba odwrócić od niego uwagę”.

Początkowo jestem w szoku, ale stopniowo dociera do mnie, że to dosyć oczywiste. Są zawsze o jeden krok z przodu. W dniu, w którym służba więzienna znajdzie sposób na powstrzymanie dronów, oni już będą korzystać z innej, bardziej zaawansowanej technologii, dalej przemycając zakazane przedmioty.

Już w drodze do więzienia przekonałam się, jak łatwo, przy odrobinie determinacji, można obejść system zabezpieczeń. Wykrywacz metalu zaczął piszczeć, gdy przechodziłam przez kontrolę bezpieczeństwa, ale strażniczka rutynowo stwierdziła, że to mój biustonosz z fiszbinami, a następnie wzięła mniejszy, ręczny wykrywacz, sprawdziła, że uruchamia się po zbliżeniu do moich piersi i pozwoliła mi iść dalej.

Wzbudzanie reakcji wykrywacza przez niektóre rodzaje garderoby stanowi naturalnie część strategii więźniów. Z trudem przyjmuję fakt, że czymś powszechnym dla kobiet z półświatka jest przemycanie przedmiotów do więzień we własnych narządach płciowych – nie tylko narkotyków, ale też mniejszych modeli telefonów. Szczególnie utkwiła mi w pamięci dziewczyna, która stwierdziła ze śmiechem: „Moja cipka to prawdziwa kopalnia złota!”.

Dziewczęta wsuwają przedmioty w waginy, a potem zakładają majtki z metalową sprzączką lub łańcuszkiem. Gdy nie przepuszcza ich wykrywacz metalu i strażniczka sprawdza je ręcznym detektorem, a sygnał odzywa się w okolicy krocza, śmieją się zawstydzone i pokazują swoje seksowne majtki. „Ojej, przepraszam, zapomniałam, idę się spotkać ze swoim chłopakiem, nie pomyślałam, że majtki mogą uruchomić alarm…” Strażniczka nie ma prawa kontrolować, czy coś znajduje się w narządach płciowych. Nie istnieje też żaden sprzęt, którym można to sprawdzić.

„Jedyny skuteczny sposób

Fragmenty książki Evin Cetin i Jensa Liljestranda, Niech twoja matka płacze. Reportaż ze szwedzkich przedmieść, przeł. Tomasz Feliks, ArtRage, Warszawa 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Zaraza konkwistadorów

Hiszpanie skolonizowali większą część obu Ameryk, ponieważ wspierały ich w tym bakterie i wirusy

Konkwistadorzy nie byli pierwszymi Europejczykami, którzy postawili stopę na amerykańskiej ziemi, kilka stuleci wcześniej bowiem na zachodni brzeg Atlantyku przypłynęli żeglarze ze Skandynawii. W przeciwieństwie do Hiszpanów wikingowie nie szukali złota ani niewolników, ale ziemi do wypasu zwierząt, drewna do budowania i takich towarów jak kły morsa, które mogli sprzedawać w Europie. Według dwóch sag islandzkich napisanych w XIII w. Nowy Świat po raz pierwszy ukazał się oczom Europejczyków na przełomie mileniów, kiedy jeden ze statków zboczył z kursu w drodze z Islandii na Grenlandię – wtedy to na północno-zachodnim wybrzeżu Atlantyku zostały założone dwie skandynawskie kolonie. W kolejnych latach z Grenlandii wyruszyło kilka wypraw w celu zbadania wybrzeża nowo odkrytego lądu.

Z relacji wikińskich podróżników wynika, że kraina nazwana przez nich Winlandią, była przyjaznym miejscem do osiedlenia. Thorvald Eriksson, przywódca jednej z tych wypraw, oznajmił: „Jakże tu pięknie […]. W tym miejscu chciałbym wybudować dla siebie dom”. Jednak ten niedoszły kolonista zginął wkrótce ugodzony strzałą, kiedy wraz ze swoimi ludźmi został zaatakowany przez skrælingów, jak wikingowie nazywali zarówno Inuitów, jak i Indian północnoamerykańskich. Wkrótce do Winlandii przybył Thorfinn Karlsefni, wiodąc ze sobą grupę – w zależności od sagi – 60 lub 160 mężczyzn oraz pięciu kobiet, a także żywy inwentarz. Znaleziska archeologiczne wskazują, że osiedlił się w L’Anse aux Meadows, na północnym krańcu Nowej Fundlandii. Ale wikingowie napotkali tak zaciekły opór ze strony miejscowej ludności, że po kilku latach porzucili plany i wrócili na stosunkowo bezpieczną Grenlandię.

Skrælingowie żyli w małych wspólnotach, zajmowali się polowaniem na ssaki morskie i nie mogli przeciwstawić się najeźdźcom tak skuteczną obroną jak wielkie imperia Mexików czy Inków. Dlaczego więc Cortés i Pizarro byli w stanie podbić olbrzymie obszary Ameryki Południowej i Środkowej, a Karlsefniemu i Erikssonowi pięć wieków wcześniej nie udało się skolonizować Ameryki Północnej? Odpowiedź na to pytanie nie kryje się jednak w zdolnościach militarnych czy państwowotwórczych. Pod pewnymi względami żeglarze ze średniowiecznej Skandynawii – znani pod różnymi nazwami jako Normanowie, Rusowie, Waregowie i wikingowie – wydawali się o wiele lepiej predysponowani niż XVI-wieczni Hiszpanie do założenia kolonii w Ameryce.

Oczywiście budzili również powszechny lęk i taki ich wizerunek przetrwał do dziś. W komiksie „Asteriks i Normanowie” jeden z wikingów przyznaje, że zabił 24 wrogów, ponieważ chciał „podarować przyjacielowi w prezencie ślubnym duży serwis czaszek […], ale wszyscy znajomi wpadli na ten sam pomysł”. Wikingowie w przeciwieństwie do skrælingów dysponowali bronią ze stali. Słynęli również jako znakomici wojownicy, byli cenionymi najemnikami w całej Europie i tworzyli elitarną gwardię wareską strzegącą bizantyjskich cesarzy. Ponadto Skandynawowie okazali się niezwykle sprawnymi budowniczymi państw. W IX w. władca Rusów Ruryk został poproszony przez zwaśnione plemiona z północno-wschodniej Europy o objęcie nad nimi władzy, co zapoczątkowało dynastię, która przetrwała ponad 700 lat i dała nazwę Rosji. Mniej więcej w tym samym czasie Normanowie osiedlili się w północno-zachodniej Francji, skąd następnie podbili Wyspy Brytyjskie i Królestwo Sycylii obejmujące także obszary południowych Włoch i Afryki Północnej.

Hiszpanom udało się skolonizować większą część obu Ameryk, ponieważ wspierały ich w tym bakterie i wirusy, tymczasem wikingowie byli tej pomocy pozbawieni. Co więcej, ze względu na swój odosobniony tryb życia europejscy mieszkańcy Grenlandii i Islandii byli niemal tak samo narażeni na działanie patogenów ze Starego Świata jak rdzenni Amerykanie. Istnieje proste epidemiologiczne wytłumaczenie tego faktu. Społeczności żyjące w odległych rejonach północnego Atlantyku były zbyt małe i na tyle odizolowane, że nie potrafiły sobie radzić z chorobami zakaźnymi w ten sam sposób, co mieszkańcy Europy kontynentalnej.

Wiele patogenów ze Starego Świata, np. ospa, w późnośredniowiecznej Hiszpanii miało charakter endemiczny. Nieustająco krążyły one wśród ogromnej populacji Eurazji i Afryki, więc większość dzieci mających z nimi kontakt albo umierała, albo nabierała odporności. Ale te same choroby w koloniach na wyspach północnego Atlantyku co jakiś czas pojawiały się za sprawą statków przybywających z Danii i Norwegii, wybuchała epidemia, zarażali się wszyscy niemający odporności, po czym wygasała, gdy miejscowa ludność albo umierała, albo zyskiwała odporność. Wydaje się więc mało prawdopodobne, by garstka wikingów próbująca się osiedlić w Winlandii

Fragmenty książki Jonathana Kennedy’ego Patogeneza. Jak zarazki ukształtowały historię świata, tłum. Mariusz Gądek, Filtry, Warszawa 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Finezja smętku tej koziej mordy

Koziołek Matołek jest kochany przez dzieci. Za to niekoniecznie przez wszystkich dorosłych

Sukces ma wielu ojców, Koziołek Matołek ma ich trzech. Poczyna się w kawiarni. Nie ma jeszcze kształtu, imienia, jest pragnienie. Jan Gebethner z Marianem Walentynowiczem przy stoliku kawiarni Lourse’a  w Hotelu Europejskim dochodzą do wniosku, że trzeba wydać w Polsce historię obrazkową. Późniejsze wydarzenia wskazują, że musi to być wiosna lub jesień 1932 r. (…)

Jan Gebethner nie chce patriotycznej agitki, chce zarobić. Rok 1932 to wielki kryzys, bezrobocie, upadki firm, rok wcześniej z powodu bankructwa samobójstwo popełnia warszawski księgarz Jakub Mortkowicz, znajomy Gebethnera. Ale 1932 to też rok filmowej nagrody Oscara dla Walta Disneya za animowaną „Myszkę Miki”. (…) Gebethner chce sprawdzić, czy i w Polsce to się może udać, na razie na papierze. Ma rysowników, ma tekściarzy, ma wszystko.

Duet Walentynowicz-Makuszyński zna się z pracy dla Gebethnera przy książkach Makuszyńskiego. No i zna się z kawiarni. Kornel nazywa Marysia „Walenty”, Maryś niezbyt lubi Kornela. (…) Po schadzce w Hotelu Europejskim Gebethner z Walentynowiczem jadą do sanatorium w Otwocku, gdzie Makuszyński siedzi przez cukrzycę. Od tego momentu nie ma jednej wersji, jak powstało słowo i jak ciałem capa się stało.

Marian Walentynowicz: „Przed przystąpieniem do pracy nad książeczką ilustrowaną szukaliśmy przy butelce wina bohatera. Koty i psy odpadały jako zbyt często używane. Ptaki były mało fotogeniczne, konie niezgrabne jako ludzie i za duże. Tak samo krowy. Po długich poszukiwaniach podsunąłem mu jedno słowo: »koziołek«. Powiedział Kornel: »Koziołek Matołek, Pacanów«. (…) Na trzeci dzień przyniósł do wydawnictwa gotową książeczkę”. (…)

Janina Gluzińska-Makuszyńska, żona Kornela: „Kornel był w sanatorium w Otwocku, podleczał swoją cukrzycę. I tam odwiedzili go pewnego dnia Walentynowicz z Gebethnerem, namawiając do napisania pierwszego w Polsce komiksu dla dzieci, a gdy mąż wydawał się niezbyt przekonany, przypomnieli mu o zalewie »dziecięcej szmiry«. Komiks wtedy w latach 30. stawał się w Polsce modny, był już Pat i Patachon, Flip i Flap, Dodek i Lopek. Kornel był niezwykle wrażliwy na poziom języka książek dziecięcych i tych, które mogły łatwo z braku innej literatury dziecięcej wpaść w ręce. Zgodził się. Długo deliberowali nad bohaterem. Zwierzątko? Ale jakie? Pies? Kogut? Może koziołek? Koziołek Matołek – zawołał Kornel. To świetny pomysł”.

Czy spisał przygody Matołka w trzy dni, jak pamięta Walentynowicz? Raczej niemożliwe, ale i tak duże wrażenie robi na mnie mała liczba skreśleń w starannie napisanych w poprzek strony zwrotkach, przechowywanych w Muzeum Makuszyńskiego w Zakopanem. Zwykłe kartki w linie, jak w zeszycie szkolnym do pierwszej klasy z polskiego. A tam pierwszy tytuł: „Szalone przygody Koziołka Matołka”. Skreślony, autor zmienia go na „120 przygód Koziołka Matołka”.

Wchodzi nawet w paradę Marysiowi, bo rysuje projekt pierwszej strony, między zwrotkami kreśli piórem portrety Matołka i jego rodziców. Poniżej w ośmiu zwrotkach kozia saga: ojciec – cap Wojciech Broda i żona Koziołkówna: „Mieli syna cud koźlątko / Co sam właził już na stołek / Beczał pięknie, był roztropny / A na imię miał Matołek”.

Ambitni rodzice wysyłają go

Fragment książki Marka Górlikowskiego Ilustrator. Przygody ojca Koziołka Matołka tylko dla dorosłych, Znak, Kraków 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Sztuka kąpieli

Gorące kąpiele to narodowa rozrywka Japończyków. Do higieny osobistej podchodzą bezkompromisowo

W lekkie zdumienie i wesołość wprawiają mnie wyznania polskich turystów, dla których obyczaje panujące w gorących źródłach (onsen) i publicznych łaźniach (sentō) są nie do przejścia. Odmawiają sobie unikatowego japońskiego doświadczenia i jednej z większych przyjemności, jakich może zaznać gaijin. Z powodu wstydu. Myśl o rozebraniu się do rosołu w towarzystwie obcych osobników tej samej płci jest tak paraliżująca, że rezygnują z kąpieli.

(…) „Jednak to nie pierwszy krok do tak gorącej wody był najtrudniejszy, lecz pozbycie się wstydu”, zwierzał się dziennikarz podróżniczy Michał Cessanis, który ostatecznie wstydu się wyzbył i z onsenu skorzystał.

(…) „W naszej kulturze uczymy się, że ciało jest czymś wstydliwym; to temat, na który często nie umiemy rozmawiać swobodnie. Przyjemności ciała zostały nieodłącznie związane z chrześcijańską kategorią grzechu, a (…) słowo »ciało« ma silne konotacje seksualne”. Według Joanny Bator „dzieje naszej kultury dają się opisać jako proces stopniowego dystansowania się człowieka wobec własnej cielesności”. W Japonii dychotomia „grzeszne ciało” kontra „wzniosła dusza” nie istnieje, ciało jest czymś naturalnym i praktycznym. „Oznaczające ciało japońskie słowo karada kojarzy się ze zdrowiem i sprawnością fizyczną, a nie z seksem i grzechem”.

To dlatego dla przybyszy z naszego świata zrzucenie ubrań w bezpiecznej przestrzeni łaźni urasta do rangi doświadczenia skrajnego, napawającego lękiem nie mniejszym niż diabła widok wody święconej. To lęk wykarmiony przez media, które z jednej strony nawołują do ciałopozytywności, z drugiej epatują wyidealizowanym wizerunkiem kobiecości i trują o „ciele gotowym na plażę”. Każde ciało jest gotowe na plażę. I do onsenu. Z drugiej strony – z japońskiej perspektywy – to ludzie z Zachodu spacerują półnadzy po ulicach. Szorty, miniówki, odkryte ramiona i dekolty, a u mężczyzn gołe torsy – tak nie noszą się Japonki i Japończycy. Ciało w przestrzeni publicznej jest zasłonięte, nawet w środku nieznośnie upalnego lata. W kończącej się nad kolanem sukience na grubych ramiączkach czułam się w Tokio ubrana niestosownie, w Europie – przeciwnie, nie powiedziałabym, by mój strój odsłaniał zbyt wiele.

Japonka może by zaakceptowała długość mojej kiecki, a może wciągnęłaby legginsy kończące się nad kostką. Na pewno założyłaby pod spod biały T-shirt zasłaniający dekolt i ramiona, a na przedramiona naciągnęła sięgające łokcia rękawki. Zwykle występują one w kolorze czarnym (jakby słońce bez nich nie dokuczało). Do tego koniecznie coś na głowę: czapka z daszkiem i plerezą osłaniającą kark, kapelusz z rondem wielkości koła młyńskiego, daszek albo parasolka. Skromność? Niekoniecznie. Ta cała odzieżowa maskarada ma chronić przed promieniowaniem UV i wielce niepożądaną w tamtej części świata opalenizną. (…)

W onsenach strach ma wielkie oczy także z obawy przed popełnieniem gafy. Niepotrzebnie. Fakt, to przyjemność zrytualizowana, w której obowiązuje ścisła etykieta. Ale kąpiel po japońsku to nie fizyka kwantowa. Najważniejsze: przed zanurzeniem w gorącej wodzie trzeba się wymyć dokładnie i kompleksowo. To warunek konieczny. Nie ma jednak kabin, zasłonek ani innych przepierzeń. Ablucji dokonuje się na siedząco, kolektywnie, ramię w ramię z innymi, przy stanowiskach prysznicowych składających się z niskiego stołka (tylko przedszkolakowi byłoby na tym zydelku wygodnie), miski używanej do spłukiwania i niezbędnych kosmetyków: żelu, szamponu i odżywki do włosów. Nie wolno się spieszyć i działać na chybcika. Japończycy stuprocentowo

Fragment książki Zofii Jurczyk Japonia. Kraj możliwości, Bezdroża, Gliwice 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Iran tańczy w Turcji

Oaza swobód i największa imprezownia Bliskiego Wschodu

Korespondencja z Turcji

Jedni się skarżą na duchownych, wtrącających do wszystkiego swoje trzy grosze, i wyśmiewają w internecie ich fatwy oraz decyzje konserwatywnych władz. Drugim Turcja jawi się jako oaza swobód i największa „imprezownia” Bliskiego Wschodu.

Turecki internet kilka razy w roku rozgrzewa się do czerwoności. Jedna z większych awantur dotyczy sylwestra. Turcy stroją choinki, przyozdabiają lampkami miasta i dają sobie prezenty. I choć oficjalnie okazją ku temu jest nie Boże Narodzenie, ale Nowy Rok, muzułmańscy duchowni i tak nie są zadowoleni. Twierdzą, że choć w islamie Jezus jest jednym z najważniejszych proroków, takie świętowanie w grudniu za bardzo nawiązuje do wiary chrześcijańskiej i może sprowadzić muzułmanów na złą drogę. Zwłaszcza jeśli do choinek i prezentów doda się zakrapiane alkoholem imprezy, które należy uznać za haram – nieczyste.

„Narodziny proroka, który wzywał ludzi do prawdy i prawości, nie mogą być obchodzone w sposób sprzeczny z jego wartościami. Nigdy nie zapominajmy, że alkohol, który jest matką zła, hazard, cudzołóstwo, które wstrząsa fundamentami rodziny i społeczeństwa, narkotyki, które obezwładniają umysł i wolę, loterie i inne gry losowe, nie przynoszą nic poza nieszczęściem. (…)” – napisał w opublikowanej pod koniec zeszłego roku fatwie Diyanet, turecki urząd do spraw religii, który sprawuje opiekę nad meczetami, zajmuje się w kraju edukacją religijną, a także odpowiada na pytania wiernych.

Odkąd w Turcji rządzi konserwatywna Partia Sprawiedliwości i Rozwoju, duchowni co prawda rosną w siłę (Diyanet jest jednym z najzamożniejszych ministerstw), nie mogą jednak nikogo zmusić, by brał sobie do serca ich orzeczenia. W samym tylko Stambule nie było więc bodaj hotelu czy restauracji, w której 31 grudnia nie odbyłaby się sylwestrowa impreza. Z szampanem i noworoczną edycją Milli Piyango – narodowej loterii.

Podobne imprezy z różnych okazji regularnie odbywają się też w znacznie bardziej konserwatywnych rejonach kraju, a bawią się na nich nie tylko Turcy. Przecież nawet najbardziej konserwatywna część Turcji jest mniej konserwatywna od dowolnego miasta w Iranie.

Prawie jak Zachód

Wan to duża prowincja przygraniczna. Nikogo nie dziwi fakt, że w mieście pełno jest szyldów po persku czy kantorów, w których irańską walutę można wymienić na tureckie liry. Irańczycy przyjeżdżają tu jednak nie tylko na zakupy.

– To jedyne miejsce, gdzie można potańczyć, swobodnie posłuchać muzyki. Moja siostra na rowerze pierwszy raz jeździła właśnie tu. W Iranie kobiety nie mogą tego robić – mówi Firouz, student z Izmiru. Wychował się w przygranicznej miejscowości, w której większość znała także turecki. Jego pierwsze wypady za granicę to właśnie wyjazdy do Wan.

A przecież nie jest jedyny. Jak podaje turecka agencja informacyjna Demirören, w 2023 r. Turcję odwiedził milion turystów z Iranu. W sezonie letnim było ich tylu, że hotele w Wan miały pełne obłożenie, a przejście graniczne Kapıköy obsługiwało podróżnych przez całą dobę.

– Kochają Wan i miejscowych. Czują się tu swobodniej, żyją wygodniej, bawią się, słuchają muzyki. Mają nawet własne miejsca rozrywki, gdzie mogą się bawić w swoim towarzystwie – powiedział Fevzi Çeliktaş, wiceszef Izby Handlowej z Wan. Dodał, że zdarzają się tygodnie, w których nie ma miejsc w hotelach. – Ale mieszkańcy Wan są gościnni, goszczą wtedy turystów również w swoich domach. Nasza prowincja ma 300-kilometrową granicę z Iranem. Z perspektywy Turcji jesteśmy najdalej na wschodzie, ale z perspektywy Iranu jesteśmy Zachodem.

Turcja zapewnia Irańczykom wolność, której nie mają u siebie. Na stronach biur podróży z Wan pełno jest filmików pokazujących, jak dobrze bawią się przybysze. Dojrzałe kobiety ściągają chusty, ruszają w tany i śpiewają na stateczkach obwożących (koedukacyjne) wycieczki po największym tureckim jeziorze. Młode dziewczyny w ostrym makijażu, skąpych topach i krótkich sukienkach pląsają na dyskotekach, śpiewając jeszcze głośniej i machając włosami wyswobodzonymi spod chust.

Irańczycy na ogół zostają w mieście przez kilka dni. I nie poprzestają na jednej wizycie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

TikTok walczy o prawdę?

Chińska platforma, oskarżana do niedawna o polityczny zamordyzm, dzięki akcji usuwania milionów fałszywek chce się przeistoczyć w obrońcę prawdy w sieci

TikTok, pierwotnie znany pod nazwą Douyin, został wprowadzony na rynek we wrześniu 2016 r. przez chiński koncern ByteDance. Początkowo platforma kierowała ofertę wyłącznie do użytkowników w Chinach. Szybko jednak stała się aplikacją globalną, jedną z najczęściej pobieranych na świecie. Kojarzona jest z krótkimi filmikami, niemal zawsze w formacie pionowym, które użytkownicy mogą łatwo edytować. Równie łatwo dodawać też można do nich muzykę oraz – co powoduje obecnie najwięcej kłopotów – efekty specjalne i filtry.

Kto i jak korzysta z TikToka?

Dane wskazują, że aplikacja każdego miesiąca przyciąga ok. 2 mld aktywnych użytkowników. Te miliardy młodych ludzi doskonale wiedzą, że prowadzenie transmisji na żywo na TikToku to jedna z najbardziej dochodowych form monetyzacji. Podczas live’ów widzowie bowiem zachęcani sa do wpłacania e-napiwków, które można przekształcić w realne pieniądze.

Na terenie Unii Europejskiej najwięcej użytkowników aplikacja ma we Francji (24,7 mln), w Niemczech (22,8 mln), we Włoszech (21,6 mln) oraz w Hiszpanii (20,3 mln). Dużą popularnością cieszy się także w Polsce – korzysta z niej już ponad 13 mln osób.

Dzieje się tak, mimo że jeszcze niedawno wpływowy brytyjski „The Guardian” nie zostawiał na chińskiej aplikacji suchej nitki. Dziennik ujawnił, że moderatorzy platformy byli instruowani, by cenzurować filmy pokazujące krytyczne nastawienie wobec władz Chińskiej Republiki Ludowej. Tematami tabu były chociażby masakra na placu Tiananmen, kwestia niepodległości Tybetu czy działalność ruchu Falun Gong. Publikacje na ten temat były albo trwale usuwane, albo ograniczano ich zasięg.

Coraz więcej rządów różnych krajów zakazuje swoim urzędnikom dostępu do TikToka w obawie o bezpieczeństwo narodowe. Powodem do niepokoju były przypuszczenia, że aplikacja zbiera i wykorzystuje dane, manipuluje opinią publiczną lub ma możliwość prowadzenia innych szkodliwych działań.

Innym do niedawna istotnym problemem była kwestia ujawniania na platformie danych osobowych dzieci. W 2019 r. za tego typu działania w USA TikTok został obciążony karą w wysokości 5,7 mln dol.

Dziś takich oskarżeń słychać coraz mniej. Choć może się to wydać dziwne, TikTok usilnie pracuje nad tym, by być postrzegany jako coraz bardziej zagorzały obrońca zasad internetowej czystości i ustanowionych przez siebie reguł, które tak naprawdę dotyczą też innych, podobnych aplikacji.

Twórcy chińskiej platformy nawet w najczarniejszych snach nie przypuszczali jednak,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Perła renesansu trzeszczy w szwach

W 360-tysięcznej Florencji przemysł turystyczny kwitnie. I sięga po kolejne rekordy

Rzymianie budowali swoje miasta zgodnie z klasyczną tradycją na planie kwadratu. Na planach ich ulice układały się równolegle i prostopadle. Ale czasy się zmieniały. Przyszło średniowiecze, a z nim w miejsce klasycznego porządku pojawił się rozgardiasz. Plan ulic często ustalał przypadek, np. osiołek niosący na grzbiecie budulec i dobra nowego mieszkańca. Jeśli się zaparł albo coś mu stanęło na drodze, wyznaczał miejsce postoju albo krętą drogę dojścia do nowego siedliska. Takie dwa style do dziś widać na planie Florencji.

Kwitnąca turystyka, ale bez zieleni

Toskańska perła renesansu żyje głównie z turystyki. W Europie Zachodniej takie destynacje są już maksymalnie przeciążone i gdzieniegdzie mieszkańcy zaczynają się buntować, bo ich przestrzeń życiowa została brutalnie pomniejszona. Tymczasem w 360-tysięcznej Florencji przemysł turystyczny kwitnie. I sięga po kolejne rekordy. Przed pandemią COVID-19 odwiedzało ją rocznie 10 mln osób i wydawało się, że nikt więcej do tego miasta już się nie wciśnie. Tymczasem policzono, że w 2024 r. przybyło do niego 14 mln turystów i miasto ten napór wytrzymało. W związku z ostatnim Dniem Wyzwolenia, obchodzonym 25 kwietnia, i pogrzebem papieża Franciszka 26 kwietnia, we Florencji nałożyły się dni wolne – nawałnica ludzka była więc nie do wyobrażenia. Florencja trzeszczy w szwach.

Ta renesansowa perła kultury, zbudowana jeszcze za czasów rzymskich, nie utrzymała swojej pierwotnej nazwy – Florencja to znaczy kwitnąca, miasto kwiatów. Ponieważ ludziom trudno się wymawiało dwie następujące bezpośrednio po sobie spółgłoski, wybrano prostszą wersję – Firenze. Nazwa Florencja, Florence pozostała w innych językach.

Z uwagi na interesy mieszkańców miasto szybko się rozbudowywało – każdy metr gruntu był wykorzystywany, więc w starej jego części nie pozostawiono nawet skrawka zieleni. Wszystko jest tu z kamienia, a najbardziej reprezentacyjne budowle, w tym kościoły i bazyliki, mają fasady w bardzo charakterystyczny sposób obłożone czarnym i białym marmurem.

Agnieszka Pawlak, przewodniczka po mieście, mówi, wskazując na dwa trójkątne trawniki na placu przy Santa Maria Novella: – To jedyna zieleń w tej części miasta, i to całkiem na nowo uzyskana. Jeśli są tu jakieś ogrody, to tylko prywatne, wewnątrz wielkich posiadłości, na pałacowych patiach, do których zwykli ludzie nie mają dostępu. Dawni bogaci mieszkańcy budowali dla siebie siedliska o wyraźnie obronnym charakterze. Gdy jakiś intruz chciał do nich wtargnąć, sypały się na niego kamienie albo lała gorąca smoła. W mniej poważnych potyczkach spuszczano na głowy nieczystości. A ponieważ miasto nie miało kanalizacji, by nie czynić niewinnym większej szkody, każdego ranka przed wylaniem nocnika z wieży zwyczajowo wołano ostrzegawczo: „Avanti!”. To było hasło typowe właśnie dla Florencji, co tłumaczy się na nasze: do przodu, no dalej itd.

Medyceusze zwyciężali w wielu konkurencjach

Najsłynniejszym i największym zabytkiem Florencji jest katedra Santa Maria del Fiore, którą zaprojektował i zbudował rzeźbiarz i architekt Filippo Brunelleschi. Wcześniej studiował konstrukcje starożytne w Rzymie, ale by przenieść pewne metody i doświadczenia na grunt florencki, skrzętnie ukrywał swoje prace projektowe. Makiety przedstawiane komisjom konkursowym były przez ich twórcę ściśle strzeżone, wykonane z warzyw, np. marchewek, a po akceptacji zjadane przez autora.

Projektant zastosował tutaj niezwykłe jak na ówczesne czasy rozwiązania techniczne: zdecydował się na wykonanie kopuły o dwóch powłokach oraz zastąpienie kamienia w górnych partiach lżejszą cegłą. Obiekt jest monumentalny, a na niewielkim placu przed katedrą stoją jeszcze ogromne baptysterium oraz dzwonnica. Perspektywa patrzącego z bliska stwarza wrażenie, że dzwonnica przewyższa kopułę katedry, ale to typowe złudzenie optyczne. Dzwonnica ma ponad 80 m, a kopuła katedry z latarnią na szczycie – ponad 100 m i jest nie tylko najwyższą budowlą Florencji, ale przez wiele lat była najwyższą budowlą sakralną na świecie. Do dziś zachowała jedno z pierwszych miejsc w rankingu (jest czwartą największą w Europie – po Rzymie, Mediolanie i Londynie). Ogrom budowli to efekt ambicji władz Florencji, słynnego rodu Medyceuszy, którzy pragnęli zwyciężać także w konkurencji budowalnej.

Brunelleschiego można natomiast nazwać prekursorem BHP – ograniczył bowiem robotnikom picie wina, a dostawy trunku były na jego rozkaz specjalnie rozwodnione. Ponadto budowniczy pracujący na tak wysokiej budowli mieli pasy bezpieczeństwa, więc choć inwestycja trwała długie lata, tylko jeden z nich spadł z rusztowania i się zabił.

Konkurowali ze sobą także florenccy rzeźbiarze i architekci. Oprócz Brunelleschiego w historii zapisał się Lorenzo Ghilberti, który m.in. wygrał konkurs na projekt i wykonanie drzwi z brązu do baptysterium przy katedrze Santa Maria del Fiore. Utrzymanie powstałych

b.tumilowicz@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.