Sport
Piłka to drogi biznes
Kiedy piszę te słowa, rozważania Cezarego Kuleszy wciąż jeszcze nie zostały spisane, ale dzieli mnie sześć dni od ukazania się numeru „Przeglądu”, a to wystarczająco dużo czasu, by prezes PZPN ostatecznie zdążył rozpatrzyć wszystkie kandydatury na stanowisko nowego selekcjonera reprezentacji Polski. Państwo zatem być może już wiecie, czy prezes wybrał opcję tanią i bezpieczną, czy ekskluzywną i ryzykowną, a może wciąż się waha, wierząc, że nie tylko Nike jest najpiękniejsza w tym momencie.
Wśród zgłoszeń, które same spłynęły do związku, co najmniej dwie kandydatury były poważne, jedna zaś wysoce intrygująca. Wiadomo, że dwóch ostatnich trenerów z zagranicy odbiło się od naszej kadry narodowej, jeden coś tam próbował zwojować w walce o styl, ale szybko się znudził i zwiał, drugi nawet nie udawał, że nad czymkolwiek pracuje, i wyleciał z hukiem po kompromitującym półroczu. Mimo wszystko to spoza Polski są do wzięcia trenerzy z CV, o którym naszym szkoleniowcom nawet się nie śniło.
Najbardziej zaskakująca jest oferta Garetha Southgate’a – faceta, który przez osiem lat prowadził reprezentację ojczyzny futbolu i zdobył z nią w tym czasie dwa srebra na mistrzostwach Europy. Gość był szefem reprezentacji Anglii w ponad 100 meczach i nie działo się to przed potopem, tylko nieomal przedwczoraj – pożegnał się z kadrą przed rokiem po porażce w finale Euro, jest więc, by tak rzec, wciąż rozgrzany i wie, o co chodzi we współczesnej piłce. Taki trener nigdy dotąd nie chciał podjąć wyzwania, jakim bez wątpienia jest prowadzenie reprezentacji Polski – kraju, któremu Bóg skąpo rozdaje piłkarskie talenty, co nie przeszkadza całemu narodowi nieustannie domagać się sukcesów i zwycięstw „jak za dawnych lat”.
Mówi się, że PZPN na Southgate’a nie stać – cóż, piłka to drogi biznes. Ja bym Anglika brał za każdą cenę, koniec dyskusji, dość coachów z wyprzedaży, albo chcemy być piłkarską potęgą, albo frustrować się przez resztę życia, że nas obijają kelnerzy. Są dziesiątki opcji, żeby przyoszczędzić – weźmie się kogoś na podobieństwo Jana Urbana, czyli trenera, który może i z zawodnikami świetnie się dogada, pożaru żadnego nie wznieci, ale i nie wstrząśnie kadrą tak, by się wzniosła ponad przeciętność. Może więc lepiej zacisnąć pasa, oszczędzić na bankietach, wtranżalać zupki chińskie zamiast bouillabaisse w michelinowskich restauracjach, aby móc ściągnąć szkoleniowca ze światowego topu.
Dzięki Southgate’owi w szczególny sposób wyleczylibyśmy się z największego kompleksu polskiej piłki reprezentacyjnej – nikt nas nie leje tak często jak Anglicy, mszczą się na nas za Wembley już 50 lat! Chłop był krytykowany w Anglii za zbyt zachowawczą
Orły wypadają z gniazd
Czas Probierza to były dwa zmarnowane lata, kadra w nieustającym regresie, skonfliktowana, niewiedząca, co grać
Po zatruciu Finlandią pojechałem wyleczyć kaca do Żyliny, z nadzieją na to, że za sprawą młodzieżówki wzlecę nad martwym światem polskiej piłki. Rajskiej dziedziny ułudy jednak i tu nie zastałem. Zastałem za to prezesa Kuleszę w Holiday Inn, z którego właściwie nie musiałby wychodzić, aby zobaczyć inauguracyjny mecz naszej kadry U-21 na mistrzostwach Europy i zachować bezpieczny dystans do kibiców biało-czerwonych. Hotel jest niemal przyklejony do stadionu, z górnych pięter widać komfortowo całe boisko; zakwaterowana w nim reprezentacja Francji na ostatni mecz grupowy z Polską będzie mogła przyjść w klapkach wprost z pokojów.
Przekaz wieczoru polskich kibiców w środowy wieczór był jednoznacznie wrogi. Wrócił evergreen 30-lecia: „Jebać PZPN!”, wzbogacony o chóralne: „Probierz, wypierdalaj!”. W sporze między selekcjonerem kadry seniorskiej a Robertem Lewandowskim naród jednoznacznie opowiedział się po stronie naszego najlepszego piłkarza, co było słychać wyraźnie już w Helsinkach.
Moja solidarność z Probierzem, bo raczej nie sympatia, trwała mniej więcej dobę – od gwiazdorskiego focha Lewego aż do końcowego gwizdka w stolicy Finlandii. Tego wyniku i tej gry po prostu nie dało się obronić mimo najszczerszych chęci. Po całkiem żwawym początku, kiedy nasi oblegali gospodarzy i parę razy sprawdzili renomę Lukáša Hrádeckiego, przyszła pora na trzeźwiący sabotaż Łukasza Skorupskiego. Nasz bramkarz wykonał taki numer, że zacząłem mieć wątpliwości co do celu wyjazdu naszej drużyny: pojechali wygrać czy tylko zwolnić trenera?
Szantaż Roberta Lewandowskiego, który nie widział już sensu marnowania czasu z buńczucznym coachem nieudacznikiem i postawił sprawę jasno: „ja albo Probierz”, okazał się skuteczny. Drużyna bez kapitana, rozbita mentalnie i pozbawiona pomysłu na grę, straciła trzy punkty z najmierniejszą kadrą skandynawską, tym samym bardzo ograniczyła szanse na awans do przyszłorocznego mundialu. Na pomeczowej konferencji Probierz ogłosił, że nie myśli o dymisji, a po przyjacielskim spotkaniu u prezesa PZPN, także w środę, Kulesza uznał, że posada selekcjonera jest niezagrożona.
Młodzieżówka zagrała z Gruzją bardzo podobnie do seniorów: mieliśmy obiecujący początek, ale kiedy nie udało się strzelić gola (seniorom na drodze stali Hrádecký i fińscy obrońcy, juniorom słupek), nadeszła nagła zapaść ducha i werwy – mecz zmienił się w męcz, myśmy się skurczyli, a rywale urośli. Kibice dodawali sobie animuszu mocarstwowym „Gramy u siebie!”, ale poziom energii kadry orlików spadał jak promile we krwi fanów polskiej reprezentacji. Naród ogorzały ze zmęczenia niskoprocentowym piwem (te słowackie desitki to tylko dla podtrzymania rauszu, o który się zadbało po drodze) w pierwszej połowie jeszcze zdzierał gardła, jeszcze przy hymnie dziarskość wyprzedzała marskość, ale w drugiej części nastrój opadł, bo alkohol wietrzał, a po te liche piwka długa kolejka w bufecie. Kibice niedopici zrobili się agresywni – samozwańczy zapiewajło, który uparcie wzywał wszystkich prawdziwych Polaków, aby wstali i śpiewali, dostał w zęby i natychmiast doskoczyli do siebie idealnie po równo jego obrońcy z adwersarzami; Polacy są perfekcyjni w dzieleniu się po równo na zwaśnione plemiona.
No i zrobiło się ciekawiej, a już na pewno waleczniej, na trybunach niż na boisku, jak w tym żarcie o Krzyżakach, którzy przybywają pod Grunwald i zdziwieni zauważają, że bitwa już trwa, bo Polacy zaczęli bez nich. Tym razem krzyżacy byli z Kaukazu, mieli na plecach białe płachty z czerwonymi krzyżami gruzińskimi, ale patrzyli równie zdziwieni, jak Polacy biją się i kopią; słowaccy stewardzi obserwowali to z niepokojem, ale nie wtrącali się w wewnętrzne sprawy państwa polskiego, dopóki to była wyraźnie bratobójcza potyczka, nie wkraczali z interwencją.
Polacy szybko się zmęczyli i przeszli w fazę werbalną – zaczęli sobie tłumaczyć, kto kogo nazwał pedałem i ile razy, i dlaczego ma wypierdalać tam gdzie Probierz, w końcu wszystko rozeszło się po gościach, znaczy, po sektorze gości. Kibice stracili zęby, piłkarze stracili gola i znowu odnalazł się wspólny wróg w postaci PZPN. „Jeboł! Jeboł!!”, ktoś tam nagle zakrzyknął do sędziego, pomyślałem: kto kogo znowu jeboł i co to za frakcja regionalna na trybunie, ale kumpel mi wytłumaczył, że źle usłyszałem, tym razem ktoś po angielsku zaczął się domagać żółtej kartki. Faktycznie, była kara indywidualna, ale Gruzini nadal nas kopali i nas okpili, a myśmy wszystko pokpili, oglądanie tego meczu to już była kara zbiorowa.
W miazmatach przetrawionych destylatów podlanych piwem i w oparach stężałego absurdu straciliśmy frajerskiego gola w doliczonym czasie gry i przegraliśmy z Gruzją jak wcześniej z Finlandią. „Jesteśmy wszędzie tam, gdzie nasza Polska przegrywa!”, zaintonowałem, ale nikomu już ani do śmiechu, ani do bitki nie było. Polscy piłkarze byli zgnębieni, zmiętoszeni, przeżuci i wypluci – orliki poszły w ślad za orłami, nikomu nie udało się wzbić do lotu, byliśmy bezradni jak pisklęta, które wypadły z gniazda. Jeśli to ma być przyszłość polskiego futbolu, to lepiej, żeby jej wcale nie było, lepiej, żeby to polski futbol zmarł po nieudanej reanimacji zamiast
Rzeź winiątek
Finał Ligi Mistrzów to była rzeź. Winiątek, bo trudno kadrze Interu, niejako tradycyjnie jednej z najstarszych w rozgrywkach, przypisywać jakieś znamiona niewinności. Starzy wyjadacze pod wodzą zasłużonego trenera zostali sponiewierani w Monachium jak nikt nigdy dotąd w prawie 70-letniej historii finałów Pucharu Europy. Pięciobramkowa przewaga ekipy ze stolicy Francji z przebiegu gry i tak wydaje się wynikiem polubownym. Trofeum po raz pierwszy powędrowało do Paryża po meczu, w którym Nerazzurri byli obijani jak worek treningowy i skrajnie bezradni wobec szalonej ofensywnej swobody PSG. Różnica klas była druzgocąca, nagła zapaść Interu dojmująca – należy przypomnieć, że podopieczni Simone Inzaghiego przez całą jesień w Champions League stracili zaledwie jedną (!) bramkę, a w poważne defensywne tarapaty wpadli dopiero w niezapomnianym, epickim dwumeczu z Barceloną. Być może zresztą po takich dwóch spektaklach ekipa z Mediolanu poczuła, że futbolowy Święty Graal został odnaleziony, piłkarska Mona Lisa namalowana, sportowa Sagrada Família zbudowana – niczego piękniejszego ani bardziej dramatycznego niż półfinały przeciw FC Barcelonie już się nie da w piłce klubowej wymyślić, opus magnum drużyna miała za sobą, więc w monachijskim finale zabrakło motywacji.
Miał to być dla Interu sezon bajeczny, a skończył się nieciekawie, w dodatku lada moment może się okazać, że klub wpadnie w znacznie poważniejsze tarapaty. Simone Inzaghi żegna się z Mediolanem po czterech sezonach i choć na pierwszy rzut oka był to czas umajony triumfami, dla kibiców bardziej niż jedno scudetto liczy się fakt, że Inter dwukrotnie przegrał wyścig o trofeum z Neapolem. Podobnie w Lidze Mistrzów – inny klub za dwa finały w ciągu dwóch lat dałby się pokroić, ale w Mediolanie liczy się tyle, że były to dwie finałowe klęski, w tym jedna bezprzykładna, kompromitująca. Do tego zaczynają wypadać trupy z szafy: afera z „widmowym sponsoringiem”, nieprzejrzystym finansowaniem klubu. Nagle wypłynął raport, z którego wynika, że Inter byłby już właściwie bankrutem, gdyby nie szemrane dotacje – „zmowa finansowa, instytucjonalna i polityczna, która pozwoliła gigantowi włoskiej piłki łamać zasady bez ponoszenia konsekwencji”.
Groźba wykluczenia z pucharów to nic, szepcze się o tym, że Inter może zostać karnie relegowany o kilka lig niżej. Być może piłkarze już w Paryżu coś przeczuwali i wpadli w depresję, ale wynik 0:5 wziął się nie tylko z niemrawości Lombardczyków, lecz nade wszystko z apogeum młodzieńczej werwy drużyny paryskiej, przebudowanej wreszcie z galerii sytych kotów w team gwiazd dopiero wschodzących. Stanowczo zbyt długo trwało w PSG zachłystywanie się katarskimi petrodolarami i skupowanie najgłośniejszych nazwisk współczesnej piłki nożnej – przez wiele lat jedyną strategią transferową było hasło „kto bogatemu zabroni”. Nawet z Messim, Neymarem i Mbappé w składzie paryżanie nie byli zdolni ugrać niczego poza Francją, a kolejne mistrzostwa kraju kibice traktowali jako realizację planu minimum.
Kiedy przed sezonem odszedł do Realu Kylian Mbappé, nic nie zwiastowało, że drużyna może zajść daleko, ale gdy francuska ofensywa (Dembélé, Doué, Barcola, Zaïre-Emery) została w styczniu uzupełniona ściągniętym z Napoli „Kvaradoną”, fenomenalnym Gruzinem Chwiczą Kwaracchelią, PSG o
Pociąg do mistrzostwa
Podsumowanie sezonu Ekstraklasy
Sensacji nie było. Przed rozpoczęciem sezonu eksperci typowali, że mistrzem Polski zostanie drużyna, która rozegra… najmniej meczów. Tak też się stało, o mistrzostwo biły się do końca ekipy Lecha Poznań i Rakowa Częstochowa, nieuwikłane w rozgrywki europejskie, w dodatku obie solidarnie odpuściły Puchar Polski już w pierwszej jesiennej rundzie.
W mentalności naszego środowiska piłkarskiego europejskie puchary są „pocałunkiem śmierci”, albowiem żaden polski klub organizacyjnie ani budżetowo nie jest w stanie unieść walki na kilku frontach jednocześnie. Tym oto sposobem od pięciu sezonów nikt w Polsce nie potrafi obronić tytułu mistrzowskiego. Po wynalezieniu Ligi Konferencji mistrz Polski naprawdę musiałby się postarać, żeby nie awansować do rozgrywek grupowych, bo przegrywając eliminacje Champions League, spada do kwalifikacji Ligi Europy, a przegrywając i tutaj, musi przejść ledwie jednego rywala w drodze do najniższego rangą kontynentalnego pucharu – mistrzostwo Polski zatem niejako skazuje na jesień pucharową i decyduje o wiosennej abdykacji, bo strat poniesionych wskutek przeciążonego kalendarza odrobić się nie da.
Już dzisiaj można więc śmiało obstawiać, że w przyszłym roku po tytuł mistrza Polski sięgnie ktoś spoza kwartetu: Lech, Raków, Jagiellonia i Legia. Co wcale nie musi być taką sensacją, biorąc pod uwagę przejęcie łódzkiego Widzewa przez milionera Roberta Dobrzyckiego i zapowiadane zbrojenia transferowe.
Tymczasem jednak to Lech po raz dziewiąty świętuje majstra, choć dopiero ósmy raz wygrał ligę – po ostatniej kolejce wiosny 1993 r., kiedy Legia i ŁKS na chama licytowały bramki strzelane przekupionym rywalom, PZPN ostatecznie przyznał tytuł trzecim w tabeli poznaniakom. Tym razem w pełni sobie na ten zaszczyt zasłużył, pomimo wczesnowiosennej zadyszki i domowej porażki z najgroźniejszym rywalem o tron. Lech grał piłkę najmilszą oku, najbardziej ofensywną, no i w przeciwieństwie do najgroźniejszych rywali z Częstochowy regularnie wystawiał w polu także Polaków, ba, nasi rodacy grali w drużynie pierwszoplanowe role.
Niejako poznańską tradycją jest wychowywanie i eksportowanie do Europy zdolnej młodzieży – w tym roku na młode gwiazdy Kolejorza wyrośli absolutnie bezcenny w drugiej linii Antoni Kozubal i świetnie sobie radzący w defensywie Michał Gurgul. Z obydwoma wiążemy wielkie nadzieje co do rozpoczynających się już niebawem Mistrzostw Europy U-21, które zostaną rozegrane na Słowacji. Bramkarz Lechitów, Bartosz Mrozek, kapitalnym sezonem zasłużył już sobie na powołanie do seniorskiej kadry narodowej.
Jednak najjaśniej rozbłysły w ekipie nowe gwiazdy z importu. Ali Gholizadeh, reprezentant Iranu, nie zawodził w decydujących meczach, w tym dwukrotnie strzelał gole w derbach Polski, zarówno jesienią w Poznaniu, gdy Lech poniewierał Legię 5:2, jak i w niedawnym rewanżu przy Łazienkowskiej, kiedy zdobył technicznym strzałem wyjątkowej urody jedyną bramkę. Portugalczyk Afonso Sousa niemal jednogłośnie został zaś uznany za najlepszego pomocnika sezonu i na Gali Ekstraklasy odebrał stosowną statuetkę. Obaj potrzebowali czasu i cierpliwości, żeby zabłysnąć na miarę swoich talentów – Irańczyk dopiero pod koniec drugiego sezonu w Lechu stał się graczem absolutnie kluczowym, a Sousa, grający w Lechu o rok dłużej, na początku był niemiłosiernie wygwizdywany za nieporadność w ofensywie.
Siłą poznaniaków była
Za kim idziesz?
Tak oto niepostrzeżenie przeszliśmy z czasów kibolstwa antyrządowego (za poprzedniej kadencji premiera Tuska stadionowym power playem była rymowanka „Donald, matole, twój rząd obalą kibole!”), poprzez kibolstwo prorządowe (za rządów PiS zwłaszcza legijna Żyleta wiodła prym w patriotycznym przekazie, a także bezpośrednich groźbach pod adresem opozycyjnych mediów), aż do momentu, w którym lada dzień głową państwa zostanie kibol, chwalący się swoim czynnym udziałem w regularnych zbiorowych mordobiciach, znanych powszechnie jako ustawki, w środowisku zainteresowanych zaś – grzybobrania.
Bandyci na swoje porachunki umawiają się zwykle na leśnych polanach, w miejscach nieuczęszczanych przez osoby postronne, a kiedy wskutek przecieku zdarza im się być przyłapywanymi przez policję, tłumaczą, że wybrali się na grzyby, przecież każdemu wolno chodzić po lesie – skądinąd są to mykolodzy co się zowie, bo znają także gatunki grzybów zimowych i wiosennych, wszak gorąca krew wre do bitki cały rok, trzeba mieć alibi na każdy sezon. Kandydat Nawrocki nazwał te zmagania „szlachetną, męską walką wręcz”, a także „aktywnością sportową”. Należy uściślić, że w chuligańskim słowniku szlachetność jest antonimem szlachtowania – chodzi o to, że w odróżnieniu od szalikowców z grodu Kraka cała reszta polskiego kibolstwa przestrzega paktu o nieużywaniu broni białej – krakusy są objęte anatemą, bo ganiają się po osiedlach z maczetami. Z nimi nie tylko nikt się nie ustawia, ale nawet zaszantażowane przez fanatyków zarządy polskich klubów ligowych po prostu nie wpuszczają zorganizowanych grup Wisły na stadion. A zatem szlachetnie jest wtedy, gdy ekipy osiłków umawiają się na gołe pięści i nie kopią leżących – poza tym wszystkie chwyty dozwolone.
Oto więc wydziarany kibol, zblatowany z trójmiejskimi gangusami, tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich przechwala się częstym udziałem w grupowych nawalankach objętych paragrafem Kodeksu karnego – i robi to z pełną świadomością, że w ten sposób raczej zyska, niż straci na poparciu. Połowa obywateli naszego kraju chce mieć prezydenta zakapiora. Chciałoby się rzec: pierdol się, Polsko. Ale przecież się nie rzeknie, bo równać Polskę z kafarami, zwyrolami i bęcwałami, którzy w Dzień Dziecka zrobią sobie prezent, oddając głos na Nawrockiego, to jakby równać piłkę nożną z kibolstwem.
Otóż, skoro nie przestałem kochać piłki nożnej, takoż i nie zrzeknę się obywatelstwa z powodu stadionowych patusów – ale też nie muszę przyglądać się biernie hodowaniu wykolejeńców ani hołdować im nie zamierzam. Bez względu na ich przynależność klubową czy raczej to, jakie barwy klubowe zawłaszczyli.
Skądinąd jedyne zlecenie „zrobienia do spodu” mojej skromnej osoby wydali przed laty kibole Ruchu Chorzów, którego jestem wiernym i odwiecznym kibicem – za to, że w felietonie sportowym nazwałem ich frajerami, zresztą bez świadomości, że to w półświatku największa obelga oznaczająca kapusia; mnie chodziło raczej o naiwność ich „rytuałów bojowych”. Bardzo bym się pogniewał, gdyby na słusznej fali obrzydzenia nawrockim modelem męskości i mężności wylano dziecko z kąpielą – radykałowie z drugiej strony barykady gotowi zaraz uznać, że kto chodzi na mecze, ten pisior i konfiarz, futbolem interesują się wyłącznie incele, kuce i dziadersi, a pisanie o piłce nożnej w poważnych gazetach o orientacji lewicowej to kompromitujące nieporozumienie.
Owóż, tłumaczyć się nie będę, mogę za to odesłać do intrygującej antologii, dopiero co u nas wydanej. Rzecz nosi tytuł „Kafka na Maracanie” i stanowi zbiór opowiadań o znanych ludziach kultury uzależnionych od piłki nożnej. „Futbol wyważa wszystkie drzwi, również drzwi literatury. Wbrew temu, co zwykło się myśleć, jest mnóstwo pisarek, pisarzy i postaci popkultury, których przyciągnęły gole i szaleństwo panujące na trybunach. Piłka nożna wciska się w twórczość i życie autorek i autorów, którzy zbudowali most pomiędzy tymi dwoma pozornie niezwiązanymi ze sobą światami. Od Gabriela Garcíi Márqueza po Alberta Camusa, od George’a Orwella po Ryszarda Kapuścińskiego, od Pabla Picassa
Ekipa remontadowa
Lamine Yamal – genialny 17-latek
„Nie jest normalne to, co robi. Po pierwsze – jakość i poziom talentu jest chory. Po drugie, dojrzałość w jego grze to jest jedna rzecz, której nie potrafię zrozumieć, bo 17-latek nie powinien wiedzieć, kiedy przyspieszyć, kiedy zwolnić, kiedy kiwać, kiedy podać, kiedy zagrać na czas…” – tak skomentował wyczyny Lamine’a Yamala Wojciech Szczęsny tuż po zdobyciu z Barceloną tytułu mis-
trzowskiego. Ten chłopak jeszcze rośnie, jeszcze się leczy u pediatry, nie ma dowodu osobistego, a już jest legendą seniorskiej piłki. Cokolwiek los mu przyniesie, czy będzie przez kolejne dwie dekady wspinał się na podium geniuszy wszech czasów po to, by wraz z Maradoną i Messim uczynić je czysto lewonożnym, czy też z nieznanych przyczyn kariera mu się (odpukać!) nagle załamie. W tym drugim przypadku legenda urośnie szybciej, Rimbaudowi też nie zaszkodziło, że zaniechał pisania wierszy, kiedy tylko osiągnął pełnoletniość.
Lamine Yamal niespełna rok po zdobyciu z reprezentacją narodową mistrzostwa Europy sięgnął właśnie z Barceloną po potrójną koronę w Hiszpanii, a po najbardziej epickim dwumeczu półfinałowym w historii Champions League zaliczył także lekcję pięknego przegrywania. Ale nawet gdyby niczego nie wygrał, nie ma wątpliwości, że ten dzieciak jest namaszczony. Zdobywał dla Barcy gole w kluczowych momentach sezonu, w przełomowych chwilach meczów – ba, powiedzieć gole nie wystarczy, strzelał goliska, sam ze sobą rywalizował o miano autora najpiękniejszej bramki sezonu, co mecz trafiając bardziej obezwładniająco. Yamal nie umie strzelać goli szpetnych, zwykłych, a nawet ładnych; on zawsze trafia bajecznie, kosmicznie, z nieludzkim wprost połączeniem siły i precyzji.
Tak właśnie uciszył w czwartkowy wieczór najbardziej wrogi Blaugranie stadion Espanyolu i spuentował swój genialny sezon bodaj najcudowniejszą z bramek. Gole Yamala degustuje się niczym kolejne roczniki bordoskiego grand cru, taki np. Château Pétrus w Pomerol z czystego merlota – ta sama parcela, ten sam szczep winogron, wszystkie wina wybitne w podobny sposób, ale subtelnie różniące się od siebie wskutek aury, która na nie wpływała, i procesów starzenia. Różnica polega na tym, że na łyk Pétrusa stać tylko milionerów, a delektować się smakiem bramek Yamala może każdy.
Otóż ten genialny 17-latek prawie zawsze robi to samo – zbiega ze skrzydła do środka i ładuje lewą nogą, nadając piłce perfekcyjną trajektorię; przypomina w tym Arjena Robbena, holenderską gwiazdę Bayernu z poprzedniej dekady – wszyscy obrońcy wiedzieli, na co się zanosi, a i tak w nieskończoność nabierali się na ten sam numer. Kiedy Yamal dostanie choć metr swobody do 20 m przed bramką, niechybnie zdejmie pajęczynę – wszyscy mają tego świadomość, ale weź tu upilnuj przez półtorej godziny wybieganego młokosa, który do tego najlepiej na świecie drybluje i najlepiej w historii asystuje zewniakiem.
Barcelona mogła świętować odzyskanie tytułu już w środowy wieczór, gdyby Real nie wygrał u siebie z Mallorcą, ale cóż by to było za świętowanie – każdy u siebie w domu, dzieciaki już pousypiane, żony rozochocone, dobrze zatem, że w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry rezerwowy obrońca Królewskich trochę jakby mimochodem trafił do siatki.
Wszystko więc rozstrzygnęło się w derbach Barcelony, choć gospodarze na pełnej wściekłości robili, co mogli, zarówno na boisku, jak i na trybunach, aby uniknąć upokorzenia. Barca, odwieczny wróg Espanyolu, przed dwoma laty już na tym stadionie zdobyła koronę, jednocześnie strącając sąsiadów
Wyboista droga Leo Beenhakkera
Za jego sprawą przeżywaliśmy kibicowskie spazmy rozkoszy, jakich nie dał nam w XXI w. nikt inny, bo to pod wodzą Leo Beenhakkera reprezentacja zagrała swoje dwa najlepsze mecze w tym stuleciu. Ale też nigdy nie grała gorzej niż pod jego pieczą, gdy chemia między drużyną a coachem wygasła. Przebył w Polsce drogę od zera do bohatera i z powrotem, brał rozwód z naszą piłką w atmosferze karczemnej, ale po latach zostały sentyment i szacunek: jego śmierć uczczono na boiskach Ekstraklasy minutą ciszy.
9 czerwca 2006 r. na stadionie w Gelsenkirchen reprezentacja Polski katastrofalnie zaczęła mundial. Ciśnienie było olbrzymie, w kraju nikt nie miał wątpliwości, że tym razem z grupy wyjdziemy, kilkadziesiąt tysięcy rodaków, którym szczęśliwie udało się wylosować bilety, oczekiwało łatwego zwycięstwa na inaugurację. Graliśmy z Ekwadorem, który pół roku wcześniej przetestowaliśmy towarzysko na łatwe 3:0. Być może to uśpiło zawodników, bo od pierwszego gwizdka ekipa Pawła Janasa ogarnięta tajemniczym paraliżem pozwalała przeciętnym Latynosom strzelać gole i kontrolować grę. Niespodziewana porażka wywołała potężne rozczarowanie, tymczasem dosłownie nazajutrz, na wielkim narodowym kacu, kibice zobaczyli gigantyczną mundialową sensację. Kadra Trynidadu i Tobago, kraiku o 40-krotnie mniejszej populacji od Polski, absolutny debiutant, urwała dwa punkty Szwedom z Ljungbergiem, Larssonem i Ibrahimoviciem w składzie, mimo że przez pół meczu grała w dziesiątkę.
Selekcjonerem karaibskich wyspiarzy był Leo Beenhakker. Trener z potężnymi sukcesami klubowymi w życiorysie, każdy kibic kojarzył go choćby z trzykrotnego mistrzostwa Realu Madryt, w którym prowadził takie gwiazdy jak Hugo Sánchez czy Emilio Butragueño, miał też w biogramie dwa mistrzostwa z Ajaxem… Prawdziwe sukcesy zdobywał w klubach, bo w roli coacha Holandii dał się zapamiętać jako wielki pechowiec. Przed barażami o awans do mundialu w Meksyku w 1986 r. rozchorował się Rinus Michels i to Beenhakker w jego zastępstwie poprowadził najlepsze pokolenie holenderskiej piłki – ekipę, która, oparta na trójce Rijkaard-Gullit-van Basten, już za dwa lata miała wygrać mistrzostwa Europy. W rewanżowym meczu na stadionie jego ukochanego Feyenoordu Holendrzy dali sobie wydrzeć awans, tracąc gola w ostatnich minutach. Po tym meczu powstało ikoniczne zdjęcie samotnego Leo schodzącego tunelem do szatni – uosobienia klęski i smutku.
Beenhakker dostał jeszcze raz szansę z reprezentacją Oranje: na mundialu w 1990 r. we Włoszech mistrzowie Europy wyszli z grupy po trzech remisach i za sprawą identycznego bilansu z Irlandią padli ofiarą losowania. Zostali sklasyfikowani na trzecim miejscu i trafili w kolejnej rundzie na RFN, przyszłych mistrzów świata, którym nie dali rady.
Ale to wszystko wydarzyło się w latach 80., od tamtej pory minęły niemal dwie dekady, podczas których Leo sięgał po coraz bardziej egzotyczne propozycje w Meksyku, Arabii Saudyjskiej, wreszcie na Karaibach i zdawało się, że rozmienia swoją sławę na drobne. Meczem Trynidadu ze Szwecją przypomniał o swoim istnieniu akurat w momencie wielkiej futbolowej depresji Polaków – to wtedy musiał się zrodzić impuls, aby wreszcie sięgnąć po selekcjonera z zagranicy, no bo skoro „z takim Tobago” mu się udało, to może i na naszej piłkarskiej pustyni zasieje coś więcej niż wiatr.
Polska myśl szkoleniowa okazała się tyleż nieodgadniona, co nieskuteczna, jej ociężałość odzwierciedlały ostatnie mecze kadry Janasa – tylko w meczu o honor udało nam się zdobyć punkty dzięki golom rezerwowego obrońcy. Nasza piłka gniła i kojarzyła się wszystkim z niedawną aferą „Fryzjera”, która ujawniła niebywałą skalę korupcji w polskich ligach. Prezes Listkiewicz czuł, że sytuacja dojrzała, by sięgnąć po kogoś ze świata, spoza układów i polskiego bagienka, kogoś utytułowanego, a nie utytłanego. Związkowy beton był przeciwny, ale w końcu się ugiął z nadzieją, że obcokrajowiec się wyłoży na szkoleniu naszych łamag, co dowiedzie
Torpedy i finezyjki
O arcydzielnych rzutach wolnych
Declan Rice za sprawą dwóch rzutów wolnych, perfekcyjnie wykonanych w odstępie kilkunastu minut, w ubiegły wtorek dołączył do galerii największych sław w historii piłki nożnej. To zdanie, choć apodyktyczne i naładowane faktami, jest zarazem nieznośnie jałowe, sprawozdawcze, niegodne opisywania tego, co wykonał pomocnik Arsenalu Londyn. W ćwierćfinale Ligi Mistrzów przeciw Realowi Madryt dwukrotnie nie dał szans na skuteczną interwencję broniącemu jak w transie Thibautowi Courtois, prawdopodobnie najlepszemu obecnie golkiperowi na świecie.
Sztuka strzelania goli z bezpośrednich rzutów wolnych jest na wymarciu, algorytmy i statystyki podpowiadają trenerom, że prawdopodobieństwo zdobycia gola rośnie dzięki kombinacjom i rozegraniom, przeto tylko największe boiskowe buhaje odganiają kolegów od piłki i wbrew zaleceniom coachów mierzą się z tym wyzwaniem. Trafienie z wolnego dowodzi technicznej doskonałości wykonawcy, zdarza się rzadko i budzi powszechny szacunek, ale trafić dwa razy z rzędu w meczu o najwyższą stawkę, w dodatku czyściutko, bez rykoszetów, wyłącznie dzięki sile uderzenia i nadanej piłce rotacji, to wydarzenie bez precedensu w Champions League – tak się buduje własne pomniki. Niechybnie obok Thierry’ego Henry’ego, którego cieszynkę zastygłą w brązie można obejrzeć przed stadionem Arsenalu, stanie kiedyś Declan Rice wymierzający sprawiedliwość prawą stopą.
Żeby Real padł na kolana, trzeba rzeczy wielkich, obezwładniających – i takie za sprawą angielskiego pomocnika się wydarzyły. Królewscy pod wrażeniem dubletu Rice’a pozwolili sobie jeszcze wpakować trzecią bramkę i w rewanżu będą potrzebowali obudzić moce nadprzyrodzone, aby dokonać remontady.
Pierwszy wolny Rice’a był bezczelnie i zawadiacko zakręcony obok muru; taką trajektorię pamiętamy ze słynnego wolnego Roberta Carlosa z Pucharu Konfederacji w 1997 r., kiedy w meczu przeciw Francji wziął 15-metrowy rozbieg, puścił swoją torpedę z niemal 40 m zewniakiem, lewą nogą, „z fałsza”, piłka leciała z prędkością 136 km/godz. Fabien Barthez zachował się wtedy, jakby piłkę zdmuchnął mu sprzed nosa wiatr! Rice’owi wystarczyło kilka kroków,
O potędze kiksu
Futbol ma swoją gramatykę: odpowiednikiem zdania jest akcja, którą buduje ciąg celnych podań zmierzających do wykrzyknika w postaci strzału
Poezja na przejęzyczeniach stoi, zwłaszcza ta lingwistyczna. Tak zwany słuch językowy obejmuje też zdolność autora do malowniczych przesłyszeń, błędów i niepoprawności, które poszerzają pole znaczeniowe słów i działają na wyobraźnię. Poeci nierzadko z oszczędnych przemieszczeń w obrębie frazeologizmów, a nawet wskutek wymiany pojedynczych liter, budują nowe jakości. I zamiast poprawiać cudze błędy językowe, zachwycają się nimi.
Kiedy np. matka chwaliła moje juwenilia, twierdząc, że mam „ikrę Bożą”, byłem zachwycony wizją wielkiego Pana Jesiotra, który podczas niebiańskiego tarła swoim wszechmocnym mleczem zapładnia ludzkie talenty – sam bym tego nie wymyślił.
Poetom dobrze jest być nieco przygłuchymi krótkowidzami, bo dzięki przywidzeniom i przesłyszeniom mogą wyginać śmiało język i czerpać z niego nowe jakości. Mam głębokie przekonanie co do tego, że piłka nożna jest jednym z najpiękniejszych gatunków lirycznych, a więc rola kiksów jest w niej również niepoślednia. O ile oczywiście tyczy się to futbolu na poziomie najwyższym, gdzie błąd w przyjęciu lub rozegraniu jest rzadkością, białym krukiem, rarytasem niejako humanizującym na co dzień nadludzko precyzyjnych mistrzów.
Właśnie ruszyły równolegle wiosenne rundy polskiej Ekstraklasy i Ligi Mistrzów – można zatem gołym okiem zauważyć zasadniczą różnicę między grafomanią a poezją futbolową: polscy ligowcy kiksują ile wlezie, kiksy to ich chleb powszedni, rzucają nimi jak z rękawa, ale żadna fraza z tego powstać nie może. Tymczasem kiedy piłkarzom z ligi europejskich czempionów przytrafia się błąd w przyjęciu albo nieczyste uderzenie, często wychodzi to wszystkim na dobre. Futbol ma swoją gramatykę: odpowiednikiem zdania jest akcja, którą buduje ciąg celnych podań – zdanie rozwija się w swej złożoności i zmierza do wykrzyknika w postaci strzału. Tak odczytując język piłki, moglibyśmy porównać barcelońską tiki-takę do wielokrotnie złożonych zdań Faulknera, z całą ich misterną konstrukcją, karkołomnością i polifonią.
Styl Nottingham Forest, największej sensacji tego sezonu w ligach europejskich, oparty na doskonałej efektywności kontrataków, grze z pierwszej piłki i idei dotarcia do bramki przeciwnika w jak najkrótszym czasie, można by porównać do telegraficznego stylu Hemingwaya. Bywa, że gol pada w ciągu kilkunastu sekund od rozpoczęcia gry, wtedy mamy do czynienia z arcydziełem minimalizmu, jak w przypadku najkrótszego z opowiadań Janusza Rudnickiego, które uwielbiam cytować przy każdej okazji: „I wtedy mama połknęła klucze, żeby tata nie odszedł”.
W przypadku polskich ligowców, niestety, budowa zdań jest niemożliwa, albowiem seria celnych podań do przodu zdarza się nader rzadko. Jeśli w naszej lidze gubi się piłkę po podaniu czwartym z rzędu, mamy już do czynienia z akcją tygodnia, jeśli zaś finalizuje ją strzał, komentatorzy zgodnie uznają, że to „stadiony świata”. Na ogół zatem polska piłka ligowa wygląda jak kłótnia pijaczków na przystanku, kiedy i tak ograniczone możliwości werbalne









