Sport
Piłkarski poker po rumuńsku
Historia najlepszego napastnika wszech czerwców
Uwielbiam kino rumuńskie. Z piłką jest znacznie gorzej, nie kochałem jej nawet za czasów Maradony Karpat, czyli Gheorghe Hagiego, bo reprezentacja pod jego wodzą w 1994 r. wyrzuciła z mundialu Kolumbię magika Valderramy, a sam Hagi zranił w tym meczu moje serce, strzelając gola lobem z 30 m.
Za to nowa fala filmu rumuńskiego święci triumfy na europejskich festiwalach po raz pierwszy od czasu Złotej Palmy przyznanej Cristianowi Mungiu w 2007 r. Wśród reżyserów tego nurtu mam swojego ulubieńca – jest nim Radu Jude, w którego ostatnim dziele, o rozwlekłym tytule „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata”, już w pierwszych minutach ustami jednego z epizodystów wspomina się przypadek Rodiona Cămătaru. To człowiek, który niechcący i z niejakim opóźnieniem zrewolucjonizował zasady przyznawania jednego z najcenniejszych futbolowych trofeów. To jest dopiero materiał na wielki film!
O kabarecie lizbońskim, czyli niedawnym meczu Benfica-Barcelona w Lidze Mistrzów, w którym główne role zagrali bramkarze, napisałem już przed tygodniem. Wspomnę tylko, że ile by Szczęsny nie nabroił, Barcelona z nim w składzie wciąż nie przegrywa – najwyraźniej nazwisko zobowiązuje. Ale wynik 4:5 był na tyle niecodzienny, że przeszperałem szuflady w szwankującej pamięci i przypomniało mi się coś z zupełnie innej beczki. 18 czerwca 1987 r. w lidze rumuńskiej Sportul Studențesc Bukareszt pokonał w takim stosunku stołeczne Dinamo. Nikogo by to dzisiaj nie obeszło, gdyby nie diabeł tkwiący w szczegółach. Otóż wszystkie bramki dla przegranej drużyny strzelił w tym meczu Rodion Cămătaru. To też się zdarza, Cămătaru był wtedy najlepszym strzelcem ligi rumuńskiej, Dinamo zresztą słynęło z wyborowych snajperów. Jego zawodnicy aż czterokrotnie zdobywali statuetkę dla najlepszego strzelca Europy (Dudu Georgescu w latach 70., Cămătaru i Dorin Mateuț w 80.). I tu zaczyna się pojawiać truchło pogrzebanego psa. W maju 1987 r. pewnym krokiem zmierzał po Złoty But Toni Polster, który zakończył rozgrywki ligi austriackiej z dorobkiem 39 goli. W tym samym czasie Cămătaru myślał już tylko o dograniu kolejnego przegranego sezonu w lidze rumuńskiej. Dinamo miało już nieodrabialną stratę do Steauy, a Cămătaru miał na koncie 20 goli, zbyt skromnych w skali europejskiej
Zakopianina, małyszomania i duch Śpiącego Rycerza
Kiedy tracimy nadzieję, że sezon jeszcze coś dobrego przyniesie, zostaje nam wiara w fenomen zakopiańskiej skoczni
Krokiew jest jeszcze częścią masywu Giewontu, a ściśle stanowi zakończenie jego wschodniej grani. Notabene jej początek to tzw. Długi Giewont, najbardziej malownicza grań Tatr Zachodnich, najpiękniejsza z „zakazanych” rezerwatowych wędrówek taternickich, jaką kiedykolwiek przedsiębrałem. Jest zatem ściśle zrośnięta z górą mityczną, pocztówkowym symbolem Zakopanego, w którego grotach dzielni woje pogrążeni w drzemce od wieków czekają na wysokie pobudki. Skoczkowie wzlatują zatem z ramienia Śpiącego Rycerza, by wylądować w oparach „zakopianiny”, owego tajemnego fluidu Tatr, o którym niegdyś pisał Witkacy jako o subtelnym narkotyku, stokroć gorszym od dymów opium i haszyszowej marmelady.
I choć owo substancjalne genius loci stolicy polskich Tatr z czasem okazało się narkotykiem nieszczęśliwie demokratycznym – wabi wszystkich równie skutecznie, bramy wtajemniczenia stoją otworem dla milionowej ciżby, która przez nie wchodzi i na tym kończy swoje rozkosze, bo potem ulega potwornej, stadnej, ceperskiej nudzie, której górale skwapliwie próbują zaradzić całym pandemonium atrakcji 7D, tym lunaparkiem i lupanarem ludzkiego ducha.
Małysz Dominator
Ta eteryczna substancja odporna na smog wielokrotnie już dźwigała z martwych gwiazdy polskich skoków, a nawet pozwalała odnosić sukcesy gwiazdkom jednosezonowym. Kiedy tracimy nadzieję, że sezon coś dobrego jeszcze przyniesie, zostaje nam wiara w fenomen zakopiańskiej skoczni, na której Polacy wygrywali już 12 razy, także jeszcze w czasach prehistorycznych, przed wybuchem małyszomanii. Zaczęli w 1980 r. Stanisław Bobak na Średniej i Piotr Fijas na Wielkiej Krokwi, a potem minąć musiało z górą 20 lat, by w Zakopanem triumfował kolejny Polak.
U szczytu małyszomanii pod Krokiew ściągnął stutysięczny tłum i w ekstazie świadkował wygranej wiślańskiego luteranina, który naonczas stał się w ultrakatolickim kraju popularniejszy od papieża. Liczebność samobójstw spadała, liczebność narodzin rosła, po czarodziejskich sukcesach mistrza z Wisły ludziom brakowało już pomysłów, by radować się stosownie do jego triumfów – więc się euforycznie rozmnażano, żałując tylko, że w razie spłodzenia dziewczynki nie będzie można znaleźć żeńskiego odpowiednika imienia Adam
2024 – rok progresywny?
Ostatni rok kadry narodowej raczej wzmocnił nasze kompleksy. Jesteśmy słabi, więc liczymy na uśmiech losu, ale kiepskiej grze nie pomoże dobre losowanie
Finlandia, Litwa, Malta i ktoś bardzo mocny na H: mogło być znacznie gorzej, a i tak po losowaniu eliminacji do amerykańskich Mistrzostw Świata 2024 ponad 70% kibiców uważa, że na mundial nie pojedziemy. Mam jednak przeczucie, graniczące z pewnością, że przed losowaniem nastroje były podobne.
Ostatni rok kadry narodowej raczej wzmocnił nasze kompleksy. Jesteśmy słabi, więc liczymy na uśmiech losu, ale kiepskiej grze nie pomoże dobre losowanie. Nasze największe sukcesy odnosiliśmy, kiedy nam sierotka z koszyka wyciągała same potęgi. Kadra Górskiego, żeby znaleźć się na mundialu, musiała wygrać z Anglią; żeby wyjść z grupy, musiała pokonać Argentynę i Włochy, a w meczu o medal załatwiła Brazylię. Były więc czasy, gdy chętnie laliśmy każdego, kto się nawinął, losowanie traktując jako ciekawostkę, a nie pomoc z zaświatów.
Rozmiary katastrofy
Teraz opinie są zgodne i niewesołe: o bezpośrednim awansie możemy zapomnieć, ale do baraży prawdopodobnie trafimy, bo drużyna narodowa pod wodzą selekcjonera Probierza odzyskała przewidywalność. Mierząc się z Holandią, a tym bardziej z Hiszpanią, nie zaskoczy nas na plus, za to w spotkaniach z pozostałymi rywalami, nawet jeśli rozczaruje grą, powinna zdobyć komplet punktów. Trudno do tych opinii się nie przychylić, choć do meczów z rywalem na H został nam prawie rok – w tym rola Probierza, żeby znalazł do tej pory sensownych obrońców, bo z tyłu gorzej już być nie może. O rozmiarach katastrofy w obronie narodowej niech świadczą chwilowe podniety fachowców – ostatnio podpowiadają Probierzowi np. Przemysława Wiśniewskiego ze Spezii. Regularnie gra, a nuż w kadrze odpali. Owszem, geny ma solidne: ojciec, zanim stał się postrachem ulic (aktualnie dozór policyjny i siedem zarzutów za gangsterkę), na przełomie stuleci skutecznie odstraszał napastników na boiskach ekstraklasowych. Syn recenzje też zbiera niezłe, ale to wciąż poziom drugiej ligi włoskiej, a gość ma 26 lat, więc czasu na wybicie się wyżej było całkiem sporo. Z taką obroną długo nie pociągniemy.
Za wszelką cenę trzeba odbudować i ustabilizować Jakuba Kiwiora. Za sprawą kontuzji kolegów tłucze się w najlepszej lidze świata częściej, niż mu się to należy. Premiership go przerasta, ale doświadczenie zebrane w pojedynkach z Haalandem, Salahem i spółką powinno zaprocentować w nieco mniej wymagającej lidze. Kiwior chciałby do Napoli i to jest kierunek doskonały, bo we Włoszech gra się na znacznie mniejszej intensywności. Kiwior tam się ogarnie, może polideruje defensywie i zbuduje sobie taką markę jak niegdyś Glik w Torino. Bo „drugiego Glika” z jego najlepszych lat właśnie szukamy – szeryfa, który potrafi przywrócić porządek w polu karnym.
Na razie działają tam sami zastępcy, zajęci głównie zrzucaniem z siebie odpowiedzialności.
Nasza defensywa jest przepuszczalna jak płaskowyż krasowy, wszystko przez nią przecieka, a dziur w niej jak w raju dla speleologów. Jan Bednarek miewa dobre momenty, ale w Southampton przywykł do bezradności – ta drużyna zbiera ciężkie baty co tydzień, już pół roku przed końcem rozgrywek wiadomo, że spadnie z hukiem z angielskiej ekstraklasy, to fatalnie działa na morale. Kamil Piątkowski wpadł nam w oko dzięki cudownej bramce ze Szkotami, wcześniej też pokazał, że ogranie w Lidze Mistrzów procentuje – jemu się trafiają momenty kiepskie, kiksy i chwile paniczne, ale na co dzień nie schodzi poniżej poziomu wymaganej solidności. Z boku obrony nie mamy nikogo, kto mógłby usprawiedliwić notoryczny brak powołań dla Matty’ego Casha. Prywatne animozje Probierza są znacznie mniej szkodliwe w przypadku obsady bramki – ignorowanie wyszczekanego Kamila Grabary nie powoduje deficytów, bo Łukasz Skorupski i Marcin Bułka dają wystarczającą jakość, ale z Cashem nasz selekcjoner
Pożegnania i pocieszenia
Lucjan Brychczy mógł zostać legendą Ruchu Chorzów, bo jak większość górnośląskich dzieciaków marzył o karierze w szeregach Niebieskich
Umarł Lucjan Brychczy. Powiedzieć na Żylecie, że „Kici” był hanysem, to jakby przypomnieć na antenie Radia Maryja, że Jezus był Żydem. A jednak Brychczy – ikona warszawskiej Legii, człowiek, który przy Łazienkowskiej spędził jako piłkarz i trener 70 lat – urodził się na Fryncicie, w Nowym Bytomiu, dzisiaj dzielnicy Rudy Śląskiej, a przed plebiscytem przyzakładowej kolonii Friedenshütte, i pośród familoków się wychował. Brychczy mógł zostać legendą Ruchu Chorzów, bo jak większość górnośląskich dzieciaków marzył w czasach powojennych o karierze w szeregach Niebieskich, ale kiedy przyszedł na testy przy Cichej, zabrakło butów w jego rozmiarze. Urażony nie biegał zbyt zgrabnie w za dużych korkach, więc go odesłano. O losie garbaty, który tak sobie zakpiłeś! To najbardziej parszywy przypadek spośród tych, które wpłynęły na losy śląskiego futbolu – zamiast u boku Gerarda Cieślika „Kici” zadebiutował w Ekstraklasie na stadionie przy Cichej w drużynie przeciwnej, bo pierwszy mecz w barwach Legii zagrał właśnie z Ruchem w Chorzowie jesienią 1954 r. A potem poszło jak w bajce – rekordowe 182 gole ligowe dla CWKS, takoż rekordowe 452 mecze w barwach Wojskowych i pół wieku na ławce trenerskiej.
Powiedzieć, że Legia pogrążyła się w żałobie, to nic nie powiedzieć – niewielu już zostało wśród żywych kibiców, którzy pamiętaliby Legię bez Brychczego. „Kici” przy Łazienkowskiej był zawsze, jego odejście to dla Legionistów koniec epoki, a nawet koniec świata. Przydomek otrzymał z uwagi na nikczemny wzrost – 166 cm – od trenera Jánosa Steinera. „Kicsi” po węgiersku znaczy „mały”, co nie przeszkodziło mu zostać wielkim piłkarzem. Także ze względu na jego długowieczność – w czasach gdy piłkarze po trzydziestce wieszali już buty na kołku, on strzelał hat tricka w Pucharze Europy – wiosną 1970 r., jako napastnik 36-letni!
Żeby jednak nie ulec zanadto zmartwieniom, skierujmy uwagę tam, gdzie futbolowi szowiniści nie kierują jej na co dzień. Mamy bowiem w FC Barcelona oprócz Roberta Lewandowskiego jeszcze jedną gwiazdę piłkarską, która regularnie strzela gole. Ewa Pajor, nasza najlepsza napastniczka, od tej jesieni lukratywnie (jak na warunki futbolu kobiecego) zakontraktowana przy Camp Nou, odpłaca się golami i bajecznie wysokimi notami (za hat tricka w derbach z Españolem dostała dziesiątkę). Kapitanuje też naszej kadrze narodowej, którą właśnie powiodła do historycznego sukcesu – nasze orlice przebrnęły dwuetapowe baraże i awansowały do przyszłorocznych mistrzostw Europy. Po wyeliminowaniu Rumunek Polki
Wesele i pogrzeb
Choćbyśmy mieli w składzie największego piłkarza, nie zmieni to naszej parszywej doli, możemy za to się pocieszać jego trofeami zagranicznymi
Wejście do „klubu 100” w Lidze Mistrzów po Cristianie Ronaldzie i Leo Messim to wyczyn, o którym należałoby napisać bez względu na pochodzenie napastnika. A że dokonał tego Polak, sprawa wymaga rozkładówki, wersalików, fanfar i czego tam jeszcze – Robert Lewandowski już dawno zbudował swoją legendę jednego z najlepszych piłkarzy w historii futbolu, teraz trwają prace wykończeniowe.
Gdyby ktoś na chwilę zapomniał, że ma szczęście żyć w erze polskiego mistrza, kolejne liczby wyrwą go z otępienia. Przyzwyczailiśmy się do tego, że Robert nieustannie „coś tam” strzela w najważniejszych rozgrywkach, ale od czasu do czasu te gole sumują się w liczby przełomowe, legendarne, piszą na naszych oczach historię, do której będziemy rzewnie tęsknić za parę lat. O jego rekordach bundesligowych nigdy nie przestanie być głośno: pięć goli w dziewięć minut przeciw Wolfsburgowi zdobytych w roli rezerwowego złamało system, 41 goli w jednym sezonie (na pobicie tego wyczynu stale zasadza się Harry Kane, nie życzę powodzenia), 312 goli na niemieckich boiskach (najskuteczniejszy obcokrajowiec w historii Bundesligi). W każdym kraju, w którym przyszło mu grać, zdobywał wszystko: koronę króla strzelców i tytuł mistrzowski, w reprezentacji Polski, choć często obwiniany o niepowodzenia drużyny, a nawet pomawiany o „niepatriotyczny” brak zaangażowania, też pozostanie rekordzistą wszech czasów (na razie 84 gole w 156 meczach).
To wszystko są liczby z kosmosu, jakby sobie chłopak z kampinoskiej wioski wybrał tryb kariery w piłkarskiej grze komputerowej i do znudzenia ładował gole, ustawiając przeciwników na poziom amatorski – dzieciaki tak mają, że nigdy się nie nudzą zwycięstwami. I teraz ten chłopak wskoczył na podium, i to tak, że się Ziemia zatrzęsła i wszystkie media globu wymieniają obok siebie trzy nazwiska geniuszy sportu: Ronaldo, Messi, Lewandowski.
W ostatniej kolejce Champions League, najbardziej prestiżowych rozgrywek na świecie, Lewy trafił po raz 100. i 101. I będzie trafiał nadal, w przeciwieństwie do Argentyńczyka (129 bramek, obecnie aktywna emerytura na Florydzie) i Portugalczyka (150 goli, teraz trafia dla saudyjskich szejków).
Upłyną lata, zanim kolejni realni kandydaci do przekroczenia liczby 100 goli w Lidze Mistrzów zdołają choćby się zbliżyć do Roberta. Kylian Mbappé przeżywa w Madrycie zdumiewający kryzys, ostatnio nie udało mu się wykorzystać jedenastki. Manchester City cierpi katusze po kontuzji Rodriego, zespół nie wygrał sześciu kolejnych spotkań, więc i Haaland ma mniej okazji do cieszynek. Na razie Lewandowski ma więcej goli w Champions League niż obaj ci młodzieńcy razem wzięci. Urodził się nam przed 36 laty na Mazowszu napastnik doskonały, drugiego takiego już nie dożyjemy. I to jest wiadomość tyleż radosna, co druzgocąca dla polskich kibiców, bo nasza kadra nawet z jednym z gigantów futbolu w składzie nie osiągnęła nic. Jej sufitem okazały się ćwierćfinał mistrzostw Europy oraz wyjście z mundialowej grupy.
Teren budowy, wstęp wzbroniony
Gramy na miarę naszych możliwości. Jesteśmy mierni, w porywach przeciętni i nie da się tego zmienić
„Teren budowy, wstęp wzbroniony” – taką tabliczką proponuję odstraszać wszystkich chętnych do oglądania piłkarskiej reprezentacji Polski. To wedle myśli trenera Michała Probierza, który zagadnięty bezpośrednio po historycznym spuszczeniu nas do Dywizji B Ligi Narodów, bez śladu smutku czy choćby delikatnej konfuzji, orzekł, że „drużyna jest w budowie”, czym z góry zamknął pole do krytyki.
Na przedmeczowych konferencjach spięty, drażliwy, kontrujący każde pytanie jak atak na swoje ego, nieco nawet gburowaty, po sportowej klęsce, którą podpisał własnym nazwiskiem, nagle odpowiadał płynnie, wyluzowany i cierpliwy.
Napięcie zeszło.
Stało się, a zarazem nic się nie stało. Przegraliśmy ze Szkocją w doliczonym czasie, a dwa miesiące temu w takich samych okolicznościach z nią wygraliśmy.
Raz na wozie, raz pod wozem. Selekcjoner się nie tłumaczył. Kanoniczny truizm o drużynie w budowie (po roku pracy nie wypada już mówić o przebudowie) załatwił sprawę, potem jeszcze coach bez najmniejszych wątpliwości orzekł, że cień myśli o dymisji nie przemknął mu nawet przez głowę, bo „idziemy w dobrym kierunku”. Wyglądał na faceta, którego odwagę wspiera przekonanie o własnej nietykalności. Gadał swoje, ale ja słyszałem jego głos wewnętrzny, pozwolę więc sobie to moje urojenie słuchowe na prawach licentia poetica przedstawić: „Czego ode mnie chcecie?! Liga Narodów się nie liczy, przynajmniej uchroniliśmy się przed jakimiś pojebanymi barażami na wiosnę.
Będę ciągnął ten wózek przez eliminacje mundialu i nadal zarabiał miesięcznie więcej niż wy przez cały rok. Kulesza to mój ziom, wprowadziłem mu Białystok do Europy, kiedy tam się jeszcze żubry na boisku pasły. Poza tym mam ważny kontrakt, więc jestem nie do ruszenia. A teraz cześć i czołem, muszę jeszcze powiedzieć chłopakom w szatni, żeby się nie przejmowali, i idę pierdolnąć whisky”.
A tak już całkiem serio: Michał Probierz nie jest winny temu, że w Polsce rodzi się radykalnie mniej zdolnych piłkarzy niż w Portugalii, nieco mniej niż w Chorwacji i mniej więcej tyle samo co w Szkocji.
Na Szkotów bez Lewego
Lewandowski może jeszcze sprawić psikusa i odebrać za rok to, co mu się należało w 2020. Anulowanie wtedy Złotej Piłki było historycznym przekrętem, psiakrew, antypolskim!
Biję się w piersi nabrzmiałe od piwnych estrogenów. Przed miesiącem, przy okazji bojów naszej reprezentacji na Stadionie Narodowym, napisałem, że to dla nas mecze zupełnie bezstresowe, bo i tak do utrzymania się w elicie piłkarskiej Ligi Narodów wystarczy nam poradzić sobie ze Szkocją.
Otóż nie wystarczy – ta wstrętna UEFA postanowiła utrudnić nam sprawę zmianami regulaminowymi. Przedostatnie miejsce w tabeli daje prawo gry w wiosennych barażach z wylosowanym wiceliderem jednej z niższych grup.
Piszę te słowa, nie wiedząc, jak zakończyła się nasza podróż do Portugalii, porażki z góry nie zakładam, ale podejrzewam, że limit naszego fuksa na sto lat do przodu wyczerpał Jacek Krzynówek 8 września 2007 r., kiedy w ostatnich chwilach meczu oddał strzał rozpaczy, a piłka odbiła się od słupka i pleców bramkarza Ricardo.
Łatwo zatem nie będzie, zwłaszcza że Michał Probierz to jeden z tych trenerów, którzy lubią odpuszczać. Odpuszczamy puchary, aby skupić się na lidze. Odpuszczamy Ligę Narodów, aby skupić się na eliminacjach mundialu (może lepiej od razu odpuścić mecze, aby skupić się na treningach?). Jeśli jedne rozgrywki mają być poligonem doświadczalnym dla drugich, to chciałoby się w końcu zobaczyć, żeśmy coś wyćwiczyli, oprócz negatywnej selekcji kolejnych niespełnionych kandydatów.
Gramy dziś zatem ze Szkocją, wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że nie o pietruszkę to granie. Ale cóż ja w czwartek mogę wiedzieć o piątku? Piszę po omacku, przeto łacniej mi będzie oddać się wspomnieniom, niż przewidywać przyszłość.
Mam córkę w Szkocji, jej brat pożytkuje ADHD
Tak możemy konferować
Tej jesieni na czwartkowych imprezach wiedziemy prym. Jaga i Legia rywalizują wręcz o tytuł królowej balu
Trwaj, chwilo, jakże jesteś piękna! Dwutygodniowe interwały w europejskich pucharach mają moc utrwalania chwil – właśnie czas zastygł na tych kilkanaście dni, kiedy wszyscy powinniśmy wydrukować sobie statystyki Ligi Konferencji, oprawić je i powiesić w widocznym miejscu. Napawajmy się, bo tak pięknie jeszcze nie było.
Nasze dwa kluby na półmetku rozgrywek zajmują miejsca na podium w 36-zespołowej tabeli, a gdyby ktoś marudził, że to specjalnie dla nas stworzony Puchar Łamag i Patałachów, niechże spojrzy, kto tej lidze przewodzi. Legia i Jagiellonia ustępują bowiem stosunkiem bramek tylko londyńskiej Chelsea, a nasz najlepszy snajper, Afimico „Piętaszek” Pululu (w czwartek po raz pierwszy w fazie grupowej zakończył mecz bez gola zdobytego piętą), jest na szczycie listy snajperów, razem z Portugalczykiem João Félixem i Francuzem Christopherem Nkunku, gwiazdami światowego formatu.
Wygraliśmy dotąd wszystkie mecze, tracąc zaledwie jednego gola. Legia pozostaje w Lidze Konferencji jedyną drużyną z czystym kontem. Ba, wliczając rundy eliminacyjne, wygrała w bieżącym sezonie 11 z 12 rozegranych spotkań, raz tylko remisując z duńskim Brøndby. Ten mecz faktycznie kosztował sporo nerwów, zarówno kibiców, jak i trenera Gonçalo Feio, który od tego momentu znalazł się na celowniku wszystkich strażników dobrych obyczajów i arbitrów manier. Owszem, środkowy palec pokazany przyjezdnym kibicom nie przystoi coachowi, ale stanowczo zbyt wiele uwagi poświęca się pozaboiskowym wyczynom portugalskiego trenera.
Kazimierz Górski miał talent do błyskotliwych bon motów, które na stałe zagościły w słowniku futbolowym. Niegdyś rzekł był o Januszu Wójciku, że to „dobry trener, ale nie ma wyników”. W ten sposób kurtuazyjnie usprawiedliwiano zwolnienia coachów w polskich ligach, a wiemy, że nad Wisłą nie ma posady bardziej nietrwałej niż stołek trenerski. Zwalnianie trenerów stało się w Polsce sztuką dla sztuki, robi się to nie tylko spontanicznie, ale i, by tak rzec, profilaktycznie, prewencyjnie, bez związku z boiskową rzeczywistością. Teraz zdaje się obowiązywać zasada: „Zły trener, chociaż ma wyniki”.
Kampania medialna na rzecz zwolnienia Bestii,
Profesorowie bez dyplomów
Poldi włada biegle językami krajów, w których robił karierę
Ekscentryczna promocja radia-którego-nikt-nie słuchał udała się w stu procentach. Deepfake’owy wywiad bota dziennikarskiego z botem noblowskim, czyli niejakiej Emi z Wisławą Szymborską, nieżyjącą od 12 lat, pokazał, co już może sztuczna inteligencja w służbie mediów i jakie wynikają z tego niebezpieczeństwa. Otóż AI może manipulować perfekcyjnie i bezkonkurencyjnie – wskrzeszona poetka komentowała własnym głosem twórczość tegorocznej laureatki z Korei tak zmyślnie, że przyklasnął temu sam najjaśniejszy sekretarz Fundacji Wisławy Szymborskiej, Michał Rusinek.
Ta kuriozalna „rozmowa” dowiodła, że w świecie symulakrów nikt nie może się czuć bezpiecznie – nie tylko szeregowi pracownicy (jak dziennikarze rzeczonego radia, którym rozwiązano umowy, bo AI może wybierać listę utworów do grania za darmo), lecz także pracownicy zasłużeni i legendarni (jak lektor Jarosław Juszkiewicz, którego po wielu latach Google Maps właśnie zastąpiło głosem bota), a nawet zmarli wieszcze. Groza i lament, do których nie mogę się nie przyłączyć, chociaż z czystej przekory dodam, że lepsza sztuczna inteligencja niż jej naturalny brak, którym grzeszy cała armia dostarczycieli kontentu, uważających się za aktywnych dziennikarzy.
Dla przykładu przeanalizujmy przypadek pana Pipsztyckiego z pewnego tabloidu, który w ubiegłym tygodniu postanowił zarobić na życie tekstem o wybitnym sportowcu. Owóż ten nieborak zechciał przyciągnąć uwagę „sensacyjną” wiadomością o wykształceniu Lukasa Podolskiego; najwyraźniej algorytm podsunął Poldiego jako gorącą postać po hucznym benefisie w Kolonii. Kilkanaście dni temu dziesiątki tysięcy fanów przyszło zobaczyć mecz, w którym Górnik Zabrze zasilony jednorazowo gwiazdami Bundesligi (m.in. Manuelem Neuerem w bramce i Matthiasem Ginterem w obronie) wygrał z FC Köln – macierzystym klubem Poldiego, który zagrał po połowie w obu drużynach. To był hołd dla mistrza świata, najlepszej lewej nogi w historii niemieckiej piłki, człowieka, który doskonale pojął gramatykę futbolu, ale włada też biegle językami krajów, w których robił karierę – mówi po niemiecku, angielsku, polsku, śląsku, a i po turecku zagadać potrafi.









