Świat

Powrót na stronę główną
Świat

Nie pluj, nie pij, nie hałasuj

Europa broni się przed masową turystyką

Twój samolot właśnie wylądował w tureckiej Antalyi, już chcesz wysiąść i rozpocząć długo wyczekiwany urlop. Wyskakujesz z fotela, wyciągasz rzeczy ze schowka nad głową. W tym momencie namierza cię stewardesa i informuje, że zaraportuje cię jako pasażera zakłócającego lot. Zapłacisz co najmniej 62 euro za naruszenie nowej zasady: od tego roku na tureckich lotniskach odpięcie pasów bezpieczeństwa lub opuszczenie swojego miejsca, zanim maszyna przestanie kołować, grozi mandatem. Na Majorce i Ibizie kary za picie alkoholu w miejscu publicznym wynoszą do 3 tys. euro. Zamiast pływać w kanale weneckim za 350 euro kary, lepiej przepłynąć się gondolą, wyjdzie kilkakrotnie taniej. Muszla z greckiej plaży zabrana do plecaka to kara do 1 tys. euro.

Na pierwszy rzut oka wprowadzanie surowych przepisów wydaje się kąsaniem ręki, która karmi, ponieważ wiele miejsc żyje z turystyki. Władze kurortów i popularnych miast twierdzą jednak, że chodzi o ochronę mieszkańców i odpowiedzialnych wczasowiczów.

Kary na urlopie

Tego lata Europa rozprawia się z niesfornymi urlopowiczami. Do 300 euro za kierowanie pojazdem (e-hulajnogą, samochodem) w klapkach lub boso możemy zapłacić w Hiszpanii, Grecji, Francji, Portugalii i we Włoszech. Barcelona, Albufeira, Split, Sorrento, Cannes i Wenecja to miejsca, gdzie noszenie stroju kąpielowego z dala od plaży może kosztować do 1,5 tys. euro. Dwukrotnie więcej wynoszą kary za picie alkoholu w miejscach publicznych na Balearach i Wyspach Kanaryjskich. Nawet małe wykroczenia, takie jak rezerwacja leżaka poprzez rzucenie nań ręcznika na czas przedłużającej się nieobecności, mogą skutkować wyrwą w wakacyjnym budżecie.

Surowy kodeks postępowania w przestrzeni publicznej został wprowadzony w tym roku w portugalskiej Albufeirze. Nie wolno tam pluć na chodnik, rozbijać namiotu w niedozwolonych miejscach, gotować ani spędzać nocy w miejscu publicznym, zakłócać miru, niszczyć ławek, używać wózków z supermarketu poza terenem dozwolonym i porzucać ich byle gdzie – kary za to wynoszą 150-750 euro. Za paradowanie nago lub akty seksualne w miejscu publicznym przyjdzie zapłacić od 500 do 1,8 tys. euro, za strój plażowy poza plażą od 300 do 1,5 tys. euro. Tyle samo za picie alkoholu i oddawanie moczu na ulicy. „Przestań źle się zachowywać. Szanuj miejscowych. Kochaj Albufeirę” – to hasło kampanii na rzecz odpowiedzialnej turystyki. Miejscowi potwierdzają, że nie dzieje się to na pokaz. Robert Allard, właściciel firmy Go2algarve, zauważa nowe kamery monitoringu i zwiększoną obecność policji w rejonach Albufeiry znanych z życia nocnego. „Niektórzy zostali ukarani grzywną, ale jednocześnie ludzie nie są świadomi nowych zasad, chociaż ulotki są dostępne w lobby hotelowym, a plakaty wiszą wszędzie”, podkreśla.

Zakazy dla turystów nie są niczym nowym. Po renowacji Schodów Hiszpańskich rada miasta w Rzymie uchwaliła w 2019 r. zakaz siadania na nich oraz jedzenia, a sąd administracyjny regionu Lacjum zatwierdził go w 2024 r. Obecnie kara za przycupnięcie na zabytkowych stopniach wynosi od 250 do 400 euro. Za kąpiel w fontannie di Trevi młody Nowozelandczyk zapłacił w lutym 500 euro. Już od 2008 r. nie wolno karmić gołębi na placu św. Marka w Wenecji. Kary urosły przez lata z 50 do 700 euro. Mandaty za noszenie szpilek na Akropolu obowiązują od 2009 r. i wynoszą obecnie do 900 euro. Na sardyńskiej plaży Pelosa nie wolno używać ręcznika, który gromadzi piasek (zaleca się leżenie na macie); na plaży Rosa za wyniesienie w plecaku drogocennego piasku o różowej barwie zapłacimy do 3,5 tys. euro. W Portugalii plażowiczom nie wolno używać przenośnych głośników – kara za granie głośnej muzyki może wynieść aż 36 tys. euro!

„Musimy działać z myślą o ochronie środowiska i starać się, żeby turystyka pozostawała w harmonii z naszym społeczeństwem”, mówił na początku roku Juan Antonio Amengual, burmistrz Calvii na Majorce. „Turystyka nie może być ciężarem dla obywateli”.

Problemy ze zdjęciami

W Palazzo Maffei w Weronie stoi pokryte kryształami Swarovskiego krzesło Van Gogha autorstwa Nicoli Bolli. Dwoje niezdarnych turystów uszkodziło dzieło sztuki, pozując do zdjęć. Para fotografowała się wzajemnie, udając, że siedzą na kryształowym meblu. Kobiecie udało się przysiąść w powietrzu i nie dotknąć siedzenia. Mężczyzna nie był dość ostrożny, a mebel zapadł się pod jego ciężarem. Oboje uciekli w popłochu, co widać na nagraniu z kamer. Krzesło szybko naprawiono, ale muzeum zgłosiło sprawę policji. Nicola Bolla nie potępił

z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Strategia Kataru

Małe państwo Zatoki Perskiej staje się globalną potęgą dyplomatyczną

Czerwcowa awantura na Bliskim Wschodzie, trwająca zaledwie 12 dni i według niektórych ekspertów nienadająca się nawet do uznania za pełnowymiarową wojnę, miała cichego protagonistę. Na pierwszym planie srożył się Beniamin Netanjahu, obiecujący wyeliminowanie irańskiego zagrożenia nuklearnego raz na zawsze, Donald Trump w typowej dla siebie poetyce mówił, że w wojnę się zaangażuje albo nie, ajatollah Chamenei zaś mimo bomb spadających na stolicę jego kraju nie tylko deklarował dalszą chęć walki z całym Zachodem, ale też zaciskał pętlę represji na gardle własnego społeczeństwa. Niewiele tu wniosło dyplomatyczne zaangażowanie Europy, która, jak zwykle ostatnio, po prostu się ośmieszyła. Niemiecki minister spraw zagranicznych Johann Wadephul oraz szefowa unijnej dyplomacji Kaja Kallas rozmawiali w Genewie ze swoim irańskim odpowiednikiem Abbasem Aragczim, próbując odwieść Teheran od dalszego rozwijania zdolności nuklearnych, tymczasem Amerykanie skorzystali z tego, że negocjacje odciągają uwagę świata, by przygotować naloty na irańskie ośrodki wzbogacania uranu.

Emir wchodzi do gry

Kiedy to wszystko pokazywały światowe kanały informacyjnie, w tle prężnie pracował ktoś inny. Ktoś, kto nie lubi rozgłosu, ma – jak każdy arabski lider – awersję do ryzyka, ale jest również świadomy ograniczeń własnego kraju. Tamim ibn Hamad al-Sani, bo tak w pełnym brzmieniu przedstawiany jest emir Kataru, był jedynym realnym pośrednikiem pomiędzy Teheranem i Waszyngtonem.

Przez lata, jak to opisał w ostatniej książce, zatytułowanej „Wojna”, wybitny amerykański reporter Bob Woodward, tę rolę odgrywali naprzemiennie Szwajcarzy i Omańczycy. Oman miał nawet gościć amerykańskiego prezydenta J.D. Vance’a oraz irańską delegację w ramach negocjacji na temat irańskiego programu nuklearnego. Plany były ambitne, ale do rozmów nie doszło, bo w dniu, w którym miały się rozpocząć, Netanjahu wybrał ucieczkę do przodu przed własną skrajną prawicą i wystrzelił rakiety w kierunku Iranu.

Jak na łamach „Guardiana” opisał to Patrick Wintour, reporter zajmujący się światową dyplomacją, to emira Kataru administracja Trumpa wytypowała na kolportera informacji. Bo rzeczywiście Al-Sani utrzymuje względnie poprawne stosunki z każdym państwem w regionie. Spośród krajów arabskich to Katar całkiem nieźle radzi sobie nawet z Izraelem, którego formalnie nie uznaje, ale relacje handlowe na niższym szczeblu prowadzi z nim od 1996 r. Nie bez znaczenia jest też fakt, że właśnie na Katar spadły irańskie pociski odwetowe. Choć z zewnątrz można było to uznać za kolejny krok eskalujący konflikt, nawet do poziomu wojny obejmującej cały Bliski Wschód, w rzeczywistości był to ruch przemyślany, wręcz teatralny.

Iran najpierw publicznie zagroził, że weźmie na cel amerykańskie bazy wojskowe w regionie. To mogło oznaczać właściwie każdy z sześciu krajów, w których Amerykanie stacjonują, w tym Arabię Saudyjską i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Padło na Katar, gdzie znajduje się baza lotnicza Al-Udeid. To ogromna, zajmująca ponad 24 ha, największa baza Stanów Zjednoczonych na całym Bliskim Wschodzie. Co za tym idzie, jest najlepiej chroniona przed ostrzałem rakietowym. Irańskie pociski nie wyrządziły więc wielkich szkód, bo nie mogły tego zrobić.

Na poziomie oficjalnych deklaracji mieliśmy oczywiście prężenie muskułów. Irański reżim stwierdził, że „dokonał dewastującego ataku na siły wroga”, choć wystrzelił zaledwie sześć rakiet. Z kolei amerykański Departament Stanu mówił już o 14 pociskach, spośród których 13 przechwyciły systemy antyrakietowe, a jeden trafił w ziemię daleko od jakiegokolwiek celu strategicznego. Obyło się bez ofiar śmiertelnych i wszyscy byli zadowoleni. Iran – bo zgodnie z brytyjskim powiedzeniem każda forma polityki jest polityką krajową, ajatollahowie mogli zatem pokazać swojemu narodowi, że nawet po 12 dniach naprawdę ostrych bombardowań byli w stanie uderzyć w Amerykanów. Waszyngton – bo odparł atak, który był tak słaby, że nie wymagał specjalnego zaangażowania ze strony wojsk ani USA, ani sojuszników. A nawet Katar, bo według wszelkich dostępnych danych został o tym ataku po prostu przez Iran uprzedzony.

Patrick Wintour, a także analitycy z The Washington Institute for Near East Policy, jednego z ważniejszych w USA centrów analitycznych zajmujących się Bliskim Wschodem, są zgodni, że emir Kataru w trakcie 12-dniowego konfliktu komunikował się i z Waszyngtonem, i z Teheranem.

Nie byłby to pierwszy raz, kiedy władze tego państwa włączają się w międzynarodowe wysiłki dyplomatyczne mające stabilizować przede wszystkim świat arabski i Afrykę Subsaharyjską. Katar był kluczowym graczem w kwestii zawierania pokoju pomiędzy Demokratyczną Republiką Konga i Rwandą, wyciszenia walk w Sudanie, w konfliktach w Syrii i Libii, a także – w ograniczonym stopniu – w Gazie. Trzeba jednak zrozumieć, dlaczego w ogóle emir Kataru przyjął taką strategię.

Mały, ale skuteczny

Jak zawsze w tym regionie, odpowiedź można znaleźć w geografii. Katar to państwo naprawdę mikroskopijne, trzykrotnie mniejsze powierzchniowo od województwa mazowieckiego. Zamieszkuje je nieco ponad 2,8 mln osób, czyli mniej więcej tyle, ile Warszawę z przyległościami. Inaczej wygląda to jednak, kiedy weźmie się pod uwagę bogactwo. W liczbach bezwzględnych może nie wygląda to jeszcze imponująco, bo to dopiero 54. największa gospodarka świata (Polska jest 21., niebawem wskoczy na 20. miejsce), ale już PKB na mieszkańca wynosi tam 69 tys. dol., czyli ponad cztery

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Bułgarskie sentymenty

Zamiast odliczać dni do wejścia do strefy euro, Bułgarzy znów wracają do historii „dynastii” Żiwkowów

Korespondencja z Bułgarii

Aby zrozumieć historyczno-społeczny fenomen stosunku Bułgarów do komunizmu, nie wystarczy cofnąć się do 10 listopada 1989 r. To wtedy, ku zaskoczeniu rodaków, towarzysz Todor Żiwkow ogłosił, że jego „wizja komunizmu nie spełniła się, a winę za to ponosi m.in. Gorbaczow”.

Mogło się wydawać, że Bułgaria, podobnie jak Polska lub Czechosłowacja, także wyrwie się z oków komunizmu. Okazało się jednak, że Bułgarzy na zmiany nie byli jeszcze przygotowani. Pierwsze wolne wybory parlamentarne odbyły się w czerwcu 1990 r. Wygrała je nie demokratyczna opozycja, ale wywodząca się z partii komunistycznej Bułgarska Partia Socjalistyczna. Dopiero gigantyczny kryzys: braki w dostawach prądu, pustki w sklepach, doprowadził do tego, że rok później wybory wygrała, z jednoprocentową przewagą, opozycja demokratyczna. Kolejne wybory, w 1994 r., pokazały, że Bułgarzy wciąż nie potrafią się uwolnić od przeszłości. Pięć lat po upadku Żiwkowa naród poparł socjalistów, czyli „najczystszych” następców „żiwkowizmu”.

Dzisiaj sporemu odsetkowi obywateli nazwisko Żiwkow kojarzy się z dobrobytem i stabilizacją – wartościami, których nowy ład demokratyczny nie był w stanie im zapewnić.

Pogląd ten pogłębił się w ostatnich tygodniach. Bułgarzy, od lat popierający przystąpienie kraju do strefy euro, nagle przypomnieli sobie, że korzystniej byłoby wspierać walutowy patriotyzm. Przeciwny rezygnacji z własnej waluty prezydent Rumen Radew w połowie roku próbował nawet ogłosić referendum w tej sprawie, ale parlament odrzucił jego propozycję. Dlatego mimo tęsknot części społeczeństwa Bułgaria już wkrótce zrobi kolejny krok naprzód w związkach z Unią.

Tragiczna data w historii rodziny

W najnowszej historii Bułgarii data 21 lipca już po raz trzeci budzi emocje – sprawia, że społeczeństwo wraca do czasów, kiedy krajem rządził I sekretarz Bułgarskiej Partii Komunistycznej Todor Żiwkow. Przez tę datę Bułgarzy wciąż nie mogą zapomnieć o rodzinie przywódcy. Tym, co w środku lata zelektryzowało niemal wszystkich, było – nie pierwsze już – samobójstwo członka „dynastii” Żiwkowów.

21 lipca, jeszcze jeden upalny dzień, przyniósł Bułgarom wiadomość o śmierci wnuka Żiwkowa. 54-latek znany jako „Mały Toszko” targnął się na swoje życie. Służby zaalarmowała sprzątaczka w wiejskim pensjonacie, która, wchodząc do pokoju, zauważyła leżącego w kałuży krwi mężczyznę. Obok ciała znaleziono należący do „Małego Toszka” rewolwer. W pensjonacie wnuk Żiwkowa przebywał od dwóch tygodni. Ponoć chciał się zaszyć na jakimś odludziu. Potwierdził to właściciel ośrodka: „»Mały Toszko« prosił mnie, abym wynajął mu cały pensjonat. Szukał ciszy i spokoju. Dlaczego? W to już nie wnikałem. Nie mogłem mu odmówić. Z jego ojcem, zięciem Żiwkowa, zawsze byliśmy przyjaciółmi”, wyjawił Christo Kruszarski, właściciel obiektu.

Losy wnuka Todora Żiwkowa od początku elektryzowały bułgarską opinię publiczną. „Mały Toszko” do 12. roku życia praktycznie nie opuszczał rządowej rezydencji. Wnuk „pierwszego” ukończył elitarne angielskie liceum w Sofii. Dymisja dziadka 10 listopada 1989 r. zastała młodego Todora na studiach w Szwajcarii na Uniwersytecie w Sankt Gallen.

Koniec rządów Żiwkowa spowodował pewne rozszczelnienie parasola ochronnego nad wnukiem. Pierwsze problemy „Małego Toszka” z prawem – został oskarżony o udział w zbiorowym gwałcie – przyniósł przełom roku 1988 i 1989. Sprawa ciągnęła się latami. Tak naprawdę „Mały Toszko” wyszedł na prostą dopiero w 2009 r., kiedy spróbował swoich sił

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Blisko perfekcji

Seul zaskakuje Europejczyków

Korespondencja z Korei Południowej

W czasie wakacji wybaczalne jest podzielenie się refleksjami romantycznymi. To znaczy opartymi na pierwszych wrażeniach. Wrażeniach zbudowanych na spontanicznej, niepogłębionej refleksji socjologicznej. Wrażeniach, jakie człowiek odnosi po prostu po tygodniowym pobycie w odległym kraju, w najbogatszej części jego stolicy. Poważne problemy społeczno-polityczno-ekonomiczne trapiące mieszkańców nie są przecież widoczne gołym okiem.

Nic nie wiemy chociażby o horrendalnych cenach wynajmu mieszkań, o problemie samotności, samobójstw, o konieczności pracy do bardzo późnej starości, o tym, że młode pokolenia nie chcą już powielać schematu pracy rodziców i dziadków, która kończy się przed północą kolacją z przełożonym. Nie wiemy, że duży parasol ustawiony przy przejściu dla pieszych nie jest wyrazem ujmującej troski władz o obywateli – żeby ochronić ich przed prażącym słońcem – lecz jest przygotowany dla policjanta na służbie.

Zawieszam zatem wiedzę zdobytą w rozmowach z uczonymi specjalistami oraz wiedzę książkową. Dzielę się tym, co każdy zobaczy na pierwszy rzut oka. A zobaczy świat o świetnej kulturze i organizacji bliskiej doskonałości. Proponuję pozostać przy pierwszym wrażeniu, bo przecież jeśli ktoś zdecyduje się na podróż, pojedzie do miejsca, o którym piszę, nie po to, żeby tam mieszkać i pracować, ale by przez kilka-kilkanaście dni posmakować atmosfery.

Czy chcielibyście państwo spotkać szykowne kobiety, bez zmarszczek niezależnie od wieku (oprócz sprzyjającego klimatu mają do dyspozycji świetnie działające kosmetyki, dostępne także u nas, tyle że za trzykrotnie wyższą cenę)? Czy chcielibyście spotkać eleganckich mężczyzn w dobrze skrojonych garniturach, noszonych, gdy temperatura na zewnątrz wynosi 35 st.? Wszyscy ci ludzie są szczupli, problem otyłości nie istnieje (w trakcie pobytu dostrzegłem może trzy osoby z nadwagą, a wszystko to w świecie, w którym funkcjonują amerykańskie restauracje i fast foody).

To dzięki kuchni z mnóstwem kiszonek, dominacją ryżu, obecnością wodorostów – mieszkańcy tego kraju odpowiadają za 90% ich światowej konsumpcji. Kolejki do restauracji zdarzają się, lecz tylko do miejsc oferujących kuchnię lokalną. Jedzenie w restauracji jest tanie. Za 30-40 zł można zjeść pożywny obiad o zupełnie innych niż w Europie walorach smakowych. Obsługa nie przyjmuje napiwków. Restauracje – te, w których byłem – są sterylnie czyste. Kelner czy kelnerka czasem kilkukrotnie przecierają stolik. Wszystko jest skomputeryzowane. Zamawia się, a często również płaci, za pomocą tabletu znajdującego się na każdym stoliku.

Czy chcielibyście państwo przechadzać się po ulicach obcego kulturowo miasta bez najmniejszego stresu o swoją integralność cielesną, portfel i całą własność? W miejscu, które mam na myśli, możecie zostawić bez nadzoru laptop i inne cenne rzeczy ze stuprocentowym przekonaniem, że nikt ich nie ukradnie. Do kradzieży

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Podzielona Europa, głodna Gaza

Wojna informacyjna w konflikcie izraelsko-palestyńskim

Od kilku tygodni użytkownicy mediów społecznościowych w Polsce oglądają materiały o Gazie sponsorowane przez izraelskie MSZ. To odpowiedź Tel Awiwu na apele organizacji humanitarnych o umożliwienie udzielania pomocy Palestyńczykom i na padające pod adresem Izraela oskarżenia, w tym o dopuszczanie się zbrodni ludobójstwa, m.in. przez głodzenie mieszkańców Strefy Gazy.

Sponsorowane przez ministerstwo filmy przekonują, że w istocie przejścia graniczne zostały otwarte po miesiącach blokady, a za to, że nie jest dystrybuowana pomoc humanitarna, która dzisiaj znajduje się w przyczepach ciężarówek zaparkowanych w pobliżu Kerem Szalom, odpowiedzialne są ONZ i Hamas. Dowiadujemy się, że „ONZ odmawia rozdzielenia pomocy”, a według innych materiałów to Hamas głodzi izraelskich zakładników, ignorowanych przez media zajęte przekazywaniem „propagandy Hamasu”.

W ten sposób wojna informacyjna weszła w dużo intensywniejszą fazę, a Izrael stara się przejąć inicjatywę. Zdjęcia i materiały o panującym w Strefie Gazy głodzie uznawane są w tej narracji za kłamstwa rozpowszechniane przez media. Organizacje humanitarne wzywające do umożliwienia im pracy oskarża się o kolaborację z Hamasem, m.in. poprzez koordynację działań (lub to, że niektórzy pracownicy szkół prowadzonych przez UNRWA okazują się członkami Hamasu, co z punktu widzenia części palestyńskiego społeczeństwa nie jest kontrowersyjne, Hamas jest też organizacją polityczną pełniącą funkcje rządu w Gazie).

Nie ma głodu?

Izraelska narracja w sprawie głodu jest jednak niekonsekwentna.

27 lipca premier Netanjahu poinformował, że w Strefie Gazy nie ma mowy o klęsce głodu, zarazem obarczył Hamas odpowiedzialnością za kradzież pomocy humanitarnej. Tymczasem Lekarze bez Granic czy Polska Akcja Humanitarna podkreślają, że ich zespoły nie spotkały się z przypadkami okradania transportów pomocy humanitarnej przez Hamas.

Wersję premiera podważa również Agencja Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID). Jej pracownicy przeprowadzili analizę przypadków kradzieży pomocy dostarczanej przez organizacje humanitarne między październikiem 2023 r. a majem 2025 r. Efekt? Nie ma dowodów na to, że pomoc jest systematycznie rozkradana przez Hamas, choć pojawiły się dowody na kradzieże pomocy z mniejszych organizacji.

Z kolei Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Usług Projektowych (UNOPS), analizując wjazdy do Gazy ciężarówek ONZ z pomocą humanitarną między majem a 6 sierpnia 2025 r., wskazuje, że 2,3 tys. z 2,6 tys. ciężarówek zostało przejętych „pokojowo przez głodnych ludzi lub siłowo przez uzbrojonych aktorów podczas tranzytu w Gazie”. W ten sposób przechwycono 31 tys. ton żywności.

Informacja ta jest wykorzystywana jako dowód, że pomoc nie dociera do potrzebujących, choć 5 sierpnia Jacob Magid, dziennikarz portalu Times of Israel, powołując się na rozmowę z Olgą Cherevko z Biura Narodów Zjednoczonych ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej, podał, że znaczna część żywności jest rozkradana przez mieszkańców Strefy Gazy, a nie uzbrojone gangi. Problem ten nie istniał w styczniu, przed wprowadzeniem przez Izrael ścisłej blokady pomocy humanitarnej, kiedy przyjeżdżała większa liczba ciężarówek z żywnością.

Już sama liczba ciężarówek, które wjeżdżają do Strefy Gazy, od kiedy Izrael pozwolił na poluzowanie blokady, jest zbyt niska według wyliczeń ONZ. Jeszcze przed eskalacją konfliktu szacowano, że dziennie musi przyjeżdżać 500-600 ciężarówek z żywnością. Dzisiaj, gdyby taka liczba przyjeżdżała każdego dnia, byłby to jedynie początek walki z głodem w Gazie. Głodem, który Izrael neguje, jednocześnie winiąc za niego Hamas.

Biuro Koordynatora Działań Rządu na Terytoriach (COGAT), czyli jednostki Ministerstwa Obrony będącej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Korsykanie opuszczają wyspę

Turystyka, śmieci i pustoszejące wioski

Korsyka zmaga się z różnymi problemami, większymi i mniejszymi, mającymi swoje krótkie epizody lub ciągnącymi się latami, o charakterze politycznym, gospodarczym lub społecznym. O każdym można byłoby napisać osobną książkę. Chcę jedynie trochę przybliżyć wydarzenia czy zjawiska, które my jako mieszkańcy wyspy zauważamy i mamy na językach. Susze i pożary są jednym z nich. Turystyka masowa również, która trochę jak syndrom sztokholmski z jednej strony negatywnie wpływa na środowisko, zanieczyszczając je i utrudniając życie mieszkańców, a z drugiej jest zjawiskiem, od którego Korsyka się uzależniła i jest dla niej niezbędny, ponieważ stanowi kluczowy element w jej gospodarce. Złożoność i wielowarstwowość tego zjawiska jest trudna w analizie, a znajdowanie najlepszych rozwiązań dla istniejących problemów skomplikowane.

Turystyka jest bez wątpienia ekonomiczną dźwignią wyspy. Pieniądze zostawiane tutaj przez przyjezdnych przynoszą korzyści zarówno dużym przedsiębiorstwom, jak i lokalnym producentom. Zarabiają na tym lotniska, porty, hotele, sklepy i restauracje. Dzięki temu jest zatrudnienie oraz wpływy podatkowe, które są niezbędne dla finansowania wydatków publicznych, np. infrastruktury.

Niestety frekwencja turystyczna na wyspie maleje z roku na rok i jest to coraz bardziej widoczne. Jeszcze kilka lat temu musieliśmy rezerwować stolik w restauracji, by mieć pewność, że będziemy mogli zjeść. W 2024 r. zrobiliśmy to tylko kilka razy, jednak praktycznie za każdym razem okazywało się, że było to zbędne, ponieważ czasem nawet połowa restauracji była pusta. W środku sezonu mieliśmy wrażenie, że jest czerwiec. Sprzedawcy skarżą się na spadek sprzedaży, hotele wynajmują coraz mniej pokoi, lokalni dostawcy świeżych produktów mają coraz mniejsze zamówienia. Jeśli liczba przybywających na wyspę turystów będzie się nadal zmniejszać, to skutki dla tutejszej gospodarki mogą być poważne.

W zależności od tego, pod jakim kątem spojrzy się na turystykę, można powiedzieć: dużo turystów – źle, mało turystów – też źle.

W 2023 r. liczba podróżników docierających do wyspy samolotem lub statkiem wyniosła łącznie 1,67 mln, a to i tak był kilkuprocentowy spadek w porównaniu z rokiem 2022. Dotarcie do wyspy wiąże się z dość sporym wydatkiem. W ciągu ostatnich lat ceny biletów na prom czy samolot poszły w górę. Również produkty na Korsyce są o kilka procent wyższe niż na kontynencie.

Kwestia finansowa jest bardzo ważna dla wielu osób, dlatego coraz częściej decydują się na spędzanie wakacji w innym miejscu. Tańszym.

Jeśli odłoży się na chwilę kwestię ekonomiczną, a weźmie pod uwagę wpływ na przyrodę i życie zwykłych mieszkańców w okresie wakacyjnym, to oczywiste jest, że tak ogromny napływ ludności ma negatywny skutek. Wyższe ceny towarów, korki na ulicach czy kolejki w sklepach to utrudnienia, które bezpośrednio

Fragmenty książki Marii Renaud Korsyka. Tygiel tożsamości, Bezdroża, Gliwice 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Trump, Epstein i zdradzona MAGA

Skandal z listą Epsteina to nie tylko ból głowy dla Donalda Trumpa. To test dla MAGA

Korespondencja z USA

Oddając jesienią 2024 r. głos w wyborach prezydenckich, rzesze Amerykanów były święcie przekonane, że Donald Trump nie tylko zakończy w jeden dzień wojnę w Ukrainie i w tydzień ujarzmi inflację, ale przede wszystkim wreszcie zdemaskuje i ukarze zdemoralizowane elity demokratyczne. Zrobi to, upubliczniając listę klientów Jeffreya Epsteina, nowojorskiego finansisty skazanego w 2019 r. za pedofilię i stręczycielstwo. Człowieka, którego życie, a zwłaszcza śmierć, do dziś otacza tajemnica.

Po pierwsze, Epstein popełnił w więzieniu samobójstwo zaledwie miesiąc po rozpoczęciu odsiadki. Jednak w to, że samodzielnie odebrał sobie życie, wierzy raptem co piąty Amerykanin. Połowa respondentów uważa, że Epstein został zamordowany (Yale/YouGov, 24 lipca 2025). Jak inaczej bowiem interpretować fakt, że mimo nakazu sądu, by nie pozostawał w celi sam, w noc jego śmierci nikogo przy nim nie było? I dlaczego na więziennym monitoringu brakuje kilku minut nagrania – dokładnie z momentu śmierci Epsteina? Od razu nasuwają się pytania, kto „pomógł” Epsteinowi umrzeć i dlaczego to zrobił. Sytuację zaognia też potraktowanie po macoszemu śledztwa w tej sprawie rozpoczętego z końcem pierwszej prezydentury Trumpa przez administrację Joego Bidena – nigdy formalnie nie zostało zamknięte ani nie przyniosło odpowiedzi na mnożące się wątpliwości.

Przyczyny prokuratorskiej indolencji doskonale jednak znał Donald Trump i w czasie ostatniej kampanii nie omieszkał przedstawić ich wyborcom. Oczywiście, że administracja Bidena grała na zwłokę. Przecież Biden sam jest częścią przestępczych elit i chciał wejść do Białego Domu, by nadal je kryć. Na pytania, czy jeśli ponownie zostanie prezydentem, odtajni wszystkie dokumenty ze sprawy Epsteina, Trump odpowiadał zdecydowanie „tak”. Upublicznienie listy Epsteina zapowiadał także podczas wieców i w wywiadach kandydat na wiceprezydenta J.D. Vance.

Czary-mary, listy nie ma

Przewińmy teraz taśmę o kilka miesięcy do przodu.

20 lutego 2025 r. – nowym szefem FBI został Kash Patel, który karierę polityczną zbudował na szerzeniu rozmaitych teorii spiskowych, w tym tej, że Epstein zginął z rąk FBI.

21 lutego 2025 r. – prokuratorka generalna Pam Bondi oświadczyła na antenie telewizji Fox, że lista Epsteina leży na jej biurku i zgodnie z wolą prezydenta wkrótce zostanie upubliczniona.

27 lutego 2025 r. – Bondi z pompą przekazała grupie prawicowych influencerów teczki z wydrukami ze śledztwa DOJ (Departamentu Sprawiedliwości). Okazało się jednak, że niczego nowego do sprawy Epsteina nie wnoszą. MAGA zwiększyła naciski na Biały Dom, by znalazł i pokazał listę Epsteina.

18 maja 2025 r. – Kash Patel oznajmił w Fox News, że śmierć Epsteina była samobójstwem.

1 lipca 2025 r. – Pam Bondi zapewniła w Fox News, że FBI intensywnie pracuje nad weryfikacją dokumentów do upublicznienia, w tym nad listą Epsteina.

7 lipca 2025 r. – DOJ i FBI wydały wspólne oświadczenie: „Nie znaleźliśmy żadnej listy ani wiarygodnych dowodów na to, że Epstein szantażował prominentne osoby w związku ze swoją działalnością. Nie odkryliśmy jednocześnie żadnych dowodów dających podstawy do wszczęcia śledztwa przeciwko osobom trzecim, które nie zostały oskarżone”.

MAGA nie posiadała się z oburzenia. Na początku atakowała tylko Bondi i Patela, ale gdy w ich obronie stanął sam Trump, szydząc w niewybredny sposób z tych, którzy nadal „wierzą w te teorie”, oburzenie zmieniło się w rewoltę. Przeciwko narracji Białego Domu wystąpiły najbardziej wpływowe osobowości medialne na prawicy. Idol konserwatywnej manosfery Joe Rogan nazwał zachowanie Trumpa gaslightingiem własnego elektoratu (podcast „The Joe Rogan Experience”, 29 lipca 2025). Dziennikarka Megyn Kelly, była gwiazda telewizji Fox, zaatakowała DOJ i FBI za lenistwo oraz fabrykowanie teorii spiskowych, a dla samego Trumpa nie miała „żadnego współczucia w związku z błędami, jakie popełnił w tej sprawie” (talk show „Piers Morgan Uncensored”, 29 lipca 2025). Komentator polityczny Tucker Carlson zaś oskarżył Trumpa o to, że teraz sam broni elit: „Co w historii Epsteina jest wyjątkowo wkurzające? Frustracja zwykłych ludzi patrzących, jak pewnej klasie ludzi wszystko zawsze uchodzi na sucho, za każdym razem” (na zjeździe organizacji Turning Point USA w Tampie, 11 lipca 2025).

Nie pomogło to, że media na nowo rozdmuchały historię znajomości Trumpa z Epsteinem, a serwisy informacyjne zapełniły się ich wspólnymi zdjęciami. „Wall Street Journal” doniósł przy tym, że na 50. urodziny Trump przekazał swojemu „fantastycznemu kumplowi” list z enigmatycznymi życzeniami odwołującymi się do ich „wspólnej tajemnicy”. W dodatku Trump zmienił zdanie w sprawie publikacji listy Epsteina, gdy Pam Bondi poinformowała go w maju, że w dokumentach ze śledztwa pojawia się również jego nazwisko, i to nie raz („Jeffrey Epstein’s Friends Sent Him Bawdy Letters for a 50th Birthday Album. One Was From Donald Trump”, „Wall Street Journal”, 17 lipca 2025).

Gaszenie pożaru benzyną

W pierwszym odruchu Trump zareagował na te wiadomości jak zwykle furią, stwierdzając, że wystąpi o 10 mln dol. odszkodowania od właściciela „Wall Street Journal”, Ruperta Murdocha. Co ciekawe, Murdoch jest też przecież właścicielem Fox News. „WSJ” ujawnił, że Murdoch otrzymał pozew dopiero po fiasku negocjacji, w wyniku których dziennik miał zrezygnować z publikacji sensacyjnego listu.

Ochłonąwszy, Trump sięgnął po broń, którą kocha najbardziej – fabrykowanie sensacji w celu odwrócenia uwagi od problemu. Wybór padł na historię ingerencji Rosji w wybory w 2016 r. Prezydent oddelegował więc szefową wywiadu Tulsi Gabbard, by poinformowała naród, że nowe, odkryte rzekomo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wszyscy ludzie Zełenskiego

Próba podporządkowania NABU i SAP to największy błąd w politycznej karierze prezydenta Ukrainy

Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła 22 lipca br. (przy 263 głosach za i 13 przeciw) ustawę likwidującą niezależność Narodowego Biura Antykorupcyjnego (NABU) i Specjalnej Prokuratury Antykorupcyjnej (SAP) poprzez podporządkowanie ich Prokuratorowi Generalnemu (PG). Wieczorem tego samego dnia ustawę podpisał prezydent Zełenski. Po kilku godzinach została opublikowana i weszła w życie.

Gwarant ukraińskiej konstytucji oświadczył, że było to niezbędne ze względu na konieczność walki z rosyjską agenturą. Przyjęcie ustawy poprzedziły rewizje w mieszkaniach należących do funkcjonariuszy obu antykorupcyjnych instytucji,  przeprowadzone przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU). Czego szukano? Na pewno nie dowodów na agenturalną działalność na rzecz Kremla.

Następnego dnia w kluczowych miastach Ukrainy doszło do największych od rozpoczęcia przez Rosję agresji w 2022 r. protestów przeciwko działaniom administracji prezydenta Zełenskiego. Policja nie interweniowała. Być może dlatego, że wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Ku zaskoczeniu Bankowej – tak Ukraińcy nazywają biuro prezydenta, które mieści się w Kijowie przy ulicy o tej nazwie – w mediach zachodnich pojawiły się publikacje, których nie powstydziłaby się „Russia Today” i czołowi kremlowscy propagandyści.

Pisano o szerzącej się w ukraińskich elitach korupcji, o blokowaniu krytyki przez ludzi Zełenskiego, wyśmiano rewelacje o panoszących się w NABU rosyjskich agentach, w końcu zaczęto zadawać pytania, czy niedawny „bohater narodowy Ukrainy” nie staje się tyranem. I czy w związku z tym dalsze finansowe wspieranie Kijowa ma sens.

The Kyiv Independent, anglojęzyczny portal medialny w Brukseli, którego treści są w belgijskiej stolicy uważnie czytane, zatytułował materiał: „Zełenski właśnie zdradził ukraińską demokrację – i wszystkich, którzy o nią walczą”. Politico opublikowało serię artykułów, których sens można sprowadzić do jednego zdania: „Podstępny wróg Ukrainy to jej własne kierownictwo”.

Z kolei dziennikarze „The Financial Times” dowodzili, że „Zełenski spadł ze swojego demokratycznego piedestału”. Niemiecki „Bild” cytował wypowiedź ministra spraw zagranicznych Johanna Wedephula, który wyraził obawę, że działania ukraińskich władz mogą wpłynąć na europejskie aspiracje Kijowa.

Niemal identyczne treści znalazły się w materiałach „The Washington Post”, „The Wall Street Journal”, „Le Monde”, „The Economist”, BBC, a nawet Al Dżaziry.

Dyscyplinującą rozmowę z Zełenskim odbyła przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.

Po dwóch dniach prezydent się wycofał i zapewnił, że natychmiast skieruje do Rady Najwyższej Ukrainy projekt ustawy, który przywróci niezależność NABU i SAP. Tak też się stało.

Korupcja epickich rozmiarów

Pod względem rozmiarów korupcji Ukraina może rywalizować tylko z Rosją. W październiku 2024 r. w Chmielnickim zatrzymana została Tetiana Krupa, szefowa Regionalnego Centrum Ekspertyz Medyczno-Społecznych. W jej mieszkaniu znaleziono prawie 6 mln dol. w gotówce.

Tetiana Krupa wydawała fałszywe zaświadczenia o niepełnosprawności mężczyznom, którzy chcieli uniknąć mobilizacji. W jej biurze śledczy znaleźli 100 tys. dol., sfałszowane dokumenty medyczne oraz listy „uchylających się od poboru” z fikcyjnymi diagnozami. Podczas przeszukania pani Tetiana wyrzuciła przez okno torbę zawierającą równowartość ponad 450 tys. euro.

Wśród jej „klientów” znalazło się 51 prokuratorów z regionu chmielnickiego, którzy uzyskali fałszywe zaświadczenia o niepełnosprawności, co pozwalało im uzyskać rentę inwalidzką oraz uniknąć mobilizacji. Jak podliczono, łączna kwota, jaką otrzymali stróże prawa z tytułu tych świadczeń, wyniosła co najmniej 1,2 mln euro!

Wybitne korzyści osiągnęli też szefowie Terytorialnych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Prawo do godnej śmierci

Włochy, jako jedyny kraj w Europie, umożliwiły dokonanie samobójstwa wspomaganego mimo luki ustawodawczej

 

Eutanazja a samobójstwo wspomagane

Choć oba pojęcia dotyczą zakończenia życia w sytuacji nieuleczalnej choroby i cierpienia, różnią się formą wykonania. W przypadku eutanazji to osoba trzecia – najczęściej lekarz – bezpośrednio podaje śmiertelną substancję, kończąc życie pacjenta. Natomiast przy samobójstwie wspomaganym lekarz jedynie udostępnia środek farmakologiczny, a samą czynność jego przyjęcia wykonuje pacjent, z własnej woli i decyzji. Kluczowa różnica polega na tym, kto dokonuje ostatecznego aktu – pacjent czy osoba trzecia.

Eutanazja jest legalna tylko w kilku krajach, pod ściśle określonymi warunkami. Samobójstwo wspomagane (asystowane) jest dozwolone w 28 krajach na świecie. W Europie są to: Hiszpania, Portugalia, Francja, Holandia, Belgia, Luksemburg, Niemcy, Szwajcaria, Austria i Włochy.

 

Korespondencja z Rzymu

„Każde życie – nawet w najbardziej skrajnych warunkach – jest warte przeżycia. Ale to my i tylko my mamy prawo wybierać”, powiedziała Laura Santi, dziennikarka z Perugii, od lat chora na stwardnienie rozsiane. 21 lipca 2025 r., w wieku 50 lat, Laura zmarła we własnym domu po samodzielnym podaniu sobie śmiertelnej dawki środka farmakologicznego. Jest dziewiątą osobą we Włoszech – i pierwszą w Umbrii – która uzyskała prawo do dokonania wspomaganego samobójstwa.

„Kiedy będziecie czytać te słowa, mnie już nie będzie, bo postanowiłam przestać cierpieć. Choć decyzja była znana wszystkim, ten gest dokonuje się w ciszy i przyniesie ból, bo wielu nie będzie mogło się pożegnać. Proszę o zrozumienie. To akt ostateczny, wymagający stalowych nerwów. Jak mogłabym przeżyć to spokojnie, dokładając żałobę do przedwczesnej żałoby, ból do bólu?”, napisała w liście pożegnalnym. Opis jej cierpienia nie pozostawia obojętnym: „Za uśmiechem na zdjęciu kryła się codzienność pełna bólu i coraz większej niemocy. Nie mogłam już wykonać najprostszego gestu ani cieszyć się życiem. A to dla mnie oznacza godność”.

Przez dwa i pół roku Laura Santi walczyła prawnie o dostęp do wspomaganego samobójstwa. Lokalna służba zdrowia w Perugii wydała zgodę dopiero w czerwcu 2025 r. Środek i sprzęt dostarczyła bezpłatnie służba zdrowia, a procedurę wspomógł wolontariacki personel medyczny. „Miałam czas, by dojść do tej decyzji i by ją zmienić. Pozwoliłam sobie skosztować ostatnich okruchów życia – pożegnać miejsca, ludzi, kolory, niebo… Żyj tak, jakby każdy dzień był ostatni – mówią. Niemożliwe? Ja prawie to osiągnęłam”, pisała dziennikarka.

Laurze do końca towarzyszył mąż Stefano, wspierający ją także w walce o prawa pacjentów – kobieta była aktywistką Stowarzyszenia im. Luki Coscioniego. Oto jej ostatnie słowa: „Zaraz umrę. Czuję ogromną wolność od cierpienia i piekła codzienności. (…) Pamiętajcie o mnie i nigdy nie przestawajcie walczyć, nawet jeśli walka wydaje się beznadziejna”.

DJ Fabo i proces Marca Cappata

O prawo do godnej śmierci we Włoszech od lat walczą Partia Radykalna i Stowarzyszenie im. Luki Coscioniego. Ten ekonomista i polityk zachorował w 1995 r. na stwardnienie zanikowe boczne, a wraz z postępem choroby stał się symbolem walki o samostanowienie i wolność jednostki oraz prawa obywatelskie, w tym prawo do eutanazji, dostęp do badań nad embrionami, aborcję czy wspomaganą prokreację. W 2001 r. został przewodniczącym Partii Radykalnej, rok później powstało stowarzyszenie jego imienia. Zmarł w 2006 r.

We Włoszech – kraju o silnym wpływie Watykanu – eutanazja długo pozostawała tabu. Początkowo Watykan odrzucał ją jednoznacznie (sprawa Eluany Englaro) i sprzeciwiał się prawu do wspomaganego samobójstwa, wpływając na kolejne rządy, by nie regulowały tej kwestii. W czasach papieża Franciszka stanowisko nieco się zmieniło: Kościół katolicki podkreśla świętość życia, ale uznaje również zasadność zawieszenia terapii, które skutkują uporczywym leczeniem. Punktem zwrotnym była głośna sprawa DJ Fabo i orzeczenie 242/2019 Trybunału Konstytucyjnego.

Fabiano Antoniani, znany jako DJ Fabo, 40-letni muzyk i producent, po wypadku samochodowym stracił wzrok i władzę w czterech kończynach. Po latach całkowitej zależności i cierpienia bez nadziei na poprawę jego życzeniem było umrzeć z godnością we własnym kraju. Ponieważ włoskie prawo tego nie umożliwiało, zwrócił się o pomoc do Stowarzyszenia im. Luki Coscioniego i Marca Cappata – polityka, działacza Partii Radykalnej, byłego eurodeputowanego i członka stowarzyszenia. Cappato odwiózł go do szwajcarskiej kliniki, gdzie 27 lutego 2017 r. DJ Fabo poddał się wspomaganemu samobójstwu po badaniach lekarskich i psychologicznych potwierdzających jego świadomą decyzję. „Dotarłem do Szwajcarii nie z pomocą państwa, lecz dzięki Marcowi Cappatowi, który uwolnił mnie od piekła bólu. Będę mu dziękował aż do śmierci”, napisał w pożegnaniu.

Po powrocie do Włoch Cappato zgłosił się na policję, oskarżając siebie o pomoc w samobójstwie. Chciał sprowokować proces, by zmusić wymiar sprawiedliwości do zajęcia stanowiska wobec luki ustawodawczej. Sprawa trafiła do sądu w Mediolanie, a następnie do Trybunału Konstytucyjnego. Ten zaapelował do parlamentu o uregulowanie luki legislacyjnej, po raz pierwszy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Święty Graal wraków nadal na dnie

Potwierdzono lokalizację wraku legendarnego hiszpańskiego galeonu San José. I zaczęła się wielka awantura dyplomatyczna

Już na pierwszy rzut oka widać, że to doskonała historia na filmową opowieść, oferująca co najmniej kilka perspektyw. Można ją opowiedzieć w stylu „Titanica” Jamesa Camerona, gdzie współcześni badacze, wykorzystując nowoczesną technologię, rekonstruują wydarzenia z odległej przeszłości, dodając potrzebną filmowi dramaturgię. Wówczas akcja nie działaby się na początku XX w., jak w wyciskaczu łez z Leo DiCaprio i Kate Winslet, ale dwa stulecia wcześniej. Prawdopodobnie po części na Karaibach, gdzie 8 czerwca 1708 r. stoczono bitwę morską. Po części w ciemnych korytarzach Escorialu, hiszpańskiego pałacu królewskiego, gdzie nerwowo przeliczano stan kont monarchii, próbując oszacować, jak długo Burbonowie będą w stanie prowadzić działania wojenne przeciwko sojuszowi Wielkiej Brytanii, Austrii i Prus.

Fabuła non-fiction

Można też zamienić tę opowieść w thriller polityczny, w którym partyjne interesy, luźno definiowane dobro narodowe i zwykły koniunkturalizm ścierają się ze zwykłą chciwością. Wówczas protagonistami byliby Juan Manuel Santos, były kolumbijski prezydent, noblista z nagrodą za doprowadzenie do zakończenia wojny domowej w swoim kraju, oraz Gustavo Petro, obecna głowa państwa, pierwszy w historii Kolumbii prezydent lewicowy, który obiecuje, że wrak statku San José wydobędzie jeszcze przed końcem swojej kadencji.

Są tu jeszcze wątki poboczne, nieco trudniejsze do zekranizowania. Na przykład skomplikowana batalia prawna w celu ustalenia własności nie tylko samego wraku, ale przede wszystkim jego zawartości.

Bo do kogo należy skarb spoczywający od ponad 300 lat na dnie oceanu? Do Kolumbii, która dziś kontroluje te wody, ale w chwili zatonięcia jednostki nie istniała jako państwo, a więc jako podmiot prawa międzynarodowego? Do Hiszpanii, która wprawdzie nadal jest monarchią (rządzoną w dodatku przez tę samą dynastię), która wówczas czerpała bogactwa ze swoich kolonii, choć te koloniami dawno być przestały? Do Wielkiej Brytanii – bo to Brytyjczycy we wspomnianej bitwie statek zatopili? Do ostatecznych odkrywców – grupy Woods Hole Oceanographic Institution (WHOI), organizacji non-profit zajmującej się badaniem dna oceanów? A może do całej ludzkości? I powinien zostać przekazany np. pod zarząd Organizacji Narodów Zjednoczonych?

Jest jeszcze inny problem, czysto naukowy: jak wycenić wartość skrzyni ze skarbami? Dodać „walory zabytkowe”, czy liczyć po współczesnych cenach kruszców na światowych rynkach? Nie mówiąc o kwestii etycznej: czy takie rzeczy powinno się w ogóle wyceniać? Czy to zabytek klasy zerowej, a może jednak coś, co da się upłynnić? Zwłaszcza że wstępne szacunki podawane przez specjalistyczne portale, zarówno te poświęcone historii i rynkowi sztuki, jak i serwisy dla płetwonurków i amatorów eksploracji dna morskiego wskazują, że to, co znajduje się wciąż wewnątrz drewnianego szkieletu San José, może być warte od 16 do 20 mld dol. Dla Kolumbii, kraju zdewastowanego kilkoma dekadam wojny domowej, wciąż pozostającego bardziej na dorobku niż stabilnego gospodarczo, byłby to nie lada zastrzyk finansowy.

Ale po kolei – należy zacząć od faktów. Rzeczywiście 8 czerwca 1708 r. galeon należący do Hiszpańskiej Korony, płynący z peruwiańskiego portu Callao przez Panamę do Hiszpanii, został zatopiony przez Brytyjczyków. Na pokładzie znajdowało się 600 członków załogi, którym ostateczny cios zadał statek HMS Expedition. San José poszedł na dno w okolicach Kartageny, jednego z największych miast dzisiejszej Kolumbii. Ponieważ śmierć ponieśli prawie wszyscy hiszpańscy marynarze, a Brytyjczycy niedokładnie zaznaczyli współrzędne starcia, miejsce wiecznego spoczynku tej jednostki pozostawało nieznane przez prawie trzy stulecia. A był to galeon o niebagatelnym znaczeniu, zwłaszcza w ówczesnym kontekście politycznym.

W metropolii szalał wówczas konflikt, trwała hiszpańska wojna o sukcesję, która ostatecznie zakończyła się w 1714 r. Tron zostawił Karol II, po którego śmierci o panowanie nad Półwyspem Iberyjskim i wciąż licznymi koloniami w Nowym Świecie spierali się z jednej strony Burbonowie, a więc alians hiszpańsko-francuski, a z drugiej – Wielka Brytania wraz z Prusami

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.