Wywiady
Czy hałas nas zabija?
Długi kontakt z głośnymi dźwiękami negatywnie wpływa na zdrowie
Dr Dorota Kalka – psycholożka, seksuolożka, kierowniczka Zakładu Psychologii Wspomagania Rozwoju na Uniwersytecie SWPS w Sopocie.
Dr Dorota Kalka zajmuje się psychologią wspomagania rozwoju człowieka z uwzględnieniem obszaru zdrowia, w tym psychoseksualnego, a także psychologią kliniczną dzieci i młodzieży. Interesuje się jakością życia dzieci z zaburzeniami rozwojowymi, bada czynniki istotne dla dobrostanu człowieka. Jest współautorką kilkunastu metod diagnostycznych stosowanych w poradniach psychologiczno-pedagogicznych w całej Polsce.
Jak długotrwała ekspozycja na hałas wpływa na psychikę człowieka?
– Hałas miejski – nadmierny poziom dźwięków pochodzących głównie z transportu, działalności przemysłowej i społecznej w miastach – obok zanieczyszczeń powietrza jest jednym z głównych czynników środowiskowych negatywnie oddziałujących na nasz rozwój i zdrowie. Zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Dane Europejskiej Agencji Środowiska pokazują, że ponad 20% populacji Unii Europejskiej jest narażone na długotrwały hałas transportowy przekraczający poziom uznawany przez WHO za szkodliwy, 55 dB Lden (Lden, day-evening-night noise level, oznacza poziom hałasu w ciągu całej doby – przyp. red.).
Czyli nie chodzi wyłącznie o utratę słuchu?
– Według badań długotrwała ekspozycja na hałas miejski zwiększa ryzyko nadciśnienia tętniczego, chorób sercowo-naczyniowych oraz zaburzeń snu, które wtórnie prowadzą do obniżenia ogólnej kondycji zdrowotnej. Warto dodać, że nawet niskie poziomy hałasu nocnego (większe lub równe 40 dB) nasilają fragmentację snu, obniżają jakość regeneracji i sprzyjają zmęczeniu psychicznemu. Hałas oddziałuje również na zdrowie psychiczne. Podnosi poziom stresu i drażliwości oraz zwiększa ryzyko zaburzeń nastroju, w tym depresji i lęku. Mechanizmem leżącym u podstaw tych efektów jest m.in. aktywacja osi podwzgórze-przysadka-nadnercza i zwiększone wydzielanie kortyzolu. W dłuższej perspektywie może to prowadzić do wyczerpania zasobów psychicznych i somatycznych organizmu.
Gdy długo siedzę w głośnym miejscu, czuję irytację.
– Tak może być w wyniku przebywania w głośnym miejscu. Szczególnie istotnym skutkiem ekspozycji na hałas jest zjawisko tzw. irytacji hałasowej (noise annoyance), które wiąże się z poczuciem stałego przeciążenia bodźcami i ograniczoną możliwością regeneracji. Prowadzi ono do obniżenia jakości życia, pogorszenia samopoczucia oraz trudności w funkcjonowaniu poznawczym. Badania populacyjne wskazują, że mieszkańcy obszarów o wysokim natężeniu hałasu transportowego częściej zgłaszają bezsenność, przewlekłe zmęczenie, problemy z koncentracją oraz podwyższony poziom lęku. Ponadto zarówno dzieci, jak i dorośli narażeni na hałas miejski osiągają gorsze wyniki w testach poznawczych. Sugeruje to jego negatywny wpływ na zdolność do koncentracji, pamięć roboczą i ogólną zdolność uczenia się.
Jak hałas wpływa na rozwój dziecka, powiedzmy mieszkającego w dużym ośrodku miejskim powyżej 100 tys. mieszkańców?
– Dzieci dorastające w takich miastach jak Gdańsk, Warszawa czy Wrocław codziennie stykają się z podwyższonym poziomem hałasu. Źródłem są głównie ruch uliczny, komunikacja publiczna, a także liczne budowy. Dźwięki te mogą się wydawać elementem naturalnego pejzażu miasta, jednak badania jasno pokazują, że mają one poważne konsekwencje dla zdrowia i rozwoju najmłodszych. Hałas ma wielowymiarowy, negatywny wpływ na rozwój dzieci – są one szczególnie wrażliwą grupą w porównaniu z dorosłymi, ponieważ ich układ nerwowy znajduje się w fazie intensywnego rozwoju, a zdolności adaptacyjne są ograniczone.
Czyli dzieci potrzebują do prawidłowego rozwoju ciszy?
– Uważam, że dla rozwoju istotne jest to, co umiarkowane, dzieci potrzebują różnorodności, ale ciągłe przebywanie w hałasie nie sprzyja rozwojowi. Hałas maskuje sygnały mowy, co utrudnia dzieciom rozwój fonologiczny i percepcję językową, prowadząc do opóźnień w rozwoju językowym. Badanie przeprowadzone na grupie dzieci w wieku od 22 do 30 miesięcy wykazało, że jedynie te, które przebywały w cichym otoczeniu, bez rozmów w tle, efektywnie zapamiętywały nowe słowa. U dzieci hałas wywołuje reakcję stresową – podnosi poziom kortyzolu i adrenaliny. Konsekwencje to chroniczne zmęczenie, problemy ze snem oraz obniżenie koncentracji. Co w praktyce oznacza trudności w nauce, gorsze samopoczucie psychiczne i większą podatność na rozdrażnienie.
Na lekcjach w szkole jest cisza.
– I tutaj mamy paradoks, bo hałas w szkołach okazuje się szczególnie niebezpieczny. Na lekcjach z założenia panuje cisza, która jednak ustępuje hałasowi w czasie przerw. Badania wykazały, że nie sam średni poziom hałasu, lecz jego zmienność i nagłe skoki mają najgorszy wpływ na rozwój poznawczy – pamięć roboczą, uwagę i zdolność uczenia się. Dzieci uczęszczające
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Chwalili bardziej ciało niż duszę
Wielu ludzi próbowało umniejszać moje dokonania, ale się temu nie poddałam
Katarzyna Figura – aktorka filmowa i teatralna, laureatka wielu nagród branżowych, ostatnio Nagrody im. Ireny Solskiej, ustanowionej przez polską sekcję Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT), za wkład w polski teatr, odwagę i bezkompromisowość w budowaniu postaci.
Przed laty, w przerwie sesji okładkowej do „Tele Tygodnia”, wyszliśmy na korytarz i wtedy podeszło do pani dwóch młodych mężczyzn, zatrudnionych przy remoncie budynku. Poprosili o autograf. Okazało się, że mają przygotowany flamaster, ale nie mają nawet skrawka papieru, poprosili wobec tego, żeby złożyła pani podpisy na ich plecach.
– I?
Dostali autografy i zachwyceni wrócili do swojej ekipy. Często stykała się pani z takimi prośbami?
– O tak, często dochodzi do podobnych sytuacji. Może nie w tak szczególnej formie, ale jednak. Od kilkunastu lat mieszkam w Trójmieście i stykam się z niezwykle ciepłymi reakcjami ludzi, którzy, widząc mnie, zachwycają się tak, jakbym właśnie zeszła z ekranu i zjawiła się wśród nich, np. w osiedlowym warzywniaku. I nie mogą uwierzyć, że Katarzyna Figura kupuje warzywa. Że ktoś, kogo widzieli w „Kilerze” czy jeszcze wcześniej w „Kingsajzie”, jest dostępny na wyciągnięcie ręki. To są bardzo ciepłe spotkania i bardzo je cenię.
Pojawiła się pani na ekranie i niemal od początku nazwano panią polską Marilyn Monroe, kobietą dzieckiem, kobietą demonem, dziewczyną dynamitem, ikoną kina. Jak przyjmowała pani ten deszcz określeń?
– Nie ukrywam, że robiło to na mnie wrażenie. Wychowywałam się, oglądając na ekranie wspaniałe aktorki: Sophię Loren, Ginę Lollobrigidę, Claudię Cardinale, Brigitte Bardot… Chciałam być taka jak one. Ale od początku kariery próbowałam walczyć ze stereotypami. Miałam wrażenie, że krytycy skupiają się na moim wyglądzie, nie na talencie aktorskim. Chwalili bardziej ciało niż duszę.
Powtarzała pani często, że nie chce być gwiazdą, że chce pani po prostu pracować.
– Takie było moje życie – cały czas pracowałam. Nie odcinałam kuponów od tego, że uważano mnie za atrakcyjną czy ładną kobietę. Cały czas szłam za pracą, za rozwojem, czy to w filmie, czy w teatrze. Jestem dumna i usatysfakcjonowana z mojego życia. Nie mam żalu, nawet z tego powodu, że ktoś mnie próbował wciskać w jakieś ramy. Świetnie sobie z tym poradziłam. Zagrałam różnorodne role. Będąc młodą aktorką, grałam starsze kobiety. Teraz, kiedy już jestem starszą panią – mam przecież 63 lata – gram role atrakcyjnych kobiet. Ale gram też role kobiet bardzo zniszczonych przez czas. Jako aktorka, podsumowując swój dorobek, jestem spełniona. I nie mówię tylko o rolach zagranych w Polsce, ale także o tych zagranych za granicą. Wielu ludzi próbowało umniejszać moje dokonania, ale się temu nie poddałam. Uważam, że moja kariera jest nasycona i pełna.
Radosław Piwowarski powiedział kiedyś, że jest pani tytanem pracy i dla pracy zrobiłaby pani wszystko, nawet palec sobie ucięła.
– To zawsze jest zabawne, co mówi Sławek, myślę jednak, że przesadza, ma takie specyficzne poczucie humoru. Pewnie palca bym sobie jednak nie chciała obciąć, ale rzeczywiście moje życie jest niekończącą się pracą. Cały czas rozwijam się i tworzę. Bezczynności i marazmu nie biorę nawet pod uwagę, mimo że już mam swój wiek i formalnie jestem od kilku lat na emeryturze. Emerytura kojarzy się najczęściej z błogim odpoczywaniem, ale dla mnie takie odpoczywanie mogłoby oznaczać zastój, a do tego dopuścić nie mogę. Myślę, że akurat przy mojej energii, przy mojej naturze, nie byłoby to dobre.
Wciąż ma pani w sobie głód pracy?
– To nawet nie jest głód czy niezaspokojenie, to po prostu nieustanna praca nad sobą. Rodzaj aktywności, który jest dla mnie najważniejszy. Tu chodzi o zdobywanie wiedzy, rozwój i ewentualne przekazywanie tej wiedzy, jeżeli ktoś jest na to otwarty. Cały czas czytam. Przeglądam dziesiątki książek, scenariuszy, w wyobraźni buduję sceny. To dla mnie najpiękniejsze i najistotniejsze chwile: czytam książki, popijam wino i przenoszę się w inne światy. Z tego czerpię różne inspiracje. A potem wchodzę albo na scenę, albo przed kamerę, albo podróżuję z tym całym cudownym bagażem nowych odkryć, nowych-starych odkryć, bo to może być literatura, którą znam, ale wciąż do niej z sentymentem wracam.
Tak jak było z „Fedrą”. W 1985 r. w spektaklu Teatru Telewizji w reżyserii Laco Adamika grała pani Arycję, a przed kilkoma laty w Teatrze Wybrzeże w spektaklu reżyserowanym przez Grzegorza Wiśniewskiego wykreowała tytułową bohaterkę, którą zachwyciła pani całą Polskę.
– Dziękuję, jestem bardzo wdzięczna za te słowa i za Nagrodę im. Ireny Solskiej. Ale, wrócę, nie byłoby tej nagrody, gdybym od dziecka nie poszukiwała swojej drogi.
Zaczęło się od Kubusia Puchatka.
– A tak, od Kubusia Puchatka. To była moja pierwsza rola w ognisku teatralnym prowadzonym przez Halinę Machulską przy Teatrze Ochoty. Ja byłam Kubusiem, a moja koleżanka ze szkoły, Małgosia Bogdańska, Prosiaczkiem. To Małgosia namówiła mnie, żeby zapisać się do tego ogniska. Wtedy nie myślałam
Dlaczego śmiecimy w kosmosie?
Wokół naszej planety orbituje 13 tys. ton odpadów
Dr hab. Maciej Nyka – profesor Uniwersytetu Gdańskiego, wiceprzewodniczący Komisji Badań Kosmicznych PAN
Dr hab. Maciej Nyka na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego pełni funkcję kierownika Katedry Prawa Gospodarczego Publicznego i Ochrony Środowiska, jest zastępcą rzecznika ds. równego traktowania i przeciwdziałania mobbingowi w zakresie spraw studentów i doktorantów. Autor wielu publikacji z dziedziny praw człowieka i ochrony środowiska, sekretarz czasopisma „Polish Law Review”.
Media donoszą, że bardzo zanieczyściliśmy okołoziemską przestrzeń kosmiczną. Liczba odpadów przekracza już 100 mln sztuk.
– To zależy, o jakiej wielkości odpadach mówimy. Według danych różnych agencji (m.in. Europejskiej Agencji Kosmicznej) do kategorii śmieci zaliczane są zarówno odpady bardzo małe, mikroskopijne – choć ich także nie należy bagatelizować, bo pędzą po orbitach z prędkością 28 tys. km/godz. – jak i te większych rozmiarów, które mogą zagrażać obiektom latającym. Tych o wielkości przekraczającej 10 cm może być ponad 40 tys. Ogólnie szacuje się, że wokół naszej planety orbitują śmieci o masie ok. 13 tys. ton. Jednak żadnych odpadów nie należy lekceważyć, bo mogą się przyczyniać do niszczenia sztucznych satelitów lub rakiet.
I co wobec tego?
– Problem z odpadami kosmicznymi sprawił, że opracowano różne metody ich zwalczania. Robi się to na wiele sposobów. By uniknąć niekorzystnych zderzeń, nowe obiekty wysyła się na te orbity, które jeszcze są wolne od śmieci. Zdarzało się też, że rozpoczęcie nowej misji kosmicznej, np. wystrzelenie promu, przekładano, gdy w danym przedziale czasowym groziło niebezpieczne spotkanie z odpadami. Kolejny sposób unikania kolizji polega na tym, że obiekty, które dysponują taką możliwością, lekko zmieniają położenie. Na przykład satelity telekomunikacyjne Starlink, służące do łączności internetowej na całym świecie, w ciągu roku dokonały kilkudziesięciu nagłych uników, dzięki niewielkiej zdalnej modyfikacji ich położenia. Trzeba jednak pamiętać, że takie operacje wymagają zużycia pewnej ilości energii, a jej ubytek sprawia, że żywot tych drogich obiektów znacznie się skraca.
Niebezpieczne śmieci w kosmosie są efektem działalności człowieka. Dlaczego tak bezmyślnie zaśmiecamy i tę przestrzeń?
– Materiały odpadowe pojawiają się w kosmosie z kilku powodów. Źródłem śmieci kosmicznych są np. silniki rakietowe – kolejne ich segmenty odpalane w trakcie lotu, które nie spłonęły w atmosferze. Niektóre spadają na Ziemię, wpadają do oceanów, a znamy nawet przypadek z Polski – w lutym
Kolej jest dobra dla Polski
Odbudowa kolei rozwiąże problemy transportowe i zmniejszy wykluczenie komunikacyjne
Karol Trammer – twórca i redaktor naczelny dwumiesięcznika „Z Biegiem Szyn” poświęconego kolei. Niebawem ukaże się jego książka „Przestawianie zwrotnicy. Jak politycy bawią się koleją”.
Czy są jakieś plany przywrócenia kolei należnego jej prestiżu i znaczenia?
– Nie używałbym słowa prestiż, mówiłbym raczej o kluczowej roli, jaką jest zapewnianie mobilności społeczeństwu i dobrych warunków dla logistyki. Generalnie, jeśli chodzi o ruch pasażerski, to powoli wraca on do łask. Oznacza to, że na obecnym etapie łaska polityków jest nieco większa niż dwie, trzy dekady temu, kiedy na kolej spoglądano jak na balast, który nie chce dostosować się do gospodarki rynkowej, chociaż musi. To rozumowanie sprowadzało się do tego, że kolej jest nierentowna i tak jak inne nierentowne branże musi się kurczyć i zanikać. W latach 90. nie widziano w kolei narzędzia do rozwiązywania problemów społecznych i gospodarczych. Dziś podejście polityków do transportu kolejowego trochę się zmieniło, ale nie uważam, by wszystkie decyzje podejmowano w sposób w pełni przemyślany i strategiczny. Obecnie niepokojące są działania dotyczące kolei towarowej. Niekończąca się restrukturyzacja spółki PKP Cargo, która w 2013 r. weszła na giełdę, polega – tak jak w najgorszych dla kolei latach 90. – na zwalnianiu pracowników, złomowaniu taboru i wyprzedawaniu zapleczy serwisowych. Przewoźnik, zamiast walczyć o klientów, dopasowuje swoje zasoby do zmniejszających się przewozów.
Co można z tym zrobić?
– Jeśli reforma polega na nieustannym zmniejszaniu zasobów, to prowadzi na dno, od którego potem trudno się odbić. Do dziś zresztą widzimy skutki polityki cięć w przewozach pasażerskich – wykorzystanie kolei mimo jej renesansu wciąż jest w Polsce mniejsze niż w Szwajcarii, Niemczech, Austrii czy nawet na Węgrzech, w Czechach i na Słowacji.
Jeśli chodzi o kolej towarową, to zgłaszane są pomysły jej rozwoju, ale szybko odkłada się je na półkę. Zamiast tego do PKP Cargo są ściągani specjaliści od zwalniania personelu i cięcia zasobów. A zbyt małe zasoby były przyczyną dwóch największych kryzysów w PKP Cargo w ostatnich latach. Najpierw w 2017 r., gdy zamknięto na czas modernizacji magistralę Lublin-Warszawa i pociągi z węglem z Bogdanki do elektrowni Kozienice, Ostrołęka i Połaniec musiały zostać skierowane na długie objazdy. W tej sytuacji do przewozu tej samej ilości węgla potrzeba było znacznie więcej wagonów – szybko zaczęło ich brakować i kryzys rozlał się na cały kraj: kopalnie alarmowały, że nie mają gdzie składować wydobytego węgla, bo PKP Cargo nie podstawia pociągów, a elektrownie raportowały, że mają za małe rezerwy węgla, bo pociągi nie docierają na czas. Kolejny kryzys miał miejsce w 2022 r. – po wprowadzeniu embarga na węgiel z Rosji sprowadzano go z RPA czy Indonezji. PKP Cargo dostało zadanie szybkiego przewiezienia tego węgla w głąb kraju. Miało jednak za małe zasoby i musiało zrezygnować z części dotychczasowych klientów. Dalsze zmniejszanie zasobów to proszenie się o kolejne kłopoty.
Czytałem artykuł byłego ministra transportu Tadeusza Syryjczyka utrzymany w zupełnie innym tonie. Pokazywał, że PKP Cargo to europejska potęga. Były minister lansuje hasło „Make Cargo Great Again”.
– Z wzorowanym na haśle wyborczym Donalda Trumpa sloganem „Make Cargo Great Again” przyszedł Marcin Wojewódka, który był prezesem PKP Cargo od kwietnia do grudnia 2024 r. i zwolnił w tym czasie 4 tys. pracowników. Choć zapowiadał, że będzie odzyskiwał klientów i zdobywał nowych, realizowana liczba przewozów spadła, a udział PKP Cargo w rynku kolei towarowej na początku 2025 r. był najniższy w historii. A do opinii ministra Syryjczyka podchodzę z dużą rezerwą – to za jego kadencji dokonano największej rzezi połączeń kolejowych: z początkiem kwietnia 2000 r. zlikwidowano ruch pasażerski na 1028 km sieci kolejowej.
Ludzie, którzy likwidowali kolej, dziś mówią o potrzebie jej odbudowy. Prawdą jest, że mamy rozwinięty rynek przewozów towarowych – działa na nim kilkudziesięciu przewoźników: państwowych, prywatnych, zagranicznych. Swoich przewoźników mają duże spółki skarbu państwa: Orlen, KGHM, Grupa Azoty. Na polskich torach obecne są koleje niemieckie, czeskie, jest też prywatny kapitał z USA i Wielkiej Brytanii. Mimo to rynek pozostaje w stagnacji. Przewoźnicy podbierają sobie klientów, a PKP Cargo od lat zajmuje się ciągłą restrukturyzacją.
Dużą barierą dla wzrostu przewozów jest infrastruktura kolejowa. Sieć modernizowano w sposób pogarszający warunki dla ruchu towarowego: likwidowano ładownie, odcinano bocznice, a przede wszystkim masowo degradowano stacje do roli przystanków, czyli likwidowano dodatkowe tory, niezbędne do tego, aby składy towarowe mogły przepuszczać szybsze pociągi pasażerskie. Przez to pociągi towarowe muszą czekać z wyruszeniem w trasę kilka, kilkanaście godzin, aż zakończy się szczyt w ruchu pasażerskim lub wręcz nastanie noc. W przypadku zakłóceń opóźnienia w ruchu towarowym sięgają wielu godzin czy nawet liczone są w dobach, a terminowość jest w logistyce coraz istotniejsza.
Wspominał pan, że były zgłaszane pomysły uzdrowienia przewozów towarowych.
– Dotyczyły m.in. odzyskiwania mniejszych klientów. Gdy PKP Cargo
Komediowy dotyk Machulskiego
Oglądanie filmów to inwestycja czasu. A nasz czas jest bezcenny
Juliusz Machulski – jeden z najpopularniejszych reżyserów w historii polskiego kina, producent filmowy, aktor, scenarzysta i autor poczytnych kryminałów. W jego filmografii znajdziemy m.in. „Seksmisję”, „Vabank”, „Kilera”, „Kingsajz” czy „Szwadron”. Założyciel Studia Filmowego Zebra. Niedawno premierę miała jego długo oczekiwana kontynuacja komedii „Vinci”. Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazał się właśnie wywiad rzeka z reżyserem („3174 filmy mojego życia”), który przeprowadził Krzysztof Varga.
Jaki jest ostatni film, który pan obejrzał?
– „F1” z Bradem Pittem w reżyserii Josepha Kosinskiego.
I jak?
– Nie byłem dobrym widzem dla tego filmu, wolałem „Ferrari” Michaela Manna, bo tam był lepszy scenariusz i mogłem się związać z bohaterami. A tutaj to bardziej kino o zmianie kół bolidów niż o ich kierowcach. Drugi „Top Gun” Kosinskiego sprawił mi znacznie większą radość. Był nawet lepszy od oryginału. Ale najlepszy film Kosinskiego, jaki widziałem, to „Tylko dla odważnych” – porażająca i wzruszająca produkcja o amerykańskich strażakach.
Zastanawiam się, czy emocje przy obcowaniu z kinem są u pana nadal te same. Czy to wciąż ta najwyższa forma rozrywki jak np. 50 lat temu?
– Tak mi się wydaje – inaczej ta zabawa nie miałaby sensu. Na pewno dziś inaczej odbieram filmy. Kiedy jako dzieciak zaczynałem chodzić do kina, zachwycałem się nim w zupełnie inny sposób. Pierwszy western, film akcji, wojenny, o piratach… Tamte emocje zapamiętam na całe życie. Ale gdy obejrzałem w kinie kilka tysięcy filmów, coraz trudniej mnie zadowolić. Chociaż przyznam, że nadal staram się być takim naiwnym, dziecinnym widzem. Chcę zapomnieć o tym, że siedzę w kinie. Pragnę dać się porwać historii, wejść w ten świat na ekranie. Ostatni raz zdarzyło mi się to przy „Avatarze” Jamesa Camerona w 2009 r.
Czyli 16 lat temu!
– Poczułem się wtedy dzieckiem i bardzo ubolewałem, kiedy pojawiły się napisy końcowe, bo chciałem jeszcze posiedzieć w tym świecie. Ale to rzadkie przypadki, gdy aż tak daję się wciągnąć.
Wciąż czuje się pan kinofilem?
– Bardziej niż filmowcem. Choć wolę staroświecką nazwę kinoman.
W jaki sposób objawia się u pana ta kinofilia? To potrzeba pochłaniania wszystkiego, co związane z filmem?
– Dziś nie mam potrzeby oglądania każdego filmu, który wchodzi do kin. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy pójście do kina wiązało się z masą planowania i wyrzeczeń. W telewizji były tylko dwa programy, żadnych VHS, DVD, a platformy streamingowe istniały tylko w umysłach pisarzy SF. Dawniej każde wyjście do kina to było logistyczne przedsięwzięcie, pewnego rodzaju uroczystość, więc może dlatego te tytuły bardziej zapadały w pamięć. Pierwsze poważne filmy „dla dorosłych” obejrzane jeszcze w czasach liceum wspominam aż do teraz. „Nocny kowboj”, „Zbieg z Alcatraz”, „Absolwent”, „Odyseja kosmiczna” pozostały ze mną na zawsze. Dziś, gdy jesteśmy bombardowani produkcjami ze wszystkich stron, nie zdobywa się już filmów, tylko je konsumuje. Przez to, że są na wyciągnięcie ręki, niejako tracą na wartości.
Nieraz wspomina pan, że niektóre pomysły nieustannie wiszą w powietrzu. Kino już się powtarza? Przewiduje pan scenariusz, w którym filmy zaczną zjadać swój ogon?
– To pytanie tak naprawdę dotyczy wszystkich dziedzin sztuki. Dla mnie kino jest od tego, abyśmy przeżyli coś nowego i oryginalnego. Kiedyś pojawił się Orson Welles z filmem „Obywatel Kane”, następnie takim przełomem były po 50 latach „Wściekłe psy” Quentina Tarantino. Jeden i drugi zmienili na zawsze filmowy sposób opowiadania. I dziś chyba potrzebujemy kolejnego takiego przełomu, bo sporo rzeczy już się powiela, jakby pisała je sztuczna inteligencja, a czasem wręcz sztuczna ćwierćinteligencja. Z drugiej strony przychodzą nowe pokolenia widzów, które zachwycają się remake’ami, bo nie miały okazji obejrzeć oryginalnych tytułów. Niezależnie od okoliczności zawsze wycukrują się filmy, które będą ważne dla wszystkich, bez względu na różnice pokoleniowe lub gust. Te zmiany zachodzą organicznie i dzięki temu kino wciąż może pozostać świeże. Tym bardziej że dziś nie ma „czystych” gatunków, jak to było jeszcze w poprzednim stuleciu. Dobrym przykładem jest tryptyk feministyczny, czyli „Barbie”, „Substancja” i „Jutro będzie nasze”. Każdy jest inny, a mimo to są podobne.
W książce „3174 filmy mojego życia” wraca pan do pierwszych świadomie obejrzanych tytułów w kinie Śnieżka w Rabce. Pada tytuł „Być albo nie być” (1942) Ernsta Lubitscha o aktorach teatru planujących zamach w okupowanej Warszawie. Na ile jest to emblematyczny tytuł spośród filmów, które na pana wpłynęły? Bo dzieła Machulskiego to kino wyobraźni, nierzadko jednak osadzone w rzeczywistości.
– Co ciekawe, jest tam grzech założycielski samego scenariusza, bo wojna w 1939 r. wybucha w filmie wieczorem, a nie o świcie. Ale Amerykanie nie musieli wtedy wszystkiego wiedzieć. Scenariuszowo było lepiej, żeby to się stało podczas wieczornego spektaklu (śmiech). Aczkolwiek to nie jest dla mnie film z tych naprawdę najważniejszych. Największe wrażenie
Dlaczego młodzi Polacy są przeciw?
To im prezydenturę zawdzięczają Duda i Nawrocki
Dr Adam Kądziela – adiunkt w Katedrze Socjologii Polityki i Marketingu Politycznego Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Kierownik projektów badawczych dotyczących partycypacji wyborczej młodych Polaków. Autor m.in. publikacji „Polityczny portret młodych Polaków 2023” i „Determinanty partycypacji wyborczej młodych Polaków”.
Czy młodzi się zbuntowali? Ostatnie wybory to jednorazowy wyskok czy zapowiedź pewnej tendencji?
– Młodzi świadomie głosują przeciwko status quo. Są zbuntowani z natury. Widać to wyraźnie, gdy przeanalizujemy wyniki wyborów wśród najmłodszych wyborców i ich preferencje od 2015 r.
To było też widać w pierwszej turze wyborów prezydenckich.
– I to bardzo wyraźnie. Ponad 55% głosów młodych padło na Sławomira Mentzena i Adriana Zandberga. Można to traktować jako formę buntu, ale ten bunt widzimy każdorazowo w wyborach od dekady. Jeżeli przeanalizujemy te wyniki, to w najmłodszej grupie widzimy pokaz sprzeciwu wobec rządzącej klasy politycznej, ktokolwiek by nią był. Co ciekawe, ten sprzeciw wyraża się nie w politycznej apatii, ale w rosnącej aktywności wyborczej i w poparciu kandydatów antysystemowych. W 2025 r. mieliśmy do czynienia z rekordową frekwencją wyborców w wieku do 29 lat. W pierwszej turze wyniosła 72,8%, a w drugiej była o 3,5 pkt proc. wyższa i osiągnęła 76,3%. Ten silny głos był głosem sprzeciwu, głosem przeciwko establishmentowi.
Młodzi poparli kandydata bardziej antysystemowego?
– Tego, który nie wywodził się z obozu rządzącego. Karol Nawrocki był przede wszystkim beneficjentem transferu głosów oddanych w pierwszej turze na Sławomira Mentzena. Aż 88% wyborców Mentzena w drugiej turze zagłosowało właśnie na kandydata PiS. To on był beneficjentem tego sprzeciwu.
Co frustruje młodych?
Skąd ten sprzeciw się bierze?
– Nie ma jednej dominującej motywacji. A jeżeli koniecznie mielibyśmy ją wskazać, byłaby to wspomniana antyestablishmentowość. Żeby opowiedzieć o jej źródłach, musimy się skupić na kilku czynnikach. Z badań, nie tylko ilościowych, ale i tych pogłębionych, o których pisała także w majowym raporcie Fundacja Batorego, wyłaniają się cztery kluczowe aspekty.
Przede wszystkim aspiracje ekonomiczne, czyli frustracja wynikająca z sytuacji ekonomicznej młodego pokolenia, m.in. złej sytuacji mieszkaniowej. Gdy w 2023 r. pytaliśmy młodych o ich aktualną sytuację mieszkaniową, aż 37% deklarowało, że mieszka jeszcze z rodzicami. 20% – że wynajmuje mieszkanie z innymi osobami. A 15% dzieli z innymi osobami pokój. Okazuje się, że 70% mieszka w warunkach, które utrudniają usamodzielnienie się, nie mówiąc o założeniu rodziny. Na to nakładają się wątki związane z inflacją, z rosnącymi kosztami życia. One młodych, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy, dotykają w sposób szczególnie bolesny.
Istotną motywacją, by iść na wybory i wyrazić sprzeciw, były również obawy związane z bezpieczeństwem.
Wojną?
– Konkretnie chodzi o wojnę za naszą wschodnią granicą. Poczucie zagrożenia militarnego, a także strach przed migracją w ostatnich latach stały się dominującym źródłem obaw młodych o bezpieczeństwo, w tym w wymiarze ekonomicznym.
Pozostałe wątki, które moglibyśmy wskazać, to negatywny obraz życia publicznego, poczucie braku wpływu na politykę. Negatywna ocena życia politycznego, brak poczucia wpływu na rzeczywistość i niski poziom debaty publicznej stale się pojawiają, kiedy młodzi są pytani o ocenę otaczającej ich rzeczywistości politycznej.
Ważnym komponentem, który wzmacnia antyestablishmentowe postawy i frustrację młodych, są media społecznościowe. To one zdominowały sposób, w jaki młodzi czerpią informacje o polityce. Szczególnie krótkie formy wideo mają ogromne znaczenie: są proste, wyraziste, bardzo emocjonalne. Idealne warunki, by uderzyć w proste instynkty i dać paliwo antyestablishmentowej narracji.
Czyli iść na wybory i zrobić na złość!
– Może nie na złość, ale być przeciw głównemu nurtowi. To pokoleniowy bunt, sprzeciw. Spójrzmy na wybory w 2015 r. – wtedy młodzi poparli Pawła Kukiza, ponad 40% oddało na niego głos. Nie jest więc dla mnie zaskoczeniem, że w maju w pierwszej turze wyborów ponad 36% najmłodszych poparło Sławomira Mentzena, bo ten sprzeciw jest elementem tożsamości kolejnych grup młodych Polaków. W 2019 r. ten elektorat był kluczowy dla Konfederacji. Gdyby nie młodzi, Konfederacji nie byłoby w Sejmie. W 2023 r. z kolei masowo wsparli ówczesną opozycję. Dzięki tym wyborcom udało się utworzyć obecną koalicję. No i w 2025 r. ponownie skierowali się w stronę kandydatów spoza głównego nurtu. A w drugiej turze Karol Nawrocki, jakkolwiek by patrzeć, bardziej niż Rafał Trzaskowski był kandydatem spoza obozu władzy. Widać, że jest stały wzorzec.
Nie tacy progresywni
Młodzi są w miarę dobrze wykształceni, otwarci na świat, na Europę, co więc ich kieruje w stronę partii tradycjonalistycznych?
– Badania, które realizowaliśmy kilka miesięcy przed wyborami w 2023 r., pokazały, że w części kwestii światopoglądowych czy dotyczących usług publicznych młodzi nie są tak progresywni, jak postrzegają ich inne grupy społeczne. W części postulatów, np. dotyczących prawa aborcyjnego
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Historia kultury to historia kolekcji
Kolekcjonerzy nadają przedmiotom nowe znaczenia
Dr hab. Renata Tańczuk – kulturoznawczyni, profesor w Instytucie Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego, autorka książek poświęconych kulturowym aspektom kolekcjonowania: „Ars colligendi. Kolekcjonowanie jako forma aktywności kulturalnej” oraz „Kolekcja – pamięć – tożsamość. Studia o kolekcjonowaniu”.
Jednym z obszarów pani zainteresowań naukowych jest zjawisko kolekcjonowania. Poświęciła pani temu tematowi dwie publikacje. Czy w ostatniej dekadzie, może dwóch, zauważyła pani jakieś istotne zmiany w tej praktyce?
– Od czasu, w którym prowadziłam badania, niewiele się zmieniło w stosunku kolekcjonerów do świata rzeczy, motywacji kolekcjonerskich. Kolekcjonerzy nadają przedmiotom nowe znaczenia, wartościują je, używają ich do tworzenia swojej tożsamości. Sporo jednak uległo zmianie, jeśli chodzi o sposób pozyskiwania przedmiotów i wiedzy o nich, prezentowania tego, co się ma, oraz kontaktowania się pomiędzy sobą. To oczywiście zasługa internetu. Kiedy prowadziłam badania nad kolekcjonowaniem, spotykałam się z kolekcjonerami, którzy w ogóle nie zaglądali do sieci, i z takimi, którzy dopiero zaczynali korzystać z Allegro, eBaya, z serwisów, na których można było licytować przedmioty albo sprawdzać ich wartość, ale to były wyjątki.
Dziś sporo osób właśnie w internecie szuka nie tylko przedmiotów, ale również informacji o tym, co już posiada i co warto zbierać. Bywa, że kiedy ktoś zaczyna kolekcjonować, nie bardzo wie, jaką wartość finansową mają interesujące go przedmioty. Trzeba nabyć pewnych umiejętności i kompetencji, żeby się rozeznać w rynku kolekcjonerskim. Mówimy tutaj o aspekcie ekonomicznym, który przecież nie jest bez znaczenia. Niezależnie od tego, czy kolekcjonerzy zbierają rzeczy bardzo cenne, czy niemal nic niewarte, najczęściej muszą za nie zapłacić. Do wyjątków należą sytuacje, kiedy płacą za produkt, a nie za to, co zbierają. Myślę tutaj choćby o kolekcjach opakowań po czekoladkach czy innych artykułach. Pamiętam pana, który na swojej stronie internetowej prezentował zebrane wieczka po jogurtach. Jeden z moich studentów przeprowadził rozmowę z kolekcjonerem małych etykiet naklejanych na bochenki chleba z informacją o piekarni, z której pochodziły. Zwracał on uwagę na to, że małe piekarnie przestają funkcjonować i że chleb jest symbolicznym produktem, bez którego nie ma życia. Jeżeli ta kolekcja nadal istnieje, być może pozwoliłaby na stworzenie mapy polskich piekarni, które już nie działają. Zbiór ma więc walor dokumentacyjny.
Zmienił się też sposób prezentowania kolekcji. Kolekcjonerzy często się nimi dzielą za pośrednictwem internetu, np. YouTube’a. Kiedyś działo się to tylko w realnych przestrzeniach: muzeach lub klubach kolekcjonerskich.
Dlaczego temat kolekcjonowania zainteresował panią na tyle, by prowadzić badania dotyczące tego zjawiska?
– Z cała pewnością mogłabym wskazać kilka takich powodów. Jeden sięga okresu dzieciństwa. Jako mała dziewczynka miałam okazję wędrować po domu mojej babci i jej sióstr w moim rodzinnym miasteczku, Koźminie Wielkopolskim. Spośród innych domów wyróżniał się tym, że był urządzony meblami z przełomu XIX i XX w., wypełniony pięknymi i ciekawymi przedmiotami. Pozostałe, które znałam, wyposażano w nowy sprzęt, będący świadectwem pozyskiwanego statusu majątkowego i awansu społecznego. W ten sposób stałam się miłośniczką tego, co stare, co jest wehikułem czasu. Wiele lat później, kiedy obroniłam doktorat, nieżyjąca już koleżanka z mojego macierzystego instytutu, dr Ewa Kofin, zaproponowała grupie pracowników temat badawczy, który miał dotyczyć różnych form uczestnictwa w kulturze. Wtedy pomyślałam
Fragmenty książki Aleksandry Koperdy Kolekcje dizajnu. Historie rzeczy znanych i mniej znanych, fotografie Michał Lichtański, Znak Koncept, Kraków 2025
Strach jako metoda rządzenia
Żeby kłamstwo było skuteczne, musi zawierać trzy czwarte prawdy
Dr hab. Michał Wenzel – socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS. Zajmuje się metodami badań społecznych i postawami politycznymi, a także socjologicznymi aspektami mediów. Autor m.in. pracy „Dezinformacja w czasach kryzysu”.
Po tym jak kilkanaście rosyjskich dronów wleciało do Polski, premier Donald Tusk, wzywając do jedności, mówił, że Polacy są jak jedna pięść. Poczucie zagrożenia sprawia, że się jednoczymy?
– Najpierw powiedzmy, że nie wiemy, jakie jest to zagrożenie, do jakiego stopnia rzeczywiste, a do jakiego wyobrażone.
Brak tej wiedzy politykom jednak nie przeszkadza. Bardzo ochoczo nas straszą. Wzywają do jedności i skupienia się pod flagą. Widzę w tym przesadę, ale tłumaczę to też tym, że zorientowali się, jak łatwo grać w taką grę, że to przynosi efekty.
– W socjologii jest takie pojęcie jak panika moralna. To reakcja na zagrożenie egzystencjalne dla społeczności. Powoduje ona, że pojawia się przyzwolenie na zawieszenie codziennych zasad i codziennych wolności w życiu społecznym. Określenie panika moralna zawiera w sobie przeświadczenie, że jest to nadmierna reakcja, większa niż rzeczywiste zagrożenie. Pytanie tylko, kiedy się kończy uprawniona reakcja na zagrożenie, a kiedy zaczyna się ta przesadzona, nieuprawniona.
Raczej nie da się tego jednoznacznie określić.
– To jest, po pierwsze, kwestia podatności na ryzyko czy akceptację ryzyka. Niektóre jednostki czy społeczeństwa akceptują większy poziom ryzyka, inne mniejszy. Po drugie, chodzi o to, do jakiego stopnia zagrożenie jest realne. A dzisiaj tego nie wiemy. Bo nie wiemy tak naprawdę, co Rosjanie planują. Może więc reagujemy właściwie, ale możliwe, że przesadzamy i – jak to się mówi – robimy z igły widły. Tak zresztą uważa część komentatorów po prawej stronie, dodając, że mamy w ogóle do czynienia z jakąś zagrywką władz ukraińskich, które chcą nas wciągnąć w wojnę.
Jednocześnie często ci sami komentatorzy wołają, że Niemcy podrzucają nam imigrantów, przerzucają ich przez granicę i to jest prawdziwe zagrożenie dla Polski. Czyli straszenie staje się niejako sposobem na bycie w przestrzeni publicznej. Kto nie straszy, ten nie istnieje.
– Cofnijmy się półtora roku, do protestów rolników. Tam również pojawił się wątek paniki moralnej i rosyjskiego zagrożenia. Otóż, przypomnijmy, rolnicy wyszli na drogi i przejścia graniczne blokować import ukraińskich towarów rolnych, choć pojawiły się też inne żądania. Jeden z rolników, słownie jeden, umieścił na traktorze wezwanie do Putina, żeby się rozprawił z polskimi władzami i Unią Europejską. I ten jeden rolnik stał się chyba najczęściej prezentowanym rolnikiem w historii polskiego rolnictwa, pomijając osoby publiczne. Stał się tematem materiałów prasowych, w których generalizowano, że to dowód na wpływy rosyjskie w Polsce. Budowano z tego piętrowe konstrukcje, że protesty rolników są formą rosyjskiej prowokacji. Są oni zatem pionkami Rosji, ergo trzeba przyjmować rację brukselską i pomagać Ukraińcom za wszelką cenę. Straszenie, pokazywanie wroga to narzędzie zarządzania opinią publiczną i prowadzenia polityki.
Ale dlaczego to narzędzie jest tak skuteczne? Wcześniej chyba tak powszechnie nie funkcjonowało. Teraz to się nasila i przynosi rezultaty.
– Dlatego jest skuteczne, że jest rzeczywiste. Wojna jest rzeczywistym zagrożeniem, a drony rzeczywiście wleciały. Opinia publiczna reaguje więc adekwatnie. Tylko pojawia się moment zarządzania tym zagrożeniem. To znaczy, po pierwsze, komu przypiszemy winę, a po drugie, jakie wyciągniemy wnioski.
Proszę zwrócić uwagę, w jaki sposób reagują na to zagrożenie władze Polski czy Unii Europejskiej. Tworzą blokadę informacyjną wobec mediów rosyjskich. W dyskursie mediów głównego nurtu widzimy więc taką reakcję, że gdy ktoś przytacza argumenty zbliżone do podawanych np. przez władze Rosji, Węgier czy Słowacji, to mówi się o nim, że prawdopodobnie jest świadomym lub nieświadomym agentem wpływu rosyjskiego.
Słusznie?
– W Polsce i w Unii Europejskiej w ogóle toczy się dyskusja, do jakiego stopnia walka z dezinformacją może oznaczać ograniczenie wolności słowa. Bo są dwie wartości, czyli prawo do wypowiadania niezależnych sądów oraz to, że informacja musi być prawdziwa, sprawdzona itd.
I?
– Naukowo zajmuję się walką z dezinformacją. Badamy ją głównie w odniesieniu do wpływów rosyjskich. I oczywiście jest wiele dowodów wpływów rosyjskich na infosferę. Prawdę mówiąc, nie tylko rosyjskich. W ostatnich wyborach w Polsce również stwierdzono wpływy z zewnątrz, np. organizacji powiązanych ze
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Piosenka fajna, ale smutna
Polacy lubią się zabawić przy muzyce, która korzeniami sięga do tego, przy czym tańczyli ich dziadkowie
Tomasz Lada – (ur. w 1968 r.) dziennikarz, redaktor, krytyk. Członek Akademii Fonograficznej w sekcji muzyki rozrywkowej. Publikował w prasie muzycznej, m.in. magazynach „Tylko Rock” i „Brum”, oraz portalach poświęconych kulturze popularnej. Autor biografii zespołu Apteka – „Psychodeliczni kowboje. Kawałki o zespole przeklętym” (2020) , książki „Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu” (2022), a także książki „Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000” (Czarne).
„Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000” nie ma narratora, przez historię polskiej muzyki lat 90. prowadzą nas wypowiedzi bohaterów. To pomysł zaczerpnięty z „Please kill me. Punkowej historii punka” Legsa McNeila i Gillian McCain?
– „Please kill me” to arcydzieło. Z takim stylem pisania spotkałem się już wcześniej, w biografii Stonesów „Według The Rolling Stones” Dory Loewenstein i Philipa Dodda, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. W taki też sposób Neil Strauss napisał biografię Mötley Crüe „Brud”. Nie cierpię tego zespołu, ale książka jest wybitna. Stwierdziłem, że tak właśnie chcę pisać o muzyce. Zrobiłem w ten sposób książkę „Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu”, wydaną w 2022 r. Spodobało się, więc „Wszystko jak leci…” również tak napisałem.
Postawiłeś głównie na wypowiedzi twórców pierwszych polskich firm fonograficznych, wydawców, menedżerów, dziennikarzy, a mniej na muzyków. Dlaczego?
– Chciałem opowiedzieć, jak w Polsce budowano coś, co stworzyło soundtrack do naszego życia. Dotąd opowiadali o tym muzycy. Jednak to jednostronne spojrzenie trochę zniekształca obraz całości. Można odnieść wrażenie, że nagle pojawia się geniusz i strzela seriami świetnych piosenek. A ja chciałem pokazać, jak doszło do tego, że te świetne piosenki zostały nagrane.
Andrzej Puczyński, szef PolyGramu (dziś Universal Music Polska), mówi: „Byliśmy trochę oszołomami: skoro mamy nowe czasy i wszystko jest możliwe, to robimy”. Jak wyglądały te szalone początki?
– Można powiedzieć, że to była aktualizacja „Ziemi obiecanej”: nie mieli nic i zbudowali fabrykę. W 1990 r. PRL-owski rynek muzyczny upadł. I kilka osób zaczęło działać. Bez żadnych biznesplanów. To była jedna wielka improwizacja. Start z kapitałem typu tysiąc dolarów, pożyczanie kasy od kumpli, którzy robili jakieś biznesy, handel z Zachodem, zbieranie na wynagrodzenia dzięki sprzedaży płyty z magazynów, zastawianie samochodów…
Myślę, że oni nie mieli wielkich planów, tylko: będzie, jak będzie. To zagrało, bo choć nie posiadali środków, mieli zapał i czuli muzykę. Poza tym mieli odwagę, bo wtedy to było potężne ryzyko. W 1990 r. inflacja sięgała kilkuset procent, dziewięć na dziesięć sprzedanych kaset było pirackich, więc naprawdę ci ludzie nie mieli podstaw, by myśleć o sukcesie.
Przypomina mi to końcówkę lat 70. w Wielkiej Brytanii, kiedy koncerny nie chciały wydawać zespołów punkowych, więc entuzjaści założyli własne wytwórnie. Polscy wydawcy z lat 90. byli mentalnymi punkami. Mam wrażenie, że byli większymi idealistami niż muzycy, którzy często krzyczeli tylko: hajs, hajs, hajs!
Jaka była rola mediów w początkach polskiego rynku muzycznego?
– To mogłoby nie wybuchnąć, gdyby nie grupa zapaleńców z programu „Brum” w radiowej Trójce. Grzegorz Miecugow, ówczesny dyrektor tej stacji, chciał odświeżyć antenę i zatrudnił młodych ludzi, którzy puszczali nowe rzeczy. Uciekaliśmy ze szkoły, by ich słuchać. „Brum” był armatą, z której to wszystko wystrzeliło.
Potem pojawiły się radia komercyjne. Symboliczną postacią jest Piotr Metz, o którym wielu mi mówiło, że wtedy był królem. Wydawcy i menedżerowie pielgrzymowali do niego na kopiec Kościuszki w Krakowie, by puścił jakąś piosenkę. Radia komercyjne miały większe pieniądze na promocję i mogły sobie pozwolić na akcje w stylu występu Varius Manx na dachu kiosku, który sprzedał najwięcej ich płyt w dniu premiery, czy koncertu Kasi Kowalskiej na szkolnym boisku podczas długiej przerwy.
Które wydarzenia z lat 90. są najważniejsze dla polskiego rynku muzycznego?
– Nic by nie było bez „Brumu”. Krokiem milowym była decyzja Andrzeja Wojciechowskiego z MJM Music PL (później Sony Music Polska) o wydaniu debiutanckiego albumu Wilków „Wilki”. To było wielkie ryzyko, bo nikt ich nie znał. Kolejnym takim ruchem było wydanie debiutanckiego albumu zespołu Hey „Fire”. Zadziałał instynkt Katarzyny Kanclerz i Andrzeja Puczyńskiego z Izabelin Studio, bo gdy podjęli tę decyzję, zespół był tak naprawdę projektem pobocznym i miał tylko cztery utwory. Myślę, że ważnym momentem stało się też wydanie
Drzewa w stresie
Susza hydrologiczna powoduje, że liście nabierają jesiennych barw już latem
Prof. Marcin Zych – botanik i ekolog, członek wielu rad naukowych, m.in. rady redakcyjnej czasopisma „Acta Agrobotanica”, Rady Naukowej PAN Ogrodu Botanicznego – Centrum Zachowania Różnorodności Biologicznej w Powsinie, Państwowej Rady Ochrony Przyrody oraz Komitetu Biologii Organizmalnej PAN.
Z obserwacji może wynikać, że już od połowy sierpnia panuje w Polsce jesień. Choć ta kalendarzowa ma przyjść dopiero 22 września. Czas zrewidować pojęcie jesieni?
– To jeszcze nie jesień. Wzmożone opadanie liści wynika ze… stresu i, obrazowo mówiąc, jest wyrazem desperacji roślin. Liście zawierają wodę, ale gdy zachodzi wymiana gazowa poprzez aparaty szparkowe, maleńkie pory w liściach otwierają się i dochodzi do częściowej utraty wody. Przedłużająca się susza sprawia, że wody ucieka coraz więcej. Aż dochodzi do momentu, gdy organizm wysycha. Aby temu zapobiec, roślina zrzuca liście. Proces wydaje się podobny do tych, które mają miejsce jesienią, jest jednak wynikiem stresu wodnego.
Mamy do czynienia ze strajkiem liści? Nowe już nie odrosną.
– Nie odrosną. Trzeba czekać do wiosny. Praprzyczyną kłopotów jest susza hydrologiczna. Deficyt wody jest ogromny. Niektórzy są zdziwieni, bo przecież mieliśmy mokre wakacje, ale badanie wilgotności gleby pokazuje smutną prawdę. Nawet po ulewnym deszczu praktycznie nie ma kałuż. Woda nie pozostaje w wysuszonej glebie, nie jest wchłaniana, szybko spływa do rzek, a w mieście do kanałów. Tak się dzieje nawet po kilkudniowym opadzie, gdy górna warstwa gleby jest lekko wilgotna, a dolna wciąż sucha. Hydrolodzy badający wody podziemne już od 10 lat mówią o suszy panującej w dużej części kraju. Nieco lepiej jest na Pomorzu i w górach, ale środkowa część Polski jest w opłakanym stanie.
Każdy z nas pamięta tzw. kapuśniaczek, lekki deszczyk, którego efekt był zbawienny dla roślin i gleby, bo powoli je nawilgocał. Teraz mocne, ale krótkotrwałe deszcze spływają błyskawicznie, powodując lokalne powodzie i podtopienia, ale gleba po nich pozostaje sucha. Czy rośliny, zrzucając liście, robią to niejako instynktownie, „przewidując” deficyt wody?
– To nie instynkt ani rodzaj adaptacji, ale – jak powiedziałem – raczej desperacja. Wiele roślin, z wyjątkiem np. sukulentów, nie ma żadnego mechanizmu kontrolowania utraty wody. Zagęszczenia aparatów szparkowych na liściach drzewo nie może zmienić ani np. części wyłączyć, więc broni się przed ostatecznym wysychaniem, zrzucając liście. Fizjologicznie przygotowuje się do spoczynku jesiennego, ogranicza wydajność. W miastach widać to doskonale po kasztanowcach, które źle znoszą suszę. Fotosynteza następuje pod wpływem światła, temperatury i wody. Bez niej nie będzie zachodzić.
Czyli rośliny będą produkowały mniej niezbędnego do życia tlenu?
– Na szczęście za bilans tlenowy odpowiada cała biosfera, choć oczywiście w skali lokalnej dochodzi do niewielkiego ograniczenia produkcji tlenu. Na obszarze naszego kraju widać po drzewach, które źle znoszą suszę, jak wspomniane kasztanowce, że ich pączki spoczynkowe, które normalnie czekałyby na wiosnę, mogą się rozwijać jeszcze jesienią, pod koniec sezonu, gdy są w zasadzie bezużyteczne, ponieważ za chwilę opadną z uwagi na niską temperaturę. Taka nieprzewidziana aktywność wzrostowa osłabia roślinę.
Nie wszystkie rośliny równie źle znoszą wzrost temperatury, niską wilgotność i suszę.
– Istnieje grupa gatunków, która radzi sobie coraz lepiej, ale charakteryzuje się nieco innymi preferencjami klimatycznymi. Do tej pory w naszej części Europy dominował klimat umiarkowanie chłodny – teraz zmienia się na bardziej ciepły i suchy. Część typowych dla nas gatunków drzew przestaje sobie radzić z suchymi, ciepłymi wiosnami i upałami w lecie. One nie przeniosą się w inne obszary. Słabsze wymrą. Kilka gatunków drzewiastych, np. świerk, sosna i brzoza, już się poddaje temu procesowi. Śmiertelność świerków widać było w Białowieży – osłabione suszą ostatecznie były zabijane przez korniki. Warto więc jak najszybciej zacząć modelować zasięgi drzew, biorąc pod uwagę zmiany klimatu i warunki glebowe. Nowe warunki klimatyczne wpłyną na stan przyrody i gospodarki. Dotychczasowy drzewostan gospodarczy, w którym dominowały sosny i świerki, w perspektywie najbliższych 20-50 lat bardzo się zmieni. Wiele zależy od dynamiki zmian klimatycznych, ale z uwagi na długość życia drzew już teraz powinniśmy się zastanawiać, co wprowadzimy zamiast świerków, sosen i brzóz.
Jakie drzewa trzeba będzie sadzić na potrzeby budownictwa i meblarstwa? Może skorzystamy z typowej dla polskiego krajobrazu wierzby?
– Wierzba nie ma zastosowania gospodarczego. Lepszy jest buk. Do tej pory Mazowsze z uwagi na surowy klimat nie miało buków, ale w ocieplającym się klimacie radzą sobie lepiej. W ogóle przeciwwagę dla drzew iglastych będą stanowić raczej drzewa liściaste. Lepiej w suszy radzi sobie też grab. Leśnicy go nie lubią, bo nie nadaje się na deski.
A nasze podobno najstarsze drzewo, dąb?
– Najstarsze polskie drzewo to cis. Lepiej niż świerki radzą sobie jodły. Czeka nas dyskusja na ten temat. Paradoksalnie może się okazać, że powinniśmy wprowadzić w kraju nawet gatunki inwazyjne, przed którymi do tej pory się broniliśmy. Zmiany klimatyczne dałaby radę przetrzymać np. robinia akacjowa. Pochodzi









