Cóż tam, Panie, w polityce? Chińcyki trzymają się mocno!? (Stanisław Wyspiański, Wesele) Jeśli za wydalenie mnie z Partii należało dać komuś w mordę, to zrobiła to za mnie Chińska Republika Ludowa Zachciało mi się odpowiedzieć Czepcowi, którego kiedyś dziennikarz zbył sianem. Czepiec był od niego mądrzejszy, rozumiał wagę zagadnienia. Ale, niestety, ta sytuacja trwa po dziś dzień i dlatego chcę wygłosić pean na cześć Chińcyków i potępić naszą własną głupotę. Jest to akt patriotyzmu z mojej strony, albowiem patriotą jest nie szowinista, który pochwala wszystko co “nasze”, lecz ten, kto umie kłócić się z własnym narodem, by wyzbył się szkodliwej dlań głupoty. Motywacja tego artykułu jest więc polityczna, ale nie tylko. I to trzeba jasno powiedzieć, by Czytelnik mógł mnie lepiej zrozumieć. Do tej motywacji dochodzi czynnik osobisty, do którego otwarcie się przyznaję: obchodzę w tym roku 70-lecie mojej działalności w ramach ruchu lewicowego, a ponieważ nikt u nas od siebie samego tego “nie zauważy”, to w imię zasady – “jeśli sam się nie pochwalisz, to któż to zrobi za ciebie?”, pragnę się przypomnieć od tej strony polskiemu Czytelnikowi, któremu robią wodę z mózgu na temat Lewicy. I nie o mnie tylko tu idzie – odchodzę syt czci i chwały za granicą – lecz o moją Generację, którą mam zaszczyt w pewnym sensie reprezentować. I dlatego łamię swą decyzję o czasowej przynajmniej “hibernizacji” mojej działalności pisarskiej w kraju. Podjąłem taką decyzję na skutek dwóch wydarzeń: wiadomości o zbrodni narodowej, jaką były wypadki w Jedwabnem i kilku innych sąsiednich miejscowościach oraz haniebnego milczenia na ten temat polskiego Kościoła; a także nieporównywalnie mniejszej w swym znaczeniu publikacji książki o PRL-u, z której wyraźnie wynika, że był “czarną dziurą”, a piszą to m.in. ludzie z “mojej” stajni INS-owskiej. Może to kogoś zadziwić, ale po tych ciosach, ja – stary wilk, któremu wydawało się, że już wszystko wie na ten temat – poczułem się groggy i uznałem, że gdy tyle jest do zrobienia na świecie, nie warto tracić tutaj czasu. I tak to nie ma większego znaczenia. Decyzja niesłuszna, przyznaję, niegodna starego bojowca i dlatego wystarczył jeden telefon Redaktora, który upominał się o swoje prawa, a moje względem niego obowiązki, by wrócić na drogę właściwą. Podziałało to w otoczce wydarzeń chińskich, o których opowiem dalej i w atmosferze nostalgii – przyznaję się do tej słabości – rozmyślań nad moim 70-leciem. Zacznijmy od tej “nostalgii”, dla której nie ma miejsca w dalszych rozważaniach tego artykułu. Przy tym zaznaczam, że ja nie zbaczam tym samym z głównego traktu naszych “chińskich” przemyśleń, lecz – przeciwnie – pokażę logiczną ścieżkę, która mnie do nich prowadzi. Aby uniknąć nieporozumień: gdy mówię o 70-leciu, nie “odmładzam się” do wieku młodzieńców tyle tylko lat liczących. Ja mam już lat 88 i mam prawo posyłać 70-latków po piwo. Nie – ja mówię o jubileuszu 70 lat mojej działalności partyjnej. A to jest coś zupełnie innego. To jest szmat czasu, który mnie samego wprawia w zdumienie – przecież dopiero wczoraj zdałem maturę, co tu się dzieje? Jest nad czym pomyśleć i warto. Otóż stało się tak, że równo 70 lat temu (tzn. w czasach prehistorycznych, gdy wedle naszej młodzieży, na przedmieściach mego rodzimego Lwowa chodziły jeszcze dinozaury) 19-letni młodzieniec – Adam Schaff – pochodzący z “dobrej” i bardzo wpływowej rodziny, co otwierało mu drogę w świat, gdy w kraju nie mógł dostać żadnej pracy jako karę za niesłuszne pochodzenie etniczne, zrobił w tył zwrot i poszedł drogą ruchu komunistycznego do więzienia (albo w gorszym wypadku – do Berezy). Dlaczego tak zrobił? Bo miał serce, a sytuacja była beznadziejna, co widział dokładnie. Biorąc pod uwagę, że należał już do elitarnej korporacji “bijącej” (“złota młodzież”), było to wydarzenie niecodzienne. I tak zaczęła się droga życiowa Kettlinga (nie utożsamiał się z Kmicicem czy Wołodyjowskim, to było zbyt łatwe, lecz właśnie z “najemnikiem wojskowym”, którego najwyższym nakazem służby był honor, do śmierci włącznie). I to nie przenośnie, stawał rzeczywiście oko w oko ze śmiercią, ale rozkazy wypełniał nawet, gdy w głębi duszy uważał, iż są głupie. Nie będę tu o nich opowiadał – nie tego dotyczy ta powieść – dodam tylko, że Michnikowi starczyłoby na 10 ciekawszych dowodów swej chwały niż list do Kiszczaka, jeśliby tylko znalazł takiego frajera, jak mój przyjaciel Kiszczak, któremu coś odbiło, gdy zgodził się na tę tragifarsę “wywiadu”, którego cwaniacki charakter bije
Tagi:
Adam Schaff









