Kanadyjski bard Leonard Cohen przekroczył siedemdziesiątkę i nadal jest popularny Znajomość jego pieśni łączyła ludzi. Czasem wystarczała, aby z kimś się zaprzyjaźnić, a przynajmniej pozytywnie do kogoś nastawić. Ktoś lubił Cohena, czyli był naszym duchowym bratem, choć czasem, bardzo rzadko, zdarzało się, że po prostu snobem. Na początku lat 70. można było zaimponować w towarzystwie Cohenem. Znali go nieliczni. Jego piosenki czasami nadawała radiowa Trójka. Fani je nagrywali i od siebie przegrywali, wymieniali się nimi albo zazdrośnie strzegli. Płyty były w Polsce nieosiągalne. Dekadę później nieznajomość Cohena, zwłaszcza w środowiskach akademickich, narażała na kompromitację. Należało go znać, zwłaszcza ballady, a najlepiej samemu śpiewać i grać. I po polsku, i po angielsku. W połowie lat 80. Cohen stał się nagle bodajże najważniejszym artystą (bo nikt nie mówił o nim: piosenkarz). Dziś powiedzielibyśmy: kultowym. Dla kilku pokoleń. Dlaczego wywierał taki wpływ na ludzi, czym przyciągał i urzekał? Oddajmy głos tym, którzy byli lub nadal są jego fanami, słuchaczami albo tylko świadkami jego triumfu. Mają dziś od 78 do 18 lat. Adam Kotkins, lat 78, emerytowany ekonomista O Leonardzie Cohenie pierwszy raz usłyszałem w 1983 r., gdy przyjechałem na pół roku do Polski. Choć mieszkałem na stałe w Kanadzie, jego nazwisko nawet nie obiło mi się o uszy. A tu krewni żony mieli na jego punkcie bzika. Domagali się opowieści o nim, plotek. Bardzo byli rozczarowani, że my w ogóle nie wiemy, o kim mowa. Robert Stiller, lat 75, pisarz i tłumacz Zetknąłem się z twórczością Cohena, gdy prawie nikt w Polsce o nim nie słyszał. Byłem pod ogromnym wrażeniem jego książki „Piękni przegrani”. Czytałem ją w oryginale. To bardzo wyrafinowana stylistycznie proza eksperymentalna. W dodatku eksperyment okazał się poważny, a nie śmieszny, jak zazwyczaj bywa z eksperymentami w prozie. Poezji Cohena nie traktuję poważnie, ale jego prozę – poważnie. Piosenki lubię, chociaż fanem nigdy nie byłem. Jerzy Urban, lat 71, publicysta Na początku lat 70. ktoś przywiózł mi z zagranicy płytę Cohena. Wykonawca od razu przypadł mi do smaku, o wiele bardziej niż modni wówczas Beatlesi i inni. Nie ze względu na treść pieśni, bo nie znałem angielskiego, ale ze względu na dźwięk matowego, kameralnego śpiewu. Ten śpiew podobał się także moim znajomym. Słuchaliśmy go chętnie, zwłaszcza na prywatkach. Słuchaliśmy „psychodelicznie” – to było wtedy bardzo modne słowo – i upijaliśmy się, oczywiście też „psychodelicznie”. Wykształcił się elitarny snobizm na Cohena. W tamtych czasach płyt nie było, ludzie przegrywali sobie kasety z kaset, więc trochę moją płytą Cohena imponowałem. Zaimponowałem też widocznie nastolatkowi mieszkającemu w sąsiedztwie, Piotrowi Bratkowskiemu. Prosił, żebym mu pożyczył tę płytę do przegrania. Pożyczyłem i już jej więcej nie widziałem na oczy. Od tamtego czasu przestawiłem się na prywatki bez podkładu muzycznego. Anna Makowska, lat 57, radiolog Ballady Cohena poznałam po polsku, poprzez tłumaczenia Macieja Zembatego, który popularyzował je z wielkim entuzjazmem od początku lat 70. Publikował je w tomikach wydawanych w dwóch obiegach, oficjalnym i nieoficjalnym. W nieoficjalnym znajdowały się głównie ballady patriotyczne i religijne, i to one były najpopularniejsze w kręgach opozycji, gdzie trochę się udzielałam. Piosenka „Partisan” w tłumaczeniu Zembatego stała się potem jednym z nieoficjalnych hymnów przywódców „Solidarności”, internowanych w stanie wojennym. Chyba zawsze przypadał do serca nonkonformistom. Adam Boryczko, lat 55, dentysta Pierwszy raz usłyszałem piosenkę Cohena w radiowej Trójce. Był 14 lipca 1970 r., moje 15. urodziny. W prezencie dostałem magnetofon i tego dnia nagrywałem wszystko, co leciało. Kiedy rozpoczęła się piosenka Cohena, „Bird on the Wire”, słuchałem jak urzeczony. Nie znałem wtedy angielskiego, nie wiem, o czym śpiewał. To był niski, chropawy głos człowieka ciężko doświadczonego przez życie, zrezygnowanego, któremu na niczym już nie zależy. Nigdy wcześniej nie słyszałem podobnego głosu, równie wstrząsającego, hipnotyzującego. Słuchałem tego nagrania w kółko i czułem, jak od słuchania ogarnia mnie jakaś rezygnacja, niewypowiedziany smutek. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że Cohen cierpi na silne depresje, ale to czułem. Po wakacjach, ku zdumieniu rodziców, zapisałem się na angielski, żeby rozumieć ballady Cohena. Dzięki angliście zdobyłem kolejne nagrania piosenek i teksty. W mojej grupie
Tagi:
Ewa Likowska









