Kampania Sojuszu pokazała, że same nowoczesne narzędzia komunikacji nie wystarczą, trzeba mieć jeszcze coś do powiedzenia Klęska SLD ma źródło w chęci zbudowania niekoniecznie bardzo dużej i niekoniecznie bardzo ideowej, za to koniecznie współrządzącej partii – obojętnie, czy z PiS, czy z PO. Plan młodych działaczy skupionych wokół Grzegorza Napieralskiego wydawał się prosty i klarowny. Polska scena polityczna jest zabetonowana, konkurenci na lewicy wykoszeni równo z trawą. Do Sejmu wejdą znowu cztery partie, jednak wynik zmęczonej rządzeniem PO będzie gorszy, PiS – lepszy, PSL zaś – porównywalny ze skromnym dorobkiem sprzed czterech lat. Wyborcy lewicy, którzy w 2007 r. poparli PO, wrócą do SLD. Partia zdobędzie co najmniej 15%, wprowadzi na Wiejską tak liczną reprezentację posłów, że bez nich ani PO, ani PiS nie stworzą większościowego rządu. Dla zwolenników tego planu nie miało większego znaczenia, kto się okaże koalicjantem: Donald Tusk czy Jarosław Kaczyński. Ważniejsze były posady rządowe, które zajmą. Grzegorz Napieralski widział siebie w fotelu wicepremiera odpowiedzialnego za nowe technologie. One nie mają wyraźnego zabarwienia politycznego, mógłby więc piastować podobne stanowisko zarówno w rządzie Tuska, jak i Kaczyńskiego. Andrzej Rozenek, wiceszef tygodnika „NIE”, a teraz także poseł Ruchu Palikota, we wrześniu przytoczył na blogu fragment rozmowy ze znajomym, który często bywa w siedzibie SLD przy Rozbrat: „Andrzej, oni tam rozdają stołki – jęknął przerażony. – Ty będziesz ministrem infrastruktury, ty ochrony środowiska… Oni idą po władzę, po limuzyny, gabinety i profity!”. Wierzę w prawdziwość tych słów, podobne bowiem relacje z rozmów na Rozbrat przekazywało mi w ostatnim czasie wiele osób. Sympatycy lewicy przed wyborami otwierali szeroko usta ze zdumienia, słysząc jednego dnia Grzegorza Napieralskiego współczującego uczniom z ubogich rodzin pod rządami Donalda Tuska, wkrótce potem zaś dramatyczny apel lidera Sojuszu do premiera, że w imię ratowania Polski przed PiS proponuje Platformie koalicję. Wyborcy lewicy nie mogli dojść do siebie, obserwując ostre ataki SLD na godzącą w uboższą część społeczeństwa politykę rządu Tuska („Jak żyć, panie premierze? Jak żyć?”, pytali przerażeni bohaterowie spotów wyborczych Sojuszu), a równocześnie czytając o porozumieniu podpisanym przez Grzegorza Napieralskiego z szefem Business Centre Club, neoliberalną organizacją pracodawców. Przecierali oczy, bo nie mogli uwierzyć, że szef SLD wziął na spotkanie z ministrem finansów w charakterze eksperta prof. Stanisława Gomułkę, czołowego autora tzw. planu Balcerowicza, głównego ekonomistę BCC! Nie mogli pojąć, dlaczego SLD raz usuwa w cień sprawy rozdziału państwa i Kościoła, a kiedy indziej mocno je akcentuje. Wyjaśnienie tego mętliku jest prozaiczne – spójny przekaz programowy nie był w kampanii najważniejszy, nie był chyba nawet zaplanowany, bo sprzeczne komunikaty mogły być odbierane przez kierownictwa PO i PiS jako sygnały do gotowości współpracy koalicyjnej. Orientację na partię Jarosława Kaczyńskiego umacniał uchodzący za jednego z głównych doradców szefa SLD dr Rafał Chwedoruk, który w maju w obszernym wywiadzie dla „Super Expressu” przekonywał, że PiS i SLD zyskają, tworząc koalicję, w przeciwieństwie do tego układu koalicja z PO byłaby dla Sojuszu samobójstwem. W połowie sierpnia Chwedoruk w wypowiedzi dla PAP tak oceniał żelazny elektorat SLD: „Napieralski dostał w wyborach prezydenckich ponad 2 mln, można więc sądzić, że ten żelazny elektorat SLD to ok. 2 mln”. Zdaniem politologa w przypadku Sojuszu występuje nowe ciekawe zjawisko – dziedziczenia postaw, bo Napieralski „zdołał przyciągnąć do SLD dzieci i wnuków dotychczasowych zwolenników SLD”. Z drugiej strony, dr Chwedoruk uznał, że z „powodów historycznych” elektorat SLD jest ograniczony do 3 mln. Dla przypomnienia: w poprzednią niedzielę SLD otrzymał poparcie niespełna 1,2 mln wyborców, 10 lat wcześniej zaś – ponad 5,3 mln. W 1995 r. ówczesny przewodniczący poprzedniczki SLD – Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej – Aleksander Kwaśniewski mimo „powodów historycznych” w drugiej turze wyborów otrzymał poparcie 9,7 mln obywateli, a pięć lat później już w pierwszej turze zdobył niemal 9,5 mln głosów. Dr Chwedoruk uzasadniał potrzebę koalicji, Włodzimierz Czarzasty (który teraz chce zwoływać kongres organizacji lewicowych) zaś już wcielił
Tagi:
Krzysztof Pilawski









