Déjà vu?

Déjà vu?

My, pierwsza brygada, strzelecka gromada… (obecny oficjalny hymn Wojska Polskiego, za mojej młodości – hymn sanacji) Tekst, do którego się przymierzam, powinien napisać ktoś łączący kompetencje zawodowego historyka, socjologa, psychologa, politologa, antropologa. I może jeszcze paru innych specjalistów, najlepiej cały ich zespół. Ja zaś jestem, a raczej byłam, jedynie profesjonalnym tłumaczem z języka francuskiego (ok. 40 książek i morze artykułów w tygodniku „Forum”), a w innych sprawach wypowiadam się jako dyletant cokolwiek oczytany w wymienionych dziedzinach. Należę jednak do coraz szybciej wymierającego pokolenia „Kolumbów”, którzy dobrze pamiętają co najmniej finał II RP, wojnę, wszystkie etapy PRL (do 1956, do 1970, do 1989), no i cały okres III RP z toczonymi wówczas wojenkami polsko-polskimi: najpierw solidaruchów z postkomuchami, a od pięciu lat dwu partii wodzowskich, powołujących się na swe solidarnościowe korzenie, a wspieranych przez dwa różne odłamy Kościoła – łagiewnicki oraz toruński. W II Rzeczypospolitej scenę polityczną też zdominowały dwie partie wodzowskie, sanacja i endecja. W takim kontekście doszło do radykalizacji nastrojów, zwłaszcza na prawicy z jej agresywnym antysemityzmem. Czy stało się tak pod wpływem niemieckiego nazizmu, włoskiego faszyzmu, hiszpańskiego frankizmu czy też zadziałały inne, rodzime powody: sytuacja społeczno-polityczna, jaka powstała po zmonopolizowaniu władzy przez „obóz belwederski”, z jego wodzem, Józefem Piłsudskim? W tym rozczarowanie lewicy, która walnie przyczyniła się do zwycięstwa Piłsudskiego w zamachu majowym, gdy występował jako socjalista, by potem nie realizować wiązanych z nim nadziei, m.in. na reformę rolną, oczekiwaną przez rzeszę chłopów. Obserwując obchody, jakimi uczczono Święto Niepodległości Anno Domini 2010 – nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oto mamy do czynienia z czymś, co już widziałam. Déja vu. Tegoroczne uroczystości w wersji oficjalnej kulminowały przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Jak wiadomo, zwłoki nieznanego obrońcy Lwowa pochowano tam solennie pod nieobecność „ojca Niepodległości”, Józefa Piłsudskiego, który nie zjawił się wskutek rozpętanej już polsko-polskiej wojny politycznej. Z ust obecnego prezydenta RP usłyszeliśmy, że wcześniejsze dogadanie się dwóch wodzów, Piłsudskiego i Dmowskiego, czyni z Marszałka symbol zgody narodowej. Tak właśnie. Skądinąd dowiedzieliśmy się, że obecnym, oficjalnym hymnem Wojska Polskiego jest (od kiedy?) „Pierwsza brygada”. Swoją drogą ciekawe, czy dzisiejsi żołnierze WP śpiewają też zakończenie swego hymnu? Nie zacytuję go ze względu na drastyczność, która zresztą cechowała polemiki polityczne samego Komendanta, autora sławetnego „zaplutego karła”, jak „miły wódz” określił swych głównych przeciwników. W zachowanych dokumentach z epoki znajdujemy multum wypowiedzi Piłsudskiego, wobec których nasze obecne pyskówki polityczne to rozmowy wytwornych dżentelmenów (vide fundamentalna monografia pt. „Józef Piłsudski” prof. Garlickiego). Po prostu rzuca się w oczy, że przeżywamy dziś odgórnie sterowany renesans kultu Piłsudskiego, który jest też ulubionym bohaterem narodowym PiS. Ten kult to jeden ze znamiennych wspólnych mianowników, łączących dwie pozornie tak różne partie… Nic więc dziwnego, że komentatorzy medialni, niezależnie od reprezentowanej opcji, ani słówkiem nie wspomnieli o skutkach zamachu majowego, o procesie brzeskim, o Berezie i w ogóle o paradyktatorskim systemie władzy sprawowanej przez Marszałka, a po 1935 roku przez jego nominatów. I ganionej na Zachodzie. Uzupełnieniem tegorocznych ceremonii oficjalnych były liczne demonstracje „obywatelskie”, w tym dwie główne: Marsz Niepodległości z udziałem „faszystów”, członków lub zwolenników radykalnej prawicy, i antymarsz, zorganizowany przez Porozumienie 11 Listopada. W tym drugim ujrzeliśmy przedstawicieli środowisk skrajnych, jak radykalne feministki, walczący geje (nie ci, którzy zadowalają się coming outem, ja zaś chętnie widziałabym ich w parlamencie) i wreszcie – na deser – anarchiści. Nie bardzo rozumiem, co robili tam nieliczni członkowie zinstytucjonalizowanej lewicy, mający do dyspozycji mównicę sejmową, a już zwłaszcza garstka godnych szacunku weteranów Unii Wolności? Moim zdaniem (może błędnym) odważny dialog prowadzi się w parlamencie, na konferencjach i sympozjach, na łamach opiniotwórczej prasy, a nie na ulicy, gdzie z natury rzeczy prędzej czy później dochodzi do rękoczynów. Oczywiście współczuję pobitemu panu Biedroniowi (moim ojcem chrzestnym był kuzyn gej, akceptowany przez całą rodzinę), ale po kiego licha prowokować osobników o mentalności „kiboli”? „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”… Czy Porozumienie 11 Listopada można uznać za reprezentatywne dla umiarkowanej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 48/2010

Kategorie: Opinie