Dyrygent na rozbiegu – rozmowa z Michałem Dworzyńskim

Dyrygent na rozbiegu – rozmowa z Michałem Dworzyńskim

W zagranicznych profesjonalnych zespołach pytania typu „kiedy skończy się próba” są nie do pomyślenia – Jest pan obecnie chyba w najbardziej dynamicznym momencie swojej kariery. Żyje pan w ciągłych rozjazdach, niemal codziennie otwierają się nowe możliwości, z całego świata napływają zaproszenia na koncerty. Można założyć, że kolejne sukcesy będą przychodzić automatycznie, nawet wbrew pańskiej woli. Jak się robi taką karierę w dyrygenturze? – Nic się w sztuce nie dzieje automatycznie. To trochę tak jak w sporcie – wystarczyłby rok zmniejszonej aktywności i już nikt nie będzie o mnie pamiętał. – Ale pan niemal od pierwszych kroków w muzyce wiedział, że będzie dyrygować, i całkiem świadomie wybrał taką ścieżkę rozwoju. – Rzeczywiście tak to mogło wyglądać, bo już pod koniec podstawówki, w wieku 12 lat, pojawiło się u mnie pragnienie, które krok po kroku starałem się realizować. Ale bardzo wiele zawdzięczam też ludziom napotkanym po drodze, którzy mną pokierowali, a do tego miałem dużo szczęścia. Choć mój ojciec jest muzykiem, jednak nie dyrygentem, więc nikt mnie z początku nie wprowadzał w ten specyficzny świat. Synowie zawodowych kapelmistrzów mają może wszystko lepiej poukładane, ale mnie się udało najpierw w liceum założyć z kolegami orkiestrę, a po maturze zdać na studia dyrygenckie. Mówi się, że nie ma przypadków, ale na moim przykładzie widać ciąg zdarzeń jakby prowadzących do jednego, ściśle wytyczonego celu. Zacząłem dyrygować jako 15-latek, regularnie pracowałem nad repertuarem z małą orkiestrą i nieustannie się uczyłem. Na studiach nie wybierałem sobie profesora i trafiłem całkiem przypadkiem do klasy prof. Antoniego Wita, co okazało się szalenie szczęśliwe. Już po trzech latach studiów otrzymałem ogromną szansę, zostałem jego asystentem w Narodowej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia. Funkcja asystenta, którą prof. Wit wprowadził w kierowanych przez siebie zespołach, nie jest specjalnie potrzebna orkiestrze, ale młodemu dyrygentowi ułatwia start w zawodowe życie, dla niego jest niezwykle przydatna. – Obserwując pracę mistrza, nabrał pan większej śmiałości? – Obserwować mistrzów można także, nie będąc ich asystentem. Wystarczy przychodzić na próby i przyglądać się ich pracy, co zresztą nadal robię. Chodzi raczej o to, że skoro zaczynałem w NOSPR, jednej z najlepszych orkiestr w kraju, mogłem wystartować „w Polskę” i odbyłem szereg koncertów z orkiestrami krajowymi. A potem pomyślałem, że warto wziąć udział w jakimś konkursie dyrygenckim. Najpierw była II nagroda w Szwajcarii, potem zwycięstwo w Zagrzebiu. A potem nie wiadomo dlaczego zmniejszyła się liczba zaproszeń z kraju. Tu był moment pewnego wahania, bo miałem już 25 lat i chciałem szybko się rozwijać. Wybrałem się wtedy na studia podyplomowe do Berlina, po czym pojechałem na kolejny konkurs, do Londynu. Jadąc tam, jednak nie wierzyłem w sukces. Patrząc na rangę tego turnieju i nagrody, uznałem je za nieosiągalne. A jednak zdarzył się szczęśliwy przypadek. Zacząłem wierzyć w powiedzenie Artura Toscaniniego: „Kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiągnie”. I udało się. I po tym konkursie znowu szczęśliwy przypadek – moje sprawy artystyczne wzięła na siebie bardzo dobra agencja artystyczna, która znakomicie podpowiada, co dalej robić, i świetnie wszystko organizuje. Dziś artysta nie istnieje bez agenta. I tak wygląda, krok po kroku, początek mojej drogi zawodowej: Bydgoszcz, Warszawa, Berlin, Londyn. Ale gwarancji, że wszystko będzie się nadal rozwijać pomyślnie i w dużym tempie, nikt mi nie może dać. – Utarł się pogląd, że dyrygent, jak dobre stare wino, zyskuje z wiekiem. Im starszy, tym lepszy. A pan dopiero przekroczył trzydziestkę. – Doświadczenie to dla dyrygenta ogromny kapitał, ale niestety nie każdy stary dyrygent musi być bardzo dobry, tak jak nie każdy młody jest zły. To specyficzny zawód, wymagający szczególnych cech. Być może u niektórych muzyków pojawia się przekonanie, że orkiestra sobie poradzi nawet bez dyrygenta, co tylko w określonym repertuarze jest prawdą. Obserwuję, jak słynni instrumentaliści biorą się do dyrygowania. Czasami stają się znakomici także w tym zawodzie, jak np. Rostropowicz, Ashkenazy czy Barszaj, ale nie każdy świetny muzyk nadaje się na dyrygenta. Dość często po prostu „wozi się” na doświadczonych orkiestrach, do których ma ułatwiony dostęp. Jeśli nie dyryguje „dużymi rzeczami”, takimi jak symfonie Mahlera, poematy Straussa, koncerty

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2009, 2009

Kategorie: Kultura, Wywiady