Eksportowe oblubienice

Eksportowe oblubienice

Turczynki, które przyjechały do Polski po wyjściu za mąż, czują się jak w więzieniu

Elif ma 23 lata. Jest matką dwóch chłopców, trzyletniego i rocznego. Wyszła za mąż za syna kuzyna swojej matki. 21-letnia Meltem też mieszka w Raszynie. Ma dziewięciomiesięczną córkę. Z wykształcenia jest nauczycielką Koranu. Mieszkanką Raszyna jest również Fatoş – matka dwojga dzieci. Natomiast 28-letnia Neslihan mieszka w Ursusie. Ma roczną córkę. Jest Hafiz, czyli zna Koran na pamięć. Wszystkie cztery są Turczynkami, „eksportowymi oblubienicami”. Znalazły się w Polsce w wyniku małżeństwa görücü usulü. Ich przyszli mężowie, będąc w Polsce, zawiadomili swoich rodziców, że chcą się ożenić, a oni znaleźli synom w Turcji wymarzone (zazwyczaj przez siebie) żony. Kiedy rodzice kandydatek wyrazili zgodę na małżeństwo córek, nastąpiło danie słowa, potem zaręczyny, ślub, wesele i tak kobiety znalazły się w Polsce.

Mężowie Elif, Fatoş, Meltem i Neslihan mieszkają w Polsce od wielu lat. Zajmują się handlem odzieżą, pracują w gastronomii albo w sektorze budowlanym. Do naszego kraju najczęściej przyjeżdżają młodzi samotni Turcy i zazwyczaj jest to przyjazd za chlebem. Większość pracuje w rodzinnych firmach albo u krewnych. Kiedy ich status materialny się stabilizuje, decydują się założyć rodzinę. Niewielu żeni się z Polkami. Przeszkadzają im różnice kulturowe czy religijne. Albo przekonania ich rodziców. Niektórzy na jakiś czas wiążą się z Polkami, ale potem żenią z Turczynkami. Dla ich żon zaczyna się życie w europejskim więzieniu.

Na szczęście urodziłam syna

– Po przyjeździe do Polski przez pierwsze kilkanaście tygodni codziennie płakałam. Byłam w czwartym miesiącu ciąży. Mieszkaliśmy wtedy w Ursusie, mąż o godz. 4.30 rano wychodził do pracy, wracał dopiero o 17. Bywało, że nawet kilka razy w tygodniu po pracy jeździł z kolegami grać w piłkę, a po powrocie do domu szybko brał prysznic i szedł spać, bo następnego dnia wstawał o godz. 4. Całymi dniami byłam sama w domu. Nie znałam tu nikogo. Na naszym osiedlu nie było żadnej tureckiej rodziny, z którą można było się zaprzyjaźnić. Codziennie dzwoniłam do Turcji i godzinami rozmawiałam z mamą, której też się żaliłam. Kiedy nie ryczałam, sprzątałam mieszkanie. Każde pomieszczenie, każdy sprzęt, mimo że zrobiłam to poprzedniego dnia – tak swój pierwszy okres w Polsce wspomina Fatoş. Mówi, że w pewnym sensie ratunkiem stały się dla niej narodziny syna. W końcu miała zajęcie. Kiedy przeprowadzili się do Raszyna, poczuła się jeszcze lepiej, bo poznała kilka tureckich rodzin.

Elif, która wyszła za mąż w wieku 19 lat, pierwszy szok przeżyła, widząc polskie mieszkanie. – Przed ślubem mąż w Stambule kupił mieszkanie w okolicy, gdzie mieszka jego rodzina. Urządziliśmy je według naszego gustu, wszystkie meble i dekoracje były jak z moich snów. Ale mieszkałam tam tylko miesiąc. Potem przyjechałam do Polski. Kiedy zobaczyłam mieszkanie w Raszynie, cała zaczęłam się trząść. Było stare, małe, zaniedbane, urządzone byle jak. Mąż wynajmował je, jeszcze kiedy był kawalerem.

Elif także całymi dniami była sama w domu, jednak miała więcej szczęścia niż Fatoş – mąż codziennie po pracy zabierał ją do Warszawy. – Byliśmy w zoo, w Pałacu Kultury, na Starówce, na Nowym Świecie, chodziliśmy do tureckich restauracji. Na początku bardzo mi się to podobało, jednak z czasem zaczęło mi się nudzić. Zresztą kiedy przyjechałam do Polski, byłam w drugim miesiącu ciąży. Zmiana kraju, kultury, zmiana w moim organizmie. Wszystko naraz. No i nie znałam nikogo, z kim mogłabym przynajmniej zamienić kilka słów. Polskiego też nie znałam. Całymi dniami oglądałam tureckie kanały lub sprzątałam. Wreszcie się zbuntowałam, zaczęły się napady płaczu. Płakałam, starałam się namówić męża, abyśmy wrócili do Stambułu – mówi Elif. Mąż pozwolił jej pojechać na miesiąc do Stambułu. Trochę się uspokoiła.

Niektóre Turczynki, nawet jeśli mają równie wyrozumiałych mężów, nie mogą sobie pozwolić na wyjazd do ojczyzny, bo polska wiza została im wystawiona na trzy miesiące. Po tym czasie składają wniosek o kartę pobytu. Problem polega na tym, że czekanie na nią trwa nawet półtora roku. Neslihan jest jedną z tych uwięzionych w Polsce. – W grudniu 2016 r. przyjechałam tu ze Stambułu. Pierwsze dni minęły mi na domowych porządkach i czekaniu na męża. Nie mogłam wychodzić z domu, bo nie znałam języka ani miasta. W Stambule, gdzie żyje ok. 18 mln ludzi, jeździłam wszędzie, a tu byłam skazana na męża. Wkrótce po przyjeździe do Polski zaszłam w ciążę. Były to dla mnie bardzo ciężkie dni. Strasznie tęskniłam za mamą, bliskimi, ale nie mogłam ich odwiedzić, bo czekałam na kartę pobytu. Oni też nie mogli tu przyjechać, bo wiza kosztuje i wymaga dużo formalności. Po półtora roku od złożenia wniosku dostałam kartę pobytu, jednak okazało się, że był na niej błąd, więc trzeba ją wymienić i teraz czekam na nową. Potem z roczną córeczką pojedziemy do Stambułu.

Kasjerka rzuca w nas zakupami

Elif, Fatoş, Meltem i Neslihan noszą hidżaby. A to rzuca się w oczy. Każdy akt terroru islamistów odbija się również na nich. – Pewnego dnia byliśmy z mężem w Ikei, jakiś kilkuletni chłopczyk zobaczył mnie i pokazał palcem mamie. Z tego, co mu powiedziała, zrozumiałam jedno słowo: terrorysta. Poprosiłam męża, żeby coś jej odpowiedział, ale on zasugerował, żebym udała, że nic nie słyszałam – opowiada Elif.

Neslihan mówi, że kiedy przez miesiąc mieszkali w Łodzi, pewnego razu weszła z mężem do sklepu, a tam jakiś mężczyzna na jej widok rzucił przekleństwo. Mąż to zrozumiał i nie pozostał mu dłużny. Doszło między nimi do awantury, w końcu wyszli ze sklepu, nic nie kupując.

Fatoş tak opisuje bezradność wobec reakcji niektórych Polaków na hidżab: – Kiedy skończyłam szkołę podstawową, starszy brat rzucił mi hidżab i kazał nosić. Odtąd go noszę. Kiedy mieszkaliśmy w Ursusie, nawet po chleb nie mogłam wyjść z domu. Potem przeprowadziliśmy się do Raszyna, tu poznałam kilka tureckich kobiet; m.in. z powodu nieznajomości polskiego one też były uwięzione w domach jak ja. Ogromnie się cieszyłyśmy, że mogłyśmy się przyjaźnić. Zaczęłyśmy się wzajemnie zapraszać i przy okazji w sklepie robić zakupy, które dawniej robili nasi mężowie. Teraz z koleżankami i dziećmi bierzemy potrzebne nam rzeczy i podchodzimy do kasy. Niestety, nie umiemy mówić po polsku ani dzień dobry, ani do widzenia, więc kładziemy nasze zakupy na blat, a kasjerka bierze je, nabija na kasę i rzuca nimi na drugą stronę, jakby chciała w nas trafić. My jesteśmy normalnymi klientkami, za wszystko płacimy, a ona tak nas traktuje tylko dlatego, że nosimy hidżab.

Z mężem do lekarza

Meltem, która w Turcji uczyła Koranu, też narzeka na nieprzyjazne spojrzenia na jej ubiór. Twierdzi, że w restauracjach – oprócz tureckich – kawiarniach, cukierniach, dokądkolwiek się wybiera, Polacy dziwnie na nią patrzą. Nie umie ich zapytać, dlaczego gapią się na nią. Nie zna ani polskiego, ani nawet angielskiego. Na pytanie, dlaczego przez półtora roku pobytu nie nauczyła się choć trochę języka, odpowiada, że z powodu ciąży, a potem opieki nad córką nie mogła chodzić na kurs językowy.

– Siostra, która mieszka w Turcji, mówi mi, że gdybym przez te pięć lat, kiedy mieszkam w Polsce, codziennie uczyła się jednego słowa, problem nieznajomości polskiego zostałby automatycznie rozwiązany – przyznaje Fatoş. To, że tego nie zrobiła, również tłumaczy koniecznością opieki nad dziećmi i obowiązkami domowymi. Ale przede wszystkim na naukę polskiego nie pozwoliłby jej mąż. – Mówi, że po co mi polski, skoro on robi zakupy, w razie potrzeby idzie ze mną do lekarza, załatwia wszystkie sprawy urzędowe, więc nie mam gdzie używać polskiego, nawet gdybym się go uczyła.

Neslihan chce się uczyć polskiego. Jej mąż, w przeciwieństwie do męża Fatoş, popiera ten pomysł, jednak na kurs trzeba z Ursusa jechać do centrum, a ona nie ma prawa jazdy. Dlaczego nie skorzysta z miejskiej komunikacji? – Boję się jeździć autobusem, zwłaszcza teraz, kiedy mam córeczkę – odpowiada bez namysłu. – Noszę hidżab, jak będę się bronić, kiedy ktoś mnie z tego powodu zaatakuje? Nawet nie zawołam o pomoc, bo polskiego nie znam. Nie wiadomo zresztą, czy ktoś z pasażerów stanąłby w mojej obronie. Ja nie odważę się na taką podróż, a mąż nie pozwoliłby na to z powodu ryzyka.

Samochód to wolność

Elif też nie miała prawa jazdy, kiedy przyjechała do Polski. Mąż namówił ją, żeby je zrobiła, bo stanie się bardziej niezależna. Zrobiła więc prawo jazdy w Turcji, a mąż kupił jej auto. – Samochód to po prostu wolność. Jak nie masz prawa jazdy, nie znasz polskiego, masz dzieci i nosisz hidżab, to jesteś skazana na męża, żeby wyjść z domu. Tak kiedyś żyłam. A teraz zabieram koleżankę i dzieci i jedziemy do cukierni czy centrum handlowego – cieszy się Elif.

Fatoş i Meltem nie mają prawa jazdy. Mąż Fatoş w ogóle by jej na to nie pozwolił. Planują zresztą powrót do Turcji, kiedy ich syn osiągnie wiek szkolny. Teraz chłopiec ma cztery lata, nie chodzi do przedszkola. Nie chcą, żeby ich syn jadł wieprzowinę. – Mąż mówi, że niezależnie od tego, ile razy on synowi powie, żeby nie jadł wieprzowiny ani w formie salami, ani w daniu, ani suszonej, to on na pewno kiedyś spróbuje. Jest dzieckiem, więc kiedy jego koledzy będą jedli, z pewnością będzie go kusić. A mąż nie może pozwolić, żeby doszło do takiej sytuacji, więc mówi, że wrócimy do Turcji, kiedy syn zacznie chodzić do podstawówki – opowiada Fatoş.

Kłopoty Fatoş skończą się po powrocie do Turcji, ale jej koleżanki nie mają na razie takich perspektyw. Dopóki nie wrócą do ojczyzny lub nie nauczą się polskiego, problemy będą się ciągnąć. 95% mieszkających w Polsce tureckich kobiet nie ma zawodu ani dyplomu. Nie pracują, tylko opiekują się dziećmi i zajmują domem. – Ja, mimo że mieszkam w Polsce, prowadzę tureckie życie. W Ursusie już jest dużo Turczynek, przyjaźnimy się, wspólnie spędzamy czas, rozmawiając o problemach naszych dzieci, domowych obowiązkach czy przepisach kulinarnych. W rzeczywistości jednak prawie wszystkie dusimy się, siedząc w domu, czekając na męża, żeby jechać do supermarketu czy restauracji w mieście. Dokądkolwiek mamy pojechać, cokolwiek mamy zrobić, prawie wszystkie czekamy na mężów. W Stambule byłam bardzo aktywna, a tu taka bezradna. Czuję się osamotniona, bez nikogo. Ani państwo polskie, ani lokalne władze nie wiedzą, że istniejemy. My też nie wiemy, gdzie one są, jakimi możliwościami dla nas dysponują, jak do nich dotrzeć – zwierza się Neslihan. – Byłoby super, gdyby lokalna władza czy jakaś organizacja zaoferowała kursy zawodowe czy językowe.

Elif już nie chce wracać do Turcji. Im częściej tam jeździ, tym bardziej docenia Polskę. Przede wszystkim nie lubi tłumu, a w Stambule mnóstwo ludzi. Także krewni wtrącają się w ich życie, zazdroszczą im i cały czas plotkują. Planuje, że kiedy drugi syn pójdzie do żłobka, ona zacznie uczyć się polskiego. – Chciałabym, żeby w Raszynie były organizowane dla nas kursy: językowe, rzemieślnicze, gry na instrumentach muzycznych, joga czy pilates. Dzięki temu my, tureckie kobiety, mogłybyśmy się zasymilować, poczuć pewne siebie i wartościowe, poznać lokalną społeczność, mogłybyśmy wychodzić z domów i przekonać mężów, że sobie radzimy. Być może potem niektóre otworzą własny biznes lub zaczną pracę u kogoś. Ja zamierzam założyć własny biznes, kiedy synowie trochę podrosną, ale najpierw powinnam nauczyć się polskiego.

Meltem też nie chce wracać. Mówi, że teściowa cały czas ją krytykuje. A to, że jej spodnie nie są wystarczająco długie, bo nie przykrywają kostek. A to, że w Stambule nie siedzi w domu, tylko cały czas dokądś wychodzi. W Polsce ma święty spokój, z mężem robią, co chcą. Jak córka trochę podrośnie, Meltem ma się uczyć angielskiego, bo mąż mówi, że jeśli pewnego dnia wrócą do Stambułu, trudno będzie jej znaleźć pracę ze znajomością polskiego. Chciałaby także chodzić na jakieś zajęcia gimnastyczne. Fatoş ma zupełnie inne preferencje: – Byłoby fajnie, gdyby zorganizowali naukę czytania Koranu.

Imiona rozmówczyń, oprócz Elif, zostały zmienione.

Fot. Marek Konrad/REPORTER

Wydanie: 01/2019, 2019

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy