W Polsce powstały silne grupy interesu, dla których gimnazja to żyła złota lub co najmniej deska ratunku Przed ponad 15 laty, kiedy działająca z niezwykłym rozmachem ekipa Jerzego Buzka wśród kilku reform, które miały zbawiennie odmienić nasz kraj, wprowadziła także reformę szkolnictwa, przestrzegałem przed powołaniem do życia gimnazjów. Czy się myliłem? Czas, niestety, przyniósł w całej rozciągłości potwierdzenie moich przewidywań. Każdy, kto w miarę obiektywnie przygląda się naszemu szkolnictwu i ocenia jego najnowsze dzieje, nie ma wątpliwości. Gimnazja mają w ocenie większości Polaków jak najgorszą opinię. Historia powstania i „rozkwitu” tej niewydarzonej szkoły jest świetną ilustracją nieudanych reform. Dokonano jej według wypróbowanej zasady: jeśli nie wiesz, co robić, rób reformę. W szkolnictwie zasada ta gwarantuje powodzenie lub co najmniej spokój na długie lata. Bo tyle trzeba, aby pojawiły się ewidentne skutki nieprzemyślanych i błędnych decyzji. A tymczasem zawsze można liczyć na włączenie się do gry różnych sił, które będą żywo zainteresowane utrzymaniem status quo. Tak właśnie stało się z gimnazjami. Dyskusja o sensie ich powołania i dalszego istnienia przybiera charakter daleki od rzeczowości. Nie idzie tu już ani o los młodzieży wpędzanej w ten przedziwny układ, ani o racjonalne pokierowanie procesami przygotowania i wprowadzania w życie młodego pokolenia. Do głosu dochodzą najwyraźniej różne grupy o charakterze czysto lobbystycznym. Lansują z wielką energią argumenty, że przecież nie jest wcale źle, bo młodzież gimnazjalna zdobywa laury w międzynarodowych badaniach edukacyjnych, że sama młodzież optuje za utrzymaniem tych szkół, w których znakomicie się czuje. Zajrzyjmy jednak za kulisy tej naciąganej wrzawy. Okazuje się wówczas, że od wprowadzenia tamtej reformy powstały w Polsce silne grupy interesu, dla których gimnazja to żyła złota lub co najmniej deska ratunku. Jest to związane z faktem, o którym niechętnie się mówi. Oto w minionych latach doszło do niebywałej deformacji systemu szkolnictwa ponadpodstawowego w postaci ukształtowania się setek gimnazjów już nie tylko prywatnych, ale także pozarejonowych, a jedne i drugie mają tę właściwość, że są elitarne. Są to szkoły przeznaczone nie dla byle kogo, lecz dla młodzieży wybranej. Podkreślmy to z całym naciskiem: utworzenie gimnazjów rozpoczęło w naszym kraju intensywny proces różnicowania się szkół pod względem ich jakości. Konstytucyjne równe prawo dostępu do wykształcenia zostaje faktycznie na papierze. W imię zachowania nielicznych dobrych, bo pracujących na lepszych warunkach, szkół gimnazjalnych mamy się zgodzić na istnienie tysięcy szkół już z założenia skazanych na niepowodzenie i znacznie niższy poziom. I nie te szkoły wystawiają gimnazjom w Polsce znakomite świadectwo, lecz wybrane placówki funkcjonujące w ekskluzywnych warunkach. To te szkoły reklamują gromko swoje edukacyjne usługi. Czegóż tam nie ma! Proszę bardzo: nauka dwóch języków obcych prowadzona przez lektorów prosto z Cambridge lub Sorbony, rozwijanie indywidualnych zainteresowań, zwiększona liczba godzin, szeroka gama zajęć fakultatywnych, rozszerzony program informatyki, aerobik i zajęcia artystyczne, obozy narciarskie i żeglarskie, wyjazdy krajowe i zagraniczne, małe klasy (16 uczniów) i do tego extranet – stały kontakt szkoły z rodzicami… Oto szkoły naszych marzeń. Po prostu serce rośnie! Tyle że nie są to szkoły dla przeciętnego ucznia, wywodzącego się z rodziny, w której liczy się każdy grosz, aby jakoś przetrwać. A takich rodzin znajdziemy w Polsce miliony. Ich dzieci skazane są na edukację w gimnazjach, o których wolimy wstydliwie milczeć. Bo na „dobre” gimnazjum trzeba mieć spore pieniądze. Czesne w takiej szkole wynosi od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych (a czasem euro) rocznie. Jak widzimy, są w Polsce gimnazja, które wystawiają temu typowi szkoły jak najlepszą opinię. Tam się kształci i wychowuje doprawdy na wysokim poziomie. Tam nie ma zjawisk tak bardzo trapiących dziś szkolnictwo: agresji, przestępczości, ćpania, chlania i obyczajowości nasączonej erotyzmem oraz wybujałym konsumpcjonizmem. Tam nie ma uczniów, którzy już w szkole kroczą prostą drogą do swojego miejsca w społeczeństwie – na jego marginesie. Bo do tych szkół nie przyjmuje się każdego i nie trzyma się pod każdym warunkiem. Zanim młody chłopak czy dziewczyna zajmą w niej miejsce, muszą przejść niełatwą i kosztowną (bo za to płaci się osobno) rozmowę kwalifikacyjną i egzamin wstępny. Natomiast rodzice ponoszący wcale niemałe koszty edukacji dzieci zrobią wszystko, aby ich latorośl nie została