Gra wysokich lotów – rozmowa ze Stanisławem Drzewieckim
Stanisław Drzewiecki – (ur. w 1987 r. w Moskwie) jest synem pianistów Jarosława Drzewieckiego i Tatiany Szebanowej, zmarłej przedwcześnie w 2011 r. Naukę gry na fortepianie rozpoczął w wieku czterech lat. W 1992 r., jako niespełna pięciolatek, zadebiutował solo w sali koncertowej im. Piotra Czajkowskiego w Moskwie. Zdobył wiele nagród, był też stypendystą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Fundacji Ewy Czeszejko-Sochackiej „Promocja Talentu”. Dziś ma w repertuarze kilkanaście koncertów fortepianowych. Gra na całym świecie, występował w najsłynniejszych salach Nowego Jorku, Londynu, Moskwy, Wiednia i Paryża. Jest również prezesem firmy Drzewiecki Design zajmującej się tworzeniem oprogramowania do symulatorów lotu. Rozmawia Bronisław Tumiłowicz Pierwsze wspomnienia? – To raczej luźne przebłyski, gdy miałem dwa, może trzy lata. Trudno mi nawet stwierdzić z całą pewnością, czy rzeczywiście to zapamiętałem, czy oglądałem na nagraniach wideo, które mój tata skrzętnie rejestrował. Mama sadzała mnie na kolanach, a ja próbowałem naciskać różne klawisze fortepianu jeszcze długo przed tym, zanim zaczęto mnie uczyć muzyki. Zapamiętałem też, jak babcia grała utwory Griega. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że to Grieg, ale muzyka wpadła mi w ucho. Pierwszy publiczny występ? Kiedy to było? – Najpierw występowałem dla rodziny, w domu. Uwielbiałem końcowe oklaski, jak chyba większość dzieci. Dla prawdziwej publiczności zagrałem po roku nauki, miałem wtedy pięć lat. Te koncerty składały się z krótkich, jedno-, dwuminutowych utworów dziecięcych. Pamiętam, że ówczesnymi „honorariami” były maskotki i pluszaki. Większość mam nadal. Cudowne dziecko Nie sądzi pan, że przygotowywanie dziecka do kariery artystycznej tak wcześnie jest odbieraniem mu dzieciństwa? – Każdy przez dzieciństwo rozumie coś innego. Dla jednego to czas, kiedy nie powinno się robić niczego poważnego, a dla drugiego to przygotowanie do życia. Gdy patrzę z perspektywy, wydaje mi się, że była to słuszna droga, bo bardzo trudno byłoby osiągnąć wymierne rezultaty bez przygotowywania od najmłodszych lat. Jakie rezultaty ma pan na myśli? – Np. zwycięskie uczestnictwo w konkursach muzycznych. Ale dla mnie ważniejszym rezultatem jest też osiągnięcie osobistej satysfakcji i jednocześnie przekonanie, że nie można pozostać na tym poziomie, że wciąż trzeba dążyć do czegoś lepszego. Tak jest w muzyce, w tańcu, w sztukach wizualnych, wszędzie tam, gdzie powstaje osobowość twórcza, gdzie występuje konieczność doskonalenia. Nie ma się co dziwić, że tę drogę zaczyna się wcześnie. To zupełnie normalne, bo będąc dzieckiem, łatwiej i szybciej można wypracować podstawy techniczne. Trwa to co prawda kilka lat, ale kiedy się osiągnie 10. rok życia, można już na tej bazie budować coś trwałego. Chociaż moim zdaniem młody muzyk jeszcze nie może publiczności powiedzieć niczego od siebie. Raczej wykonuje to, czego nauczył go pedagog. Być może mały Mozart był wyjątkiem! W moim odczuciu dopiero po 15 latach wytężonej nauki, gdy miałem już lat 20 i więcej, poczułem, że mogę w trakcie koncertu swobodnie dostosowywać interpretację do specyficznych warunków, które powstają na sali „na żywo”, że mogę coś powiedzieć od siebie i przekazać w muzyce treść, a nie tylko odtwarzać wyuczone dźwięki. Taki jest właśnie według mnie sens zawodu muzyka. Na różne sposoby próbuje on wpływać na nastrój słuchaczy, inspirować ich swoją grą, wzbogacać ich duchowość, stwarzać w nich poczucie kontaktu z wyższą materią, napędzającą do życia. Jednak kiedyś robiono ze Stasia Drzewieckiego małego Mozarta. Przebierano w kostium z XVIII w., wkładano perukę… – Był taki projekt – nagrywaliśmy z rodzicami koncerty Mozarta na jeden, dwa i trzy fortepiany i w celu promocji albumu z tymi nagraniami przebieraliśmy się w stroje z epoki. Miałem już wtedy 15 lat i świetny fioletowo-purpurowy kostium, mama złotą suknię, a tata frak z epoki. Tak przebrani wychodziliśmy tylko do koncertu na trzy fortepiany, gdyż bycie muzykiem to praca po części aktorska. Pamiętam również, jak czasami rodzice przy wykonywaniu na bis „Albumu Tatrzańskiego” Ignacego Jana Paderewskiego przebierali się w stroje góralskie. Mama w stroju góralki zawsze wzbudzała euforię publiczności! Konkurencja rodzinna Zdobył pan wspaniałe nagrody, m.in. na konkursie Eurowizji w Bergen i na konkursie Sergiusza Rachmaninowa w Moskwie, przyznano panu Paszport „Polityki”. Ale trzeba też odnotować brak sukcesu









