Jacy, tacy

Jacy, tacy

Piotr Cieplak w tekst „Wesela” wdziera się z lękami, fobiami i pytaniami na wskroś współczesnymi Przychodzą tutaj na ten dzień Ofiary Raz tylko jeden do roku. Stanisław Wyspiański, „Akropolis” Wewnętrzny dziedziniec Teatru Powszechnego. Ławy ustawiono z trzech stron. Centralna naprzeciwko estrady i rampy teatralnej, za którą przez otwarte drzwi widać pozostawione w hangarze elementy dekoracji teatralnych. Po prawej stronie na znacznym podwyższeniu, dobre parę pięter, osobna estrada dla kapeli – grać będzie na żywo zespół folkowy „Czerwie”. Na estradzie scenie kilka zdezelowanych krzeseł, tandetny kwadratowy stół z ceratą w kartkę. Jak to w plenerze. Pojawia się Mariusz Benoit i ogłasza, że wprawdzie przedstawienie nawiązuje do „Wesela”, ale zaczyna się fragmentem „Akropolis”. Na estradę wpada rozdokazywana banda młodych weselników, przekrzykują się, tańcują. To właśnie „jacy, tacy”. Kończą występ w tradycyjnej pozycji z wymachem do publiczności, znanej co najmniej od czasów „Krakowiaków i Górali” – teraz powinny zerwać się rzęsiste brawa. Ale się nie zrywają. Na początku zaskoczona publiczność reaguje niemrawo, pogrążona niemal w bezruchu. Na koniec scena zamiera w elegijnym nastroju, przemieniając się w zaduszki, a pobudzona publiczność czeka na ruch. O tym jest to przedstawienie, w duchu testamentu Wyspiańskiego – o tym, co w Polsce jest do myślenia. Polacy zwaśnieni, podzieleni, czepiający się złudzeń, wybierający bierność, czekający cudu, rozleniwieni umysłowo – dawniej i dziś. Albo na odwrót: dziś i dawniej. Reżyser Piotr Cieplak zaczynając bowiem od fragmentu „Akropolis”, uderza w wysoki ton. Kreśli rodaków portret współczesny, niekiedy bardzo nieprzyjemny. Łamie konwencje, burzy tradycyjne formy, ale trzyma się w tym wszystkim planu: krok po kroku maluje sytuację jednostki, uwikłanej w polskie spory roku 2007. Pod tym względem to spektakl niesłychanie gorący, chwilami ocierający się o publicystykę. Czegóż tu nie ma: i protest-wiersze Świetlickiego, i akcja ekologów w Dolinie Rospudy, i doktorat Leppera, i fragment komentarza Adama Michnika do lustracyjnego opętania i, oczywiście, przenikające się z tym wszystkim fragmenty „Wesela”. Wszystko to może uchodzić za wielkie materii pomieszanie, ale Cieplakowi udaje się te nieprzystające do siebie elementy zintegrować „przy grillu”, cała bowiem część pierwsza rozgrywa się na wolnym powietrzu, jak większość dzisiejszych spotkań weekendowych. Tak naprawdę reżyser niczego nowego nie wymyśla, stosuje tylko nader konsekwentnie poetykę ruchomej anegdoty, którą w polskiej dramaturgii pierwszy zastosował Mickiewicz w „Dziadach”, a po nim rozwinął w pełnej okazałości Wyspiański w „Weselu” i „Wyzwoleniu”. Cieplak więc strukturalnie (nie tylko tematem) tkwi w poetyce „Wesela” i na tym polega szczególny klimat tego spektaklu, który łączy tradycję ze współczesnością. Odwaga, czy jak kto woli bezczelność reżysera polega na tym, że w strukturę „Wesela” wdziera się z lękami, fobiami, pytaniami na wskroś współczesnymi, bez maski, wprost. Jest w tej pierwszej, obywatelskiej części spektaklu, kilka wierzchołków, które wyznaczają wysoką temperaturę. Pierwszy to eksplozja fobii: uczestnicy biesiady polskiej dają upust swoim niechęciom, uprzedzeniom, zakodowanym niemal genetycznie idiosynkrazjom. Wykrzykują swoje urazy, ujawniają się jako antysemici, homofoby, lumpy, skrajni nacjonaliści, zamordyści. Narasta wtedy ich jazgot, trudny do zniesienia, jak podczas transmitowanych przez telewizję debat politycznych – żaden dialog nie wydaje się możliwy, pozostaje tylko odstręczający wrzask. Ale to nie jedyny przykład obumierania języka, który okazuje się bezużytecznym narzędziem porozumienia. Oto para młodych ludzi próbuje ze sobą rozmawiać. Okazuje się to jednak niemożliwe. Ich kod porozumienia uległ korozji, słowa nie pasują do siebie, powstają tylko jakieś pokraczne kalki niegdysiejszych sposobów wymiany myśli, ruina myśli na gruzach kultury. Z drugiego brzegu języka przebijają się mistrzowie słowa, poeci, eseiści. Wiersz „Ochroniarz” Marcina Świetlickiego staje się wstrząsającym wyznaniem bezrobotnego (w doskonałej interpretacji Sławomira Packa). Fragment tekstu „Otwórzmy teczki” Adama Michnika w interpretacji Mariusza Benoit brzmi niczym wezwanie do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Zwłaszcza że komentarzem do wypowiedzi Michnika jest w tym spektaklu fragment „Przesłania Pana Cogito” Zbigniewa Herberta. Na koniec litania złożona z polskich i łacińskich nazw roślin i stworzeń zagrożonych budową autostrady przez Dolinę Rospudy staje się mocnym akcentem uczestnictwa teatru w tym, co dzisiaj paląco aktualne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 23/2007

Kategorie: Kultura